środa, 30 marca 2011

Stolica kawy, stolica kolonialna oraz stolica smutku i nostalgii...

Jak byłem na Wybrzeżu Moskitów, szukałem internetu gdzie się da. Na ogół bez skutku. Teraz mam internet za dramo w hostalu, w którym siedzę już  czwarty dzień i dopiero zabrałem się za napisanie jakiegoś posta... Tak to już jest.

Ostatnio odzywałem się, jak byłem w Matagalpie, czyli tytułowej stolicy kawy. W Matagalpie tak mi  się spodobało, że posiedziałem tam prawie 5 dni... W końcu byłem w normalnym mieście z bankiem, supermarketem, tanim internetem i innymi dogodnościami. Mataglpa jest malowniczo położona w górskiej kotlinie i stanowi idealną bazę wypadową do takich atrakcji jak nikaraguański Schwarzwald (czarny las) czy drugiej kawowej stolicy - Jinotegi.

Jak na kawową stolicę przystało, w Matagalpie znajduje się muzeum kawy, będące jednocześnie muzeum miasta. Z ciekawostek... Kawę do Matagalpy przywieźli... Niemcy. Istnieją dwa główne gatunki kawy 0 - arabica i robust. Arabiki jest na świecie więcej i jest ona lepszej jakości.  W muzeum dokładnie opisany jest cały proces powstawania czarnego trunku. Nie wiedziałem, że jest to aż tak komplikowane. Scena znana nam z reklamy, kiedy to ekspert bada kawę ziarenko po ziarenku nie jest aż tak daleka od prawdy. Wiadomo, że nie bada się każdego ziarenka z osobna, tylko pewną próbę, ale jakość ziaren jest bardzo ważna. Szczególnie tych, przeznaczonych na rozsiew. Jeśli z danego krzaka 5% ziaren jest wadliwych, nie używa się go jako źródła nasion. Dodatkowo bardzo ważna jest czystość gleby, okres sadzenia i zbiorów. Wykonanie jakiejkolwiek czynności za wcześnie bądź odrobinę za późno prowadzi do spadku jakości napoju. W zależności od tego, co się spartaczy kawa może być zbyt kwaśna, mieć mdły smak, posiadać posmak owoców lub octu lub w ogóle nie nadawać się do picia.

Wiadomo, że kawy nie uprawia się w mieście, dlatego celem uzupełnienia wizyty w muzeum udałem się do osady Selva Negra. W latynoskim hiszpańskim oznacza to właśnie Czarny Las. Osadę założyli w XIX wieku Niemcy, utworzyli prywatny park krajobrazowy no i oczywiście plantację kawusi. W Salva Negra również znajduje się muzeum kawy w dawnym młynie, a dodatkowo możemy zaobserwować cały proces produkcyjny na żywo. Niestety w chwili obecnej jest już po zbiorach i jedyne co można zobaczyć to krzaki kawowe z zielonymi owocami... Ale Selva Negra to nie tylko kawa. To także bardzo ciekawe szlaki pośród lasów mglistych. Dobrze oznakowane i zadbane, jak na potomków Niemców przystało.

Z Matagalpy zrobiłem sobie też wycieczkę do kolejnej kawowej stolicy - Jinotegi zwanej miastem mgieł. Kiedy ją odwiedziłem nie było żadnych mgieł i świeciło ostre słońce. W Jinotedze nie ma zbyt wiele do zobaczenia i jedne co można zrobić to wejść na Górę Krzyża i podziwiać widoczki.

Selva Negra.

Selva Negra.

Kawowe krzaki.

Katedra - Matagalpa.

Widok na Jinotegę.


