środa, 27 czerwca 2012

Powrót do Rwandy i koniec wyprawy

Tego posta opublikować miałem znacznie wcześniej, ale trochę o nim zapomniałem. Nadrabiam straty a zaraz po tym napiszę podsumowanie całej wyprawy... No to po 2 tygodniach przenosimy się (niestety tylko wirtualnie) znów do Afryki...


Końcówka Rwandy

W ciągu moich ostatnich 2 dni w Rwandzie nie zdarzyło się nic nadzwyczajnego.  Podróż z Kampali przebiegła bez większych ekscesów. Większość z około 10 godzin spędziłem wciśnięty między szybę autobusu, a ważącą tak na oko ze 120 kilo murzyńską panią. Tu należałoby zaznaczyć, że wiele autobusów w Afryce posiada po 5 (a nie 4 jak u nas) siedzeń w jednym szeregu. W takim przypadku siedzenia są troszkę węższe niż normalnie… Co jak co, ale do komfortowych ten przejazd nie należał;) Dodatkowym mankamentem było długie czekanie na granicy, gdzie rzeczywiście było pieruńsko zimno (polar ledwo co wystarczał). Przeprawa trwała długo, ponieważ Rwandyjskie służby muszą dokładnie (dokładnie po afrykańsku a nie po niemiecku;) przeszukać wszystkie autokary i podróżnych, głównie w celu wykrycia świadomej bądź nieświadomej kontrabandy plastikowych torebek (nielegalnych w Rwandzie).  Dwa worki mi skonfiskowano, resztę udało mi się przemycić ;)
Do Kigali z Kampali przyjechałem około 5:30 rano i od razu poszukałem autobusu do Butare zwanego również Huye :D

 Oddział banku Kigali w Huye :D

Miasto to jest intelektualną stolicą Rwandy – tam właśnie znajduje się narodowy uniwersytet  oraz całkiem ciekawe muzeum etnograficzne (najważniejsze w kraju). Muzeum  zobaczyłem jeszcze pierwszego dnia, a kolejnego udałem się do Gikongiro, gdzie znajduje się jedno z najbardziej dobitnych miejsc pamięci w Rwandzie… W małej wiosce koło Gikongiro w 1994 roku powstała nowa szkoła. Gdy zaczęły się masakry, władze nakazały miejscowym Tutsim udać się do owej szkoły, gdzie mieli oni być bezpieczni. Około 40 tys. Osób schroniło się w budynkach należących do placówki. Po jakimś czasie przybyły bojówki Hutu i w ciągu jednego dnia wymordowały praktycznie wszystkich. Obecnie znajduje się tam muzeum podobne to tego w Kigali, ale klasy wypełnione są zmumifikowanymi ciałami, czaszkami i kośćmi ofiar. Robi to naprawdę przygnębiające wrażenie…
Po wizycie w Gikongiro pojechałem już do Kigali, gdzie zjadłem coś przy dworcu a następnie „koczowałem” w okolicy lotniska kilka godzin, jako że samolot miałem w środku nocy.  Przy okazji podróży mototaksówką na lotnisko przekonałem się, że wcześniej nie widziałem dużej części Kigali. Nie byłem świadomy, że pomiędzy budynkami rządowymi (są na zdjęciach na picasie), a lotniskiem rozciąga się luksusowa dzielnica pełna drogich hoteli, budynków administracyjnych i ambasad. Może innym razem uda się mi ją bardziej rozpoznać…

I tak to mniej więcej dotarłem do końca mojej afrykańskiej wyprawy. Niestety. Bilet był promocyjny i nie można go było przebookować. Ale mam nadzieję, że jeszcze wrócę do Afryki. Warto!

sobota, 9 czerwca 2012

Ostatni dzień w Ugandzie


Co tu dużo pisać? Tak się zaaferowałem tą afrykańską podróżą, że o blogu prawie zapomniałem ;)

Przed chwilą wrzuciłem zaległego posta sprzed tygodnia, a teraz czas na nadrobienie strat.  W chwili obecnej siedzę w kawiarni w Kampali w Ugandzie i czekam na autobus do Kigali, mający odjechać za dwie godziny. Teraz tylko w skrócie opiszę co się działo, a jak wrócę na Bartodzieje to postaram napisać parę przemyśleń i obserwacji na Czarnym Kontynencie poczynionych.

