piątek, 14 października 2011

Z innego kontynentu, innej półkuli, czyli mała wyprawa wschodnia...

ó
Po dość długiej przerwie czas bloga na chwilę reaktywować. Tylko na chwilę, bo rysująca się przede mną wyprawa trwać będzie tylko 3 dni, jednak myślę, że jest warta opisania. Na chwilę obecną znajduję się na lotnisku międzynarodowym w Antalyi i czekam na samolot do Diyarbakır na południowym-wschodzie Turcji. Byłem tam już kiedyś, ale postanowiłem wrócić, żeby zobaczyć Nemrut Dağ i Mardin. Chciałem zobaczyć więcej, jednak zamiast pięciu dni okazało się, że mam do dyspozycji tylko trzy. Ale skoro bilet lotniczy miałem już w kieszeni, to nie wypadało z eskapady rezygnować, tylko nieco zmienić jej 'program'.
To tyle wstępu, czas przejść do konkretów. Około 13.30 wylądowałem w Diayrbakır – nieoficjalnej stolicy Tureckiego Kurdystanu (mam nadzieje, że żaden znajomy Turek tego nie przeczyta, bo zaraz mnie sprostuje że Turecki Kurdystan nie istnieje!). Większości Turków nie zapuszcza się w te strony, bo nic ciekawego tu nie ma, a dodatkowo jest bardzo niebezpiecznie. O Diayrbakır (zarówno mieście, jak i całej prowincji) słychać w mediach głównie przy okazji omawiania ‘problemu kurdyjskiego’. Na miejscu też gołym okiem widać, że o „bezpieczeństwo kraju” dba się tu bardziej niż na zachodzie – na drogach od czasu do czasu zobaczyć można opancerzone pojazdy, w nocy uruchamiane są przydrożne posterunki żandarmerii kontrolujące przejeżdżające pojazdy, a sami żandarmi są bardziej uzbrojeni (wielkie karabiny i hełmy ha głowach) niż ich koledzy na zachodzie kraju. Dodatkowo na lotnisku samolot którym przyleciałem musiał poczekać aż wystartują cztery F-16 (ciekawe czy leciały trenować, czy kogoś zbombardować?), zanim wykołował pod malutki budynek terminala. Ale koniec tego, bo w polityczne dyskusje nie mam zamiaru wchodzić. Z resztą w Diyarbakır tym razem praktycznie nie byłem… Na lotnisku wsiadłem w autobus, który zawiózł mnie bezpośrednio na dworzec minibusów. Stamtąd dotarłem minibusikiem do Mardin. 
Mardin to jedna z perełek południowo-wschodniej Turcji. Stare miasto położone jest na zboczu wzgórza nad którym góruje starodawna twierdza. Uliczki są wąskie, pełno jest zakamarków, ślepych korytarzy i ciągnących się w górę (lub w dół) schodów. Niestety zanim zdążyłem dotrzeć do starej części miasta, znaleźć hotel i nieco się ogarnąć było już późno – około godziny 16.30. Jako, że muzeum zamknęło się o 17.00, większość budynków oprócz meczetów zobaczyłem z zewnątrz. Niemniej jednak spacerowanie po nim, nawet tak całkiem bez celu, należy do wielkich przyjemności. Ciekawy jest bazar. Może wcale nie tak duży, ale urokliwy i z pewnością autentyczny. Można na nim znaleźć wielu wytwórców lokalnego rękodzieła, którzy swoje wyroby wytwarzają bezpośrednio na straganach. Korzystając z wolnego czasu udałem się też już pewnie po raz ostatni w tym sezonie do berbera czyli tureckiego fryzjera i golibrody. W moim przypadku chodziło o ten drugi fach. Nie ma to jak dobre ogolenie brzytwą połączone z wypalaniem zbędnego owłosienia i masażem twarzy:) Do pewnych rzeczy w Turcji człowiek się po prostu przyzwyczaja i później brakuje mu ich u siebie w kraju. Jeśli chodzi o mnie to najbardziej tęsknię za niektórymi dziwnymi potrawami (patrz Google) – ciğ köfte, kokoreç, kelle paça, świeżo wyciskanymi sokami no i za wspomnianymi golarzami oczywiście. Pod wieczór kupiłem jeszcze kilka pamiątek, browara w (chyba) jedynym sklepie monopolowym na starym mieście i wróciłem do hotelu. Tam musiałem poprosić o klucz do brudnego prysznica w równie brudnej łazience. Prysznic to w tym wypadku słowo nieco na wyrost, ponieważ urządzenia sanitarne w kabinie prysznicowej ograniczały się do dwóch kurków i plastikowego kubełka do polewania się wodą. Hotel był rzeczywiście obskurny i nic przeciwko takim nie mam o ile cena nie jest wygórowana. W tym wypadku była. 30 lir (ponad 50zł) to zdecydowanie dużo jak na tak marne warunki. Ale właściciele po prostu wykorzystywali fakt bycia monopolistami w segmencie tanich hoteli na starym mieście. Inne hotele żądały od 70lir wzwyż.