Stolicę kawy mamy już opisaną, więc przejdźmy do stolicy kolonialnej. Tu na myśli mam Granadę, czyli dawną stolicę Nikaragui i jedno z najstarszych miast w tym kraju. W Granadzie, jak wcześniej napisałem, siedzę już 4 dzień. Tak samo jak w przypadku Matagalpy, nie siedzę tu cały czas, tylko używam tego miejsca po części jako bazy wypadowej... Dodatkowo z Granady chcę popłynąć promem na największą wyspę na największym jeziorze Ameryki Środkowej - wyspę Ometepe na jeziorze Nikaragua. Prom odpływa tylko w poniedziałki i czwartki, dlatego muszę tu chwilkę poczekać. W poniedziałek płynąć nie chciałem, bo nic w Granadzie nie zdążyłbym zobaczyć. A ma miasteczko urok. Wszystko w kolonialnym stylu - wielkie kościoły i małe domki wzdłuż prostopadłych uliczek. Większość zabytków jest odnowiona, co wcale nie jest normą w tym kraju. Pełno tu też tusrystów. Zarówno backpackerów jak i grup zorganizowanych. Poznałem tu kilka ciekawych osób, mimo że hostal w którym się zatrzymałem jest prawie pusty. W poniedziałek byłem z jednym Anglikiem i miejscowym przewodnikiem Miguelem na Laguna de Apoyo - jeziorze w kraterze wulkanu. Tam siedzieliśmy kilka godzin w restauracyjce nad wodą sącząc rum Flor de Cana (najbardziej znany nikaraguański trunek) i kąpiąc się w siarkowatej wodzie od czasu do czasu. Super miejsce, żeby się zrelaksować... Dziś w planach mam szlajanie się po Granadzie i porobienie kilku zdjęć, a także wizytę u fryzjera i kąpiel w jeziorze :)



Laguna de Apoyo.

Katedra i Jezioro - Granada.


Na koniec o stolicy smutku i nostalgii... Tak nazwałem właściwą stolicę Nikaragui - Managuę. Ze stolicami krajów środkowoamerykańskich jest tak, że raczej się je omija. Nie ma w nich zbyt wielu atrakcji, a do tego są brudne i niebezpieczne. Tak samo jest w przypadku Managui. Jedak korzystając z okazji, że Granada znajduję się 50km od tej "metropolii", postanowiłem się tam wybrać. Nie spodziewałem się niczego nadzwyczajnego, ale to co zobaczyłem można nazwać obrazem nędzy i rozpaczy. Managua to chaotyczne, brudne miasto, bez wielu dużych budynków i zniszczonym od prawie czterdziestu lat centrum. Pełno w nim żebrzących i bezdomnych, a gdzieniegdzie widać typowe slumsy zbudowane z kartonów, blachy i czego się tam da. Niegdyś najważniejszym zabytkiem miasta była katedra. Obecnie jest ona w stanie rozkładu po trzęsieniu ziemi w 1972 roku. To samo dotyczy całego dawnego centrum. Odbudowano kilka budynków, a resztę wyburzono lub pozostawiono w stanie zniszczonym. Obszar wokół katedry w ogóle nie przypomina centrum miasta. znajduje się tam co prawda teatr i muzeum, a także kilka budynków rządowych, ale poza tym to opuszczony obszar, praktycznie bez przechodniów na ulicy. Dodatkowo każdy ostrzegał mnie żeby nie iść za katedrę bo mnie okradną, i żeby aparatu za dużo nie pokazywać. Wolałem zastosować się do zaleceń, choć zdjęć napstrykałem całkiem sporo. Mimo wszystko nawet w dzień okolica nie sprawiała dobrego wrażenia. W nocy raczej bym się tam nie zapuszczał. Po starym mieście odwiedziłem bardzo przygnębiające parki ze zniszczonymi ławkami, zardzewiałymi karabinami wbetonowanymi w ściany i wyschniętą roślinnością. W jednym parku grupa robotników w strojach roboczych grała w bejsbol :) Następnie udałem się na taras widokowy na kraterze małego wulkanu z jeziorkiem (wulkanów w Nikaragui jest pod dostatkiem), skąd roztacza się ładny widok na brzydkie miasto, wcale nie przypominające stolicy. Na koniec zahaczyłem o straszliwą nową katedrę wyglądającą jak niedokończone połączenie meczetu ze schronem atomowym oraz o centrum handlowe, niczym nie różniące od tych w Europie.

Poniżej wrzucam kilka fotek oddających smutek i nostalgię tego miejsca...

Slumsy.

Zniszczona katedra.

Plac Jana Pawła II

Karabinowe dekoracje w Parku Pokoju.

Robotnicy grający w bejsbol.

Dawne centrum.

Nowa katedra.