Po rozpoznaniu jeziora Bunyoni, jego wysp i okolic postanowiliśmy udać się do lasu Budongo znanego z szympansów i wielu innych dzikich zwierząt. Najszybsza droga wiodła przez stolicę, czyli Kampalę. W porównaniu do Kigali to wielka metropolia. Niestety niezbyt ciekawa. Nam dane było spędzić w niej tylko jedną noc i postanowiliśmy zanocować w tanim hotelu w okolicy dworca autobusowego. Okolica piękna – w dzień jeden wielki bazar, w nocy prostytutki, dilerzy i złodzieje :) Generalnie i Rwanda, i Uganda są dość bezpieczne, ale w Kampali trzeba uważać. Chwila nieuwagi, a można stracić portfel, telefon, czy pieniądze.  Doświadczyłem tego na własnej skórze… Kiedy kupowałem (późnym wieczorem) coś do picia na ulicy podbiegł do mnie chłopak i wyrwał mi z ręki banknot 20 000 szylingowy (ok. 30 zł). Bartodzieje nauczyły zachowania w dużym mieście, dlatego mocno trzymałem banknot, tak że złodziejowi dostało się ¾ a mi ¼ papierka :) Niestety ¼ nie miała już żadnej wartości… Taka mało przyjemna sytuacja :/

Z Kampali ruszyliśmy w kierunku Busingiro, gdzie podobno można było zobaczyć szympansy za bardzo małe pieniądze. Dojechaliśmy tam popołudniu i okazało się, że oficjalnie nie ma opcji oglądania szympansów, ale lokalny strażnik parkowy może nam coś rano zorganizować. Powiedzieliśmy, że ok… Wieczorem przeszliśmy się po tej bardzo urokliwej wsi – domy z cegły błotnej kryte trzciną, brak prądu, szaman w środku wsi – ot Afryka prawdziwa. I jak wszędzie w okolicach – ciekawscy i przesympatyczni miejscowi. W pewnym momencie podeszło do nas dwóch chłopaków i gdy im powiedzieliśmy, że jutro mamy tropić szympansy ze strażnikiem (oczywiście odpłatnie), zaczęli się śmiać …
- A po co wy ich chcecie ze strażnikiem po lesie szukać?
- A co? Nie ma już szympansów w okolicy?
- Nie, są. Nawet bardzo dużo… Ale po co po lesie biegać? Przecież one co dzień rano o 6:00 przez tą tu drogę przebiegają z dżungli na pobliskie wzgórze i uprawy.
- Co??? Szympansy we wsi? I mamy szansę je zobaczyć? Za darmo?
- Pewnie, to praktycznie gwarantowane…

Dzieciaki mają to do siebie, że na ogół jeszcze nie potrafią kłamać. Przyszliśmy rano na drogę i na własne oczy widzieliśmy kilka małpoludów przebiegających przez drogę. Widzieliśmy je tylko chwilę, ale była to niesamowita chwila...

"Przecież one co dzień rano o 6:00 przez tą tu drogę przebiegają z dżungli na pobliskie wzgórze i uprawy..."


Szympansy za darmo, czyli oszczędzone koło 100$, więc postanowiliśmy kontynuować podróż po lesie Budongo aż do Wodospadów Murchisona. Długa i droga eskapada. Samochód, minibus, godzina mototaksówką i  2 godziny statkiem. Do tego płatne wejście do parku, nocleg w parku, przejście z łodzi do kempingu. Łącznie ponad 100$ nas to wszystko wyniosło. Ale nie żałuję. Ze statku widać mieszkańców parku – hipopotamy, bawoły, słonie, krokodyle, antylopy, guźce, czyli takie afrykańskie świnie i wiele innych. Safari w 100%. Do tego niesamowita noc na kempingu. Tuż nad potężnymi wodospadami Murchinsona, bez elektryczności, ale z ogniskiem przy pełni księżyca. Na całym kempingu byliśmy samo jedni – nawet strażnicy opuścili go na noc. W takich momentach czuć potęgę natury. Bez wątpienia. Niesamowita przyroda i niezmącony spokój :) 

Z wodospadów ruszyliśmy inną trasą (za zbójecką opłatą) terenowym samochodem z niemieckimi turystami z powrotem do Busingiro. Tam chcieliśmy ponownie zobczyć naczelne w akcji, ale o 6:00 rano padał deszcz i nie chciało nam się wyjść spod dachu pod którym spaliśmy.

Kolejną noc spędziliśmy znów koczując (bo nie było pokojów w hostelu) w Entebbe, niedaleko Kampali. Spaliśmy na trawniku przy hostelu :) Największą atrakcją Entebbe jest zoo z miejscowymi zwierzętami, które były ranne lub zostały uwolnione z rąk kłusowników. Mamy tam 11 szympansów, które mają swoją wyspę, dwa wielkie nosorożce, dwie żyrafy, parę lwów i jeszcze wiele inych zwierzaków. Dla nas największą atrakcją były małpy biegające wolno w ogromnych ilościach po zoo. Prześmieszne zwierzęta. Kradną ludziom jedzenie z rąk! Bez problemu można je karmić. Jedzą wszystko i nie boją się brać jedzenia z rąk. Gorzej jak spróbujemy im jedzenie odebrać – pazury i zęby idą w ruch. Do tego robią baaardzo groźne miny :)

W Entebbe udało się nam mecz inauguracyjny Euro 2012 obejrzeć. Nie miałem koszulki Polski i w barze siedziałem w koszulce Rwandy:) No niestety 1:1, a mogliśmy wygrać…

I tak mniej więcej dotarłem do końca wyprawy. Emil został w Entebbe, bo stamtąd wylatuje, a ja jadę do Kigali. W Rwandzie będę miał 2 dni. 

 Bawół afrykański ;)
 Wodospady Murchisona - zawsze wbrew zasadom

 Kemping przy wodospadzie

 Nowi znajomi w ZOO w Entebbe

 Pan nosorożec - ZOO Entebbe

Powrót do przeszłości, czyli krótka notka z jeziora


2 czerwca 2011

Rano, jezioro Bunyoni. Właśnie zaczął się czwarty dzień naszego rejsu po jeziorze. Idzie nam całkiem dobrze, a łodzie służą za mobilny dom.  Powiązaliśmy dwa czółna, tak że teraz mamy dość stabilny i duży katamaran. Nawet żeglować wczoraj próbowaliśmy z zaimprowizowanym z plandeki żaglem :) Emil z pagajem siedział z tyłu i wiosłował, a ja z przodu przy pomocy drugiego pagaja i rąk rozpostarłem plandekę, tak że wiatr pchał nasze czółna do przodu. Do momentu, aż mi ręce zdrętwiały... Jednak nie ma jak dobry maszt. 

Duńczyk i Polak – stare wilki morskie. Wzbudzamy ogólną sensacje wśród miejscowych, gdziekolwiek się nie pojawiamy :) Nie to, żeby białych nie widzieli. Wręcz przeciwnie - jest ich tu bardzo dużo, ale raczej spędzają oni czas w ośrodkach na brzegu jeziora i na wyspach, a nie koczują prawie cztery dni po jeziorze w cudacznym katamaranie.

 Gdzie śpimy i co jemy? – Właśnie obudziłem się po trzeciej i chyba ostatniej nocy. Dwie z nich spędziliśmy  na łodziach, jedną w szałasie. Także cały czas na dziko w
„Dzikiej Afryce”. Co do jedzenia to pierwszego dnia (a raczej popołudnia) przed wyruszeniem zrobiliśmy dość spore zapasy żywności. W ich skład wchodziło: 6l wody, 1,5l koli, 1,5 l fanty, 0,75l miejscowego samogonu (nadal widzimy:), 2 worki bułek, wielka kiść bananów, pół kilo lokalnych owoców, pół kilo pomidorów, pół kilo cebuli, troszkę czosnku, imbiru i soli. Wczoraj zapasy oficjalnie wyczerpaliśmy. Zostało trochę czosnku, imbiru, soli i nawet trochę księżycówki.  Oprócz zapasów żywiliśmy się na bieżąco – drugiego dnia zahaczyliśmy o „pensjonat” na wyspie Itambira, a wczoraj pierw kupiliśmy od miejscowych trochę trzciny cukrowej – polecam, a później człowiek wyglądający na szefa starszyzny pewnej wioseczki ugościł nas w swoim domu i dał nam za darmo gotowanej fasoli z gotowanym (niesłodkim) bananem. W tym klimacie takie posiłki sprawdzają się w 100%. Mięso wcale nie jest bardzo potrzebne i spokojnie można tu bez niego przeżyć. Trochę żałowaliśmy, że nie zabraliśmy na wyprawę pół kilo sera i trochę miejscowej kiełbasy (w Rwandzie smakowała ona całkiem całkiem), ale takich zakupów mogliśmy dokonać tylko w mieście Kabale (naszym pierwszym postoju w Ugandzie), a nie nad samym jeziorem. Tego bym się nie spodziewał, że w małej afrykańskiej wiosce nie kupimy ani sera, ani kiełbasy, ale bez problemu dostaniemy dziwne lokalne piwo, bimber, a nawet trawkę :)

Kończę, bo czas ruszać. Zapasy skończone, więc płyniemy na wyspę Bushara na jakieś śniadanie. Wieczorem oddajemy łódź :/

 Kenteth znad jeziora Bunyoni

 Noc nr. 2 - szałas pionierów i legowisko z trzciny :)\

Film z rejsu dłubankami