 Nieco obskurny hotel Başak w Mardin.

 Mardin - medresa (szkoła koraniczna).

 Mardin - bazar.

Mardin - wąskie uliczki.

Rano wstałem już o 6.30 bo czekała mnie długa droga… Na początek prawie godzinę jeździłem lokalnymi busikami, które w Mardin mają identyczne kolory jak turecka służba więzienna (niebieskie z czerwonym paskiem), różnią się jednak od niej większymi i nie zakratowanymi oknami. Wydaje mi się, że kierowca zapomniał po prostu gdzie miał mnie wysadzić i na koniec kazał wsiąść do busa jadącego w przeciwnym kierunku, który ostatecznie dowiózł mnie na odpowiedni przystanek. Stamtąd ruszyłem z powrotem do Diyarbakır, aby zjeść tam śniadanie złożone z omleta i zupy z soczewicy i wsiąść do busa do Siverek. Tam musiałem poczekać ponad godzinę na następny busik do Kahty zsynchronizowany z promem płynącym przez zalew na Eufracie. W czasie oczekiwania podeszło do mnie dwóch licealistów z ostatniej klasy i po uzyskaniu informacji, że pracuję jako przewodnik postanowili sami oprowadzić mnie po swojej miejscowości. W Siverek nie ma zbyt wiele do zobaczenia, ale chłopacy z dumą pokazali mi bazar, wielki meczet (wielki tylko z nazwy – Ulu Camii) i dawny kerwansaraj służący obecnie za restaurację. Takie zachowanie już mnie wale nie dziwi. Zdążyłem się przyzwyczaić. Im miejscowość mniej turystyczna, ludzie bardziej ciekawscy w pozytywnym tego słowa znaczeniu i bardziej pomocni. O 13:00 wyruszył mój busik do Kahty, do której nie dojechałem ponieważ po drodze „przechwycił” mnie właściciel pensjonatu w miejscowości Karadut, w którym nocowałem prawie 3 lata temu i znów planowałem tam nocleg. Jak się okazało później podwózka nie była darmowa i musiałem za nią zapłacić 10 lir (po stargowaniu z 15). Jak już napisałem podróż z Siverek do Kahty częściowo odbywa się drogą wodną. Kiedy czekaliśmy na prom, uwagę moją skupił oswojony bocian, który zdawał się pilnować przeprawy.


 Licealiści z Siverek.

 Oswojony bocian w drodze do Kahty.

Siverek - wielki meczet.