środa, 23 marca 2011

Witamy w cywilizacji

Nigdy nie myślałem, że w Polsce mamy takie dobre drogi. Prawie zawsze narzekałem, a tak na prawdę to nie ma na co ;) Trudno sobie wyobrazić, jakie to wspaniałe uczucie, jak po 8 godzinach jazdy po wertepach zdezelowany czikenbus wjeżdża na asfaltową drogę... Z Włochem, z którym ostatnio podróżowałem żartowaliśmy, że wybrzeże atlantyckie (zarówno Hondurasu, jak i Nikaragui) jest słabo rozwinięte, ponieważ trudno dbać o rozwój z wytrzęsionymi od przejazdów mózgami ;)

Tego, że podróżowanie uczy pokory, dowiedziałem się już dawno. Bo co innego taka przygoda - śmignijmy sobie przez dżunglę, zobaczmy koniec świata, a co innego żyć na codzień w takich warunkach. Nie można powiedzieć, że ludzie mają tu lekko. Nikaragua to drugi najbiedniejszy kraj na zachodniej półkuli (po Haiti), a Wybrzeże Moskitów w Hondurasie wcale nie jest bogatsze. Wiele wiosek nie ma prądu, kanalizacji ani bieżącej wody. Bogatsi mogą pozwolić sobie na generatory (i tu problem bo benzyna w Nikaragui kosztuje na nasze ponad 4zł), inni żyją po prostu od świtu do zmierzchu. Dzieciaki Miskito, które widać na zdjęciach, poznałem w Belen. Jako że nie mają tam za dużo rozrywek (hehe daleko im do pokolenia playstation i xbox), to ja stałem się dla nich atrakcją. Lubię dzieciaki, a one mnie chyba też, bo nie odstępowały ode mnie przez cały dzień. Bardzo żałuję, że nie miałem ze sobą żadnych zabawek (oprócz strzały z Teotichuacan). Jeśli ktoś będzie się kiedyś wybierał na Wybrzeże Moskitów to niech koniecznie zabierze jakieś tanie zabawki!!! Ja miałem tylko długopisy, których pozbyłem się w ciągu godziny. Z drugiej strony chciałbym zauważyć, że brak zabawek pobudza kreatywność. Przy przeprawie przez rzeką w Irioni widziałem chłopczyka, który ciągnął na sznurku samochodzik zrobiony z plastikowej butelki i zakrętek (służących jako koła)...

O warunkach życia na Wybrzeżu jeszcze coś tam kiedyś napiszę, bo jest o czym, tymczasem przejdźmy do sytuacji obecnej. Po raz pierwszy od długiego czasu jestem w mieście (Matagalpa), do którego dojechać można asfaltową drogą. Wydaje się przyjemne, choć dużo jeszcze nie widziałem. Przyjechałem tu jakieś 3h temu, jak już ciemno było. Pierw musiałem przejechać 8h po wertepach do Rio Blanco, a stamtąd już tylko 4h po asfalcie. Także kolejny dzień minął na przemieszczaniu się. Teraz będzie przerwa i posiedzę tu ze 2-3 dni. Jest dużo rzeczy do zobaczenia w okolicy. Matagalpa to stolica kawy nikaraguańskiej-jutro wybieram się do muzeum.

Z ciekawostek ostatnich... Wczoraj nie załapalem się na autobus do Rio Blanco (nie było miejsc) i pojechałem do Rosity (2h od Bonanzy), żeby tam przenocować i rano ruszyć w dlaszą drogę. Na ulicy w Rosicie dostałem kolejną już po grzybach, marihuanie, kokaine i dziewczynkach, propozycję nie do odrzucenia - facet na ulicy spytał się, czy nie chcę kupić broni. Sprawnej, ale bez licencji :)



poniedziałek, 21 marca 2011

Kilka rzeczy, o których jeszcze nie wspominałem

Jako że ostatnio udało mi się w miarę nadrobić zaległości "internetowe" zarówno jeśli chodzi o bloga, jak i galerię to mogę zejść z tematu "gdzie akurat jestem i co tu mamy?..." i zając się innymi, niezwykle ważnymi aspektami podróżowania po Ameryce Środkowej.

Zacznijmy od... jedzenia.

Na ten temat to pewnie możnaby osobnego bloga zapisać. Bo nie dość, że kuchnia jest zupełnie inna od naszej, to jeszcze różni się w zależności od kraju i regionu, w ktrórym się aktualnie znajdujemy. Do tego szczerze muszę przyznać, że próbowałem może 20% miejscowych specjałów, bo nie jest w tak krótkim czasie możliwe poznanie wszystkiego...
Zacznę od końca czyli Wybrzeża Moskitów. To akurat zupełnie nie jest raj dla smakoszy... Podstawowym pożywieniem indian Miskito wydają się być wszelkiego rodzaju chrupki, czipsy i naczosy w malutkich paczuszkach, a narodowym napojem coca-cola lub napoje typu tang przygotowane w małych foliowych woreczkach. W miejscowościach takich jak: Iriona, Pallacios, Belen itp, praktycznie nie ma restauracji. Stołować się w prywatnych domostwach udających jadalnie i zdanie jeseśmy na ogół na: jajko smażone, frijoles (papka z czerwonej lub czarnej fasoli, lub fasola ugotowana w całości), ryż, ser, kawałek mortadeli, a do tego tortille lub smażone niesłodkie banany. Jak mamy szczęście to trafimy na kawałem kurczaka:) Wszystko oczywiście przywożone na łodziach. Nie za bardzo zrozumiałem, dlaczego praktycznie nie widać tam żadnych upraw.

Wspomniałem o smażonych bananach. Tu gdzie się znajduje to ewidentny substytut ziemniaka. W smaku bardzo podobne. Można je ugotować lub usmażyć w formie grubszych lub cieńszych czipsów. Z innych substytutów naszych kartofelków wymienić można wymienić maniok. Jego bulwy po ugotowaniu bardzo w smaku przypominają ziemniaki, których od opuszczenia Gwatemali praktycznie nie widziałem.

Nikaragua - trudno pisać mi o kuchni tego kraju, bo jak na razie to jeszcze do niego wjeżdżam od tzw. d... strony. Ale różnice w ulicznych fast foodach widać od razu. W Gwatemali i Hondurasie królował smażony w głębokim oleju kurczkak - coś a'la KFC lub SFC na Teneryfie ;) Tu natomiast dominują grille podające kurczaka, wołowinę i wieprzowinę. W Nikaragui jedzenie jest bardzo tanie. Każdy rodzaj grilowanego mięsa kosztuje tyle samo, więc za porcyjkę wołowiny z czipsami bananowymi i surówką, a czasem i napojem płaci się ok 2,5 USD. Narodową potrawą Nikaragui (Kostaryki z resztą też) jest gallo pinto, czyli ryż zasmażany z czerwoną fasolą. Trochę śmieszny jest fakt, że podają to tu praktycznie do każdego posiłku, czyli na śniadanie, obiad i kolację ;) Serwowane też są takie jakby duże pierogi (nazwy jeszcze nie znam) zrobione z mąki kukurydzianej (kukurydza króluje zarówno w Meksyku, jak i całej AŚ) z farszem z ryżu i mięsa, smażone w głębokim oleju. Niestety raz zjadłem takiego pieroga na kolację w Puerto Lempira (Niukaragua) i rano pieróg jedak uznał, że niezbyt dobrze mu w moim żołądku ;) To była jedyna chyba sytuacja podczas tej wyprawy, gdy lekko się zatrułem...

Na koniec ustępu o jedzeniu czas na napoje. Jeśli ktoś lubi świeże owoce, soki, lemoniady i szejki to AŚ będzie rajem dla takiej osoby. Szczególnie (z tego co widziałem) Mexico City. Przy prawie każdym stanowisku z tacos (małe placki z kukurydzy z mięsem, warzywami i sosami) znajduję się straganik z napojami. Możemy w nich kupić:

aguas de frutas - lemoniady zrobione z wody, zmiksowanych owoców (wedle wyboru), kruszonego lodu i cukru

liquados - coś w rodzaju szejka owocowego zrobionego z mleka lub soku pomarańczowego

jugos naturales - świeżo-wyciskane   soki owocowe.

Do tego kupić sobie można sałatkę owocową w wielkim kuble.

Kolejna rzecz to... zdrowie i moskity.

Chyba już wspomniałem, że nazwa Wybrzeże Moskitów nie wzięła się od komarów... Nie oznacza to wcale, że komary tam nie występują. Ba, jest ich nawet wbród. Co robię zatem? :) Jak mi się nie chcę to nic hehe. A tak bardziej serio, to stosuję stare sprawdzone metody, czyli okład ze środka na komary, co zdaje się skutkować. Oczywiście nie raz zostałem pokąsany, ale nie powiem, żeby to było bardziej uciążliwe niż w Polsce. Do tego przykrywam się śpiworem (rzadko kiedy w hotelach są moskitiery), którego komary nie są w stanie pokonać. W nocy nie jest wcale tu tak gorąco, więc śpiwór nie przeszkadza. Raz w tygodniu zażywam też 500mg Arechinu czyli odpowiednika chininy znanej z "W Pustyni i w Puszczy". Tak na wszelki wypadek, coby malarii nie dostać. W dzień czasem dokuczają małe muszki, ale też nie do przesady. Generalnie myślałem. że w tej kwestii będzie o wiele gorzej. Oprócz wspomnianego wcześniej incydentu z pierogiem, innych problemów zdrowotnych jak na razie nie zaobserwowałem. Wiadomo, że czasem prewencyjnie trzeba jakiś stoperan trzasnąć, ale to raczej kwestia nieprzyzwyczajenia żołądka i złej diety (3 x smażony kurczak w ciągu jednego dnia ;) niż zatrucia....

Na koniec coś o pogodzie, bo oprócz zdjęć, na których chyba widać, że nie jest tu zimno, nie za bardzo o tym pisałem. Sparawa wygląda tak, że w Meksyku to teraz właśnie zaczyna się wiosna, a w AŚ kończy się powoli lato, czyli pora sucha. W Mexico city było bardzo sucho (jakiś tam deszczyk niby pokropił, ale tylko torszeczkę), tak że trawa nie podlewana była generalnie wyschnięta. W dzień było ciepło, nie więcej jednak niż 24-25 stopni, a w nocy chłodniej, tak akurat na bluzę ;) Im niżej i dalej na południe się posuwałem, tym robiło się bardziej zielono, wilgotno i cieplej. Na Wybrzeżu Moskitów deszcz pada praktyznie cały rok (z różnym natężeniem). Podczas mojego pobytu było kilka dni całkiem słonecznych, jednak prawie codziennie nad ranem i popołudniu padał deszcz. Jedno- lub dwugodzinna ulewa. W regionie Las Minas gdzie jestem aktualnie też opady są znaczne. Także wszystkich tych, którzy zazdroszczą mi słońca mogę pocieszyć - aż tak dużo to go tu nie ma. Co do temperatur, to w dzień dochodzi tu tak na oko do maks 30stopni, a chyba nawet troszka mniej. W nocy raczej nie spada poniżej 18-20. Bluza przydaje się tylko kiedy pada i wieje. W innych przypadkach krótki rękawek sprawdza się 24h na dobę.

To na tyle dziś... O ile wszystko pójdzie zgodnie z planem to jutro będę już w całkiem normalnym mieście - Matagalpie i od tego miejsca z dostępem do internetu nie powinno być problemów. Zdjęcia z ostatnich dni wrzucę za jakiś czas. W moim papierowym kajeciku mam jeszcze zapisanych kilka tematów które warto poruszyć, ale to innym razem.





Bonanza!

Tak właśnie nazywa się miejscowość, w której obecnie się znajduję. Środek lasu deszczowego (a raczej tego co po nim zostało niestety...). Jeśli gdziekolwiek chcemy się stad ruszyć skazani jesteśmy na kilka godzin w rozklekotanym autobusie po bezdrożach... Ale sam tego chciałem. Z ciekawych rzeczy to jest tu najprawdziwsza kopalnia złota no wiele ciekawych miejsc w rezerwacie dookoła. 

Znów nie mam czasu się tu rozpisywać i straty myślę szybko nadrobię... Wrzuciłem do picasy zaległe fotki ale nie wszystkie moglem opisać. Jutro ruszam w kierunku cywilizacji. Pierwszy raz od jakiś 10 dni ujrzę asfalt... Ale to pojutrze, bo do asfaltu autobus dotrze po ok 10h drogi przez męke ;) Mam nadzieję, ęe przetrwam. Powoli mam dość czikenbusów (szczególnie przy braku asfaltu). Dziś miałem okazje jechać takim 100% prawdziwym. W środku oprócz ludzi były 2 kury, a na dachu świnia. I to by było na tyle...


czwartek, 17 marca 2011

W końcu Nikaragua!

Nigaragua od początku dawała nam znaki, że nie chce nas na swoim terytorium. Piszę w liczbie mogiej, bo od jakiegoś tygodnia podróżuję z Estefanem, Włochem spod Neapolu. Poznaliśmy się w Belen w Hondurasie i stwierdziliśmy, że raźniej, taniej i bezpieczniej jechać we 2. Dziś jesteśmy drugi dzień w Puerto Cabezas w Nikaragui. Niezbyt przyjemne miejsce... Widać dużą biedę i każdy czegoś chce - na ogół 5 cordobas, czyli 0,25 dolara. Niestety musieliśmy tu przyjechać, aby zalegalizować pobyt w Nikaragui. W przeciwieństwie do wszystkich poprzednich granic, które przekraczałem w Ameryce Środkowej, ta okazała się najtrudniejsza.

Po pierwsze, tak jak pisałem wcześniej, musieliśmy wrócić z granicy w Hondurasie, aby w Puerto Lempira otrzymać pieczątkę wyjazdową. Obyło się bez problemu, na luzie. Gość podbił nam paszporty z datą wyjazdu na dzień kolejny (tego samego dnia nie było już transportu na granicę), i dlatego musieliśmy zostać drugi dzień w Puerto Lempira. Z samego rana wsiedliśmy do pickupa na granicę (znów 125 km po wertepach na pace - myślałem, że mi tyłek odpadnie). Słono sobie za te pickupy tu (przynajmniej w Hondurasie) kasują - 15$ od osoby za 125 km. Tak samo łodzie. Niestety nie ma tu innej możliwości podróżowania (oprócz samolotów, które są jeszcze droższe). Ale wróćmy do granicy. Z pickupa trzeba przesiąść się do pirogi i przepłynąć rzekę graniczną - Rio Coco i teoretycznie jest się już w Nikaragui. Teoretycznie, bo trzeba dopełnić jeszcze formalności wjazdowych (w miejscowości Puerto Cabezas oddalonej o 150 km od granicy) i wszystko powinno być ok.

Generalnie na każdej granicy samemu musiałem prosić pograniczników o podstęplowanie mi paszportu. W Nikaragui natomiast na pierwszym posterunku wojskowym wsiadło do naszego pickupa dwóch żołnierzy i powiedzieli, że musimy z nimi jechać do jednostki w Waspam. Tak też zrobiliśmy. Tam przetrzymali nas ze 2h, pozadawali różne pytania i powiedzieli, że następnego dnia (czyli wczoraj) mamy jechać pierwszym autobusem rannym do Puerto Cabezas. Bo w Waspam stempla nie mieli. Wsiedliśmy zatem wczoraj o 6 rano do chickenbusa (przerobionego autobusu szkolnego z USA) i pojechaliśmy 4h drogą przez mękę aż do mostu na rzece Wawa. Most drewniany, wiszący na metalowych, nieco zardzewiałych linach. Nie wytrzyma zbyt wiele, więc pasażerowie zobowiązani są opuścić środek lokomocji, przejść pieszo i poczekać na autobus/ciężarówkę. Ciekawe zjawisko, więc wziąłem kamerę i zacząłem filmować. I tu mój błąd. Zobaczył mnie żołnierz z posterunku przy moście i zawołał. Spytał gdzie jedziemy, a ja, że do Puerto Cabezas po stemple. Powiedziałem też, że w urzędzie imigrcyjnym wiedzą o naszym przyjeździe. A on, że potwierdzi to przez radio... Wszedł na przęsło mostu (na dole nie miał sygnału), wyjął radio i połączył się z dowódcą... Gdy skńczył rozmawiać, powiedział że nie możemy w ten sposób wjechać do Nikaragui, musimy zawrócić do Hondurasu i wjechać "normalnym" przejściem. Tylko, że w naszym przypadku oznaczało to albo samolot, albo 6 kolejnych dni powrotu przez Wybrzeże Moskitów. Wtedy nie miałbym ani chęci, ani kasy, aby wrócić do Nikaragui. Poprosiliśmy zatem żeby zadzwonił jeszcze raz. Poszedł, wrócił i powiedział: negativo. Zacząłem kląć po polsku, a żołnierz na to - żartowałem, łapcie transport i jedźcie do Puerto do immigración! Poczekaliśmy jakąś godzinę aż w końcu przyjechał swojsko wyglądający Kamaz pełem ludzi, owoców i warzyw, i zabrał nas do Puerto Cabezas. Na "dworcu" od razu wzięliśmy taksę do immigración, a tam kolejne przesłuchiwania... A po co, a na jak długo, a kogo znasz w Nikaragui. Coś prawie jak z Czapką na przejściu jordańsko-izraelskim...
Ostatecznie facet skasował od nas po 17$ (7 chyba sam sobie wymyślił...), dał stempel ważny miesiąc i całkowicie zmienił wyraz twarzy, pogodnie życząc nam udanego pobytu w Nikaragui. Taki esbekowaty typ...
Dziś zrobiliśmy sobie dzień przerwy po kilkudniowej eskapadzie. Na tarce (takiej tradycyjnej) wyprałem swoje rzeczy! A teraz czas na nadrobienie internetowych zaległości....

Co działo się jak nie pisałem? W skrócie spróbuję przedstawić przebieg zdarzeń. Ostatni raz większego posta napisałem z Palenque, czyli 15 dni temu. Stamtąd pojechałem nocnym autobusem do chetumal na granicy z Belize i o 7 rano ruszyłem do Belize City. W busiku był tylko jeden Belizyjczyk i 6 turystów. Szybko się skumplowaliśmy. Powymienialiśmy informacje, a i pewnych operacji walutowych z tymi, co chcieli się pozbyć pesos meksykańskich też dokonałem (nawyk z pracy pilota hehe). Przez Belize praktycznie tylko przejechałem nocując na samym południu w miejscowości Punta Gorda. Przez to, że spędziłem w kraju mniej niż 24h, nie musiałem płacić opłaty ekologicznej (3,5$). Opłatę wyjazdową (15$) jednak skasowali ;)
Belize to ciekawy kraj. Różni się znacznie od sąsiadów, bo...

1) zamieszkuje go ludność głównie czarnoskóra...
2) językiem urzędowym jest angielski.

Pierwsze słowa jakie słyszę wysiadając z autobusu w Belize City (wielkie mi city - ok 60 000 mieszkańców;) to -taxi my friend, a kolejne to - ganja my friend?. O tym, że Belize to taki rasta-kraj przekonuyjemy się dodatkowo patrząc na dworzec autobusowy pomalowany na złoty, zielony i czerwony kolor :) Walutą jest dolar Belize z królową Elżbietą II stanowiący 0,5 USD. Daltego wszelkich operacji można dokonywać w dolarach amerykańskich.

Ciekawy był przejazd przez Belize. Pierw 4h w busiku, póżniej 6h w czikenbusie. Nie miałem pojęcia, że w tym malutkim kraju (troszke większym niż kuj-pom)  można jechać autobusem przez 10h!!! Jadąc z północy na południe widać jak zmienia się krajobraz i ludność. Czarnoskórzy i ustępują miejsca ciemnym Latynosom i Indianom. Słychać mieszanke języków: angielski, hiszpański, dialekt maya i język garifuna). Domki na palach, z biegiem trasy ustępują miejsca krytym liśćmi palmowymi indiańskim chatom. Na pewno warto zatrzymać się na dłużej w Belize. Kraj słynie też z ekoturystyki i łatwo dostępnych szlaków w dżungli. Niestety na to nie miałem już czasu.

O poranku poszedłem do przystani w Punta Gorda aby zdążyć na łódź do Livingston w Gwatemali (25$). Kupiłem bilet i facet powiedział mi, żebym przyszedł odpowiednio wcześniej dokonać formalności imigracyjnych. Wcześniej, to znaczy 15min przed wypłynięciem:) Granica śmiechu warta, trzeba wołać babkę, żeby podstemplowała paszport. Nikt  żadnych  pytań nie zadaje. Luz