środa, 4 kwietnia 2012

Powrót na Bartodzieje i podsumowane berlińskie dzieje...

Rym niezbyt ładny, ale jest :) Już trzeci dzień jak jestem w domu i czas na podsumowanie wyprawy berlińskiej oraz opisanie pewnej wręcz niemożliwej historii. Że pojechałem, nie żałuję. Zawsze jakieś nowe doświadczenie, poznane miasto, w którym mógłbym już po małym treningu oprowadzać, zmniejszenie oporów w rozmowie po niemiecku no i nowe znajomości. Moi współlokatorzy zapewnili mnie, że mogę w każdej chwili do nich przyjechać i mam w Berku nocleg. Pewnie się kiedyś przyda :)

Ostatnie dni minęły bardzo szybko. Na początek na tydzień przyjechała Czorna, z którą przemieszkałem cały ostatni sezon w Turcji. Zdjęcia z naszych harców zamieściłem już jakiś czas temu w galerii. Oprócz standardowych punktów programu zobaczyliśmy dalekie muzeum lotnictwa i w końcu Górę Diabła - Teufelsberg. Według mnie to najlepsza i najbardziej oryginalna atrakcja Berlina. Wysokie na ponad 80 m wzgórze jest tak naprawdę sztucznym kopcem usypanym z gruzów zniszczonego Berlina. Na jego szczycie przez okres zimnej wojny znajdowała się zbudowana przez amerykańskie NSA stacja nasłuchowa. Zimna wojna się skończyła. Amerykanie i Brytyjczycy wyjechali a budowle rodem z filmów SF pozostały. Obecnie jest to teren prywatny, ale przez dziury w płocie, czy po prostu górą przez płot można się dostać bez większych problemów do środka.

Teufelsberg

Tak mi się to miejsce podobało, że byłem tam dwa razy. Drugi raz z kolejnymi gośćmi, którzy mnie odwiedzili. Mniach i Dybciu przyjechali na 2 dni i to właśnie dzięki nim bezpiecznie dotarłem razem z komputerem do Bydgoszczy. 


Z chłopakami odwiedziliśmy jeszcze jedno słynne, opuszczone miejsce w Berlinie - wesołe miasteczko w Spreeparku. Niestety jest to lokalizacja znacznie bardziej centralna niż Teufelsberg i wchodzenie przez płot jest dość ryzykowne. Dlatego bardzo się zdziwiliśmy, że na miejscu jeździ uruchomiona w tym sezonie kolejka wąskotorowa objeżdżająca cały obiekt. Za 2 € mieliśmy możliwość dostania się całkiem legalnie przez płot i objechania całego terenu bez potrzeby wysiadania z wagoników.



A na koniec obiecana historia z cyklu - takie rzeczy się nie zdarzają. W sobotę, 10 marca około godziny 17:00 w pobliżu przystanku tramwajowego przy ulicy Warszawskiej (Warschauer Strasse), czyli mniej więcej tutaj, gdzie zielona strzałka:



...w wyniku ogólnego roztargnienia i zmęczenia zostawiłem swój aparat razem z torbą i kartami pamięci na ławce, na której chwilę siedziałem. Na ulicy, gdzie pełno ludzi różnego pokroju, tuż przy przystanku tramwajowym i stacji metra. Zorientowałem się po pół godziny i pędem ruszyłem w kierunku tej feralnej ławki. Oczywiście po aparacie nie było śladu. Nerw totalny i wręcz załamanie mnie dopadło. Bo co innego jakby ktoś wyrwał mi ten aparat, wtedy do niego miałbym pretensje, a nie do samego siebie... No ale nic stało się. W niedzielę pojechałem na te targi turystyczne i bez aparatu nie mogłem zrobić żadnych zdjęć. W poniedziałek natomiast poprosiłem Lassego, żeby zadzwonił do biura rzeczy znalezionych i się spytał o ten aparat. I co? Był tam już! Nie mogłem uwierzyć. Takie rzeczy tylko w Niemczech ;) Ktoś oddał aparat wart około 400€!!! Chciałem skontaktować się ze znalazcą, ale nie zostawił żadnych numerów. Za wykup musiałem w biurze 7,5€ zapłacić, ale to nic w porównaniu z potencjalną startą. Od tej pory w Berlinie wszytko się mi już podobało i zaprzestałem szukać pracy :D Aparat mi wystarczył. To tyle. Pozdrawiam z Bydzi!