Kiedy dotarłem do Karadut była już prawie 15:00, co oznaczało, że czas ruszać, jeśli chcę zdobyć szczyt przed zmierzchem. Szybko zjadłem obiadek zaserwowany przez właściciela pensjonatu i razem z parą Belgów, których akurat poznałem, poszliśmy powoli w kierunku szczytu. 5km od celu (czyli w około połowie drogi) udało się nam złapać autostop i już chwilę później byliśmy na szczycie. Widok niesamowity, choć same głowy na fotografiach i plakatach wydają się znacznie większe. Poczekaliśmy razem na zachód słońca a później moi nowi znajomi pojechali autostopem w dół, a ja postanowiłem zejść piechotą, jako że miałem znacznie mniej kilometrów do przejścia niż oni. Nie dane mi jednak było iść całą drogę, ponieważ zjeżdżający na motorze pracownik zatrzymał się i kazał mi wsiadać i podwiózł kawałek. Głupio było odmówić, więc wsiadłem. Z tego co pamiętam to był mój trzeci motorowy autostop w Turcji. Także do pensjonatu dotarłem koło 20:00. Droga powrotna była niesamowita, bo cały czas świecił księżyc. Tak mocno, że wyraźnie widać było cienie i latarka, którą miałem, służyła mi jedynie do sygnalizowania swojej obecności przejeżdżającym samochodom. Po drodze zjadłem też swój prowiant złożony z ryżu zawiniętego w liście winogron (z puszki), paluszków, suszonego słonecznika i czekolady. Wystarczyło na tyle, że już nie jadłem kolacji tylko uporządkowałem zrobione wcześniej zdjęcia i poszedłem spać.


 Nemrut - strona wschodnia.

 Nemrut - krótko przed zachodem słońca.

 Nemrut - strona zachodnia.

Nemrut - muł do wynajęcia.

Ostatniego, czyli trzeciego, czyli dzisiejszego dnia znów wstałem dość wcześnie (o 7.00) i ruszyłem w dalszą drogę. Z Karadut podjechałem do Kahty i stamtąd od razu do Adiyamanu. Adiyaman to dwustutysięczne miasto i stolica prowincji o tej samej nazwie. Tam na początek wybrałem się na otogar, czyli dworzec autobusowy i zakupiłem bilet do Alanyi. Autobus odjeżdżał o 13.30, więc miałem ponad 3h czasu wolnego. Zostawiłem bagaż na dworcu i ruszyłem w miasto. Na początek było śniadanie, czyli zupa z nóg baranich :) Później zwiedzanie miasta. Odwiedziłem kilka meczetów, poszwędałem się po niewielkim bazarze, gdzie zakupiłem nóż i granata. Nóż po to, żeby owego granata rozkroić :) Granat niczego sobie, bo ważył ponad 80 deko! Po bazarze zakupiłem jeszcze paket wspomnianego wcześniej ciğ köfte, a także kilka pamiątek z głowami, które w sklepie papierniczym w Adiyaman były znacznie tańsze, niż gdziekolwiek indziej :) Przygotowany, z zapasem jedzenia (choć zapas ten wcale nie jest niezbędny, gdyż po drodze posiłki można spokojnie zakupić w wielu miejscach) mogłem spokojnie udać się na autobus. Ten wpis w większości został napisany w autobusie relacji Adiyaman – Fethiye właśnie. Minęły już 2,5 h drogi, ale to dopiero początek, bo cała podróż potrwa około 17 godzin!!! Wygodnie jest. Na oparciach wyświetlacze, na których można oglądać filmy i słuchać muzyki, no i Internet z komórki. Żyć nie umierać :) Do następnego.

A teraz czas na suplement czyli tradycyjnie koszty wyprawy, tym razem przykładowe:

-bilet lotniczy Antalya-Diyarbakır: 101TL
-nocleg: 2 x 30TL
-posiłek w pensjonacie w Karadut: 10TL
-śniadanie na dworcu w Diyarbakır (zupa, omlet i herbata): 7TL
-zupa z nóg w Adiyaman: 5TL
-duża porcja ciğ köfte: 5TL
-porcja grilowanych skrzydełek z rożna w Mardin: 7TL
-przejazdy: Diyarbakır-Mardin: 9TL, Diyarbakır-Siverek: 9TL, Siverek-Kahta: 10TL, Karadut-Kahta: 10TL (złodziejstwo!), Kahta-Adiyaman: 3,5TL, Adiyaman-Alanya: 60TL

Kurs EUR/TL: 2,55TL; TL/PLN: 1,68PLN  (14.10.2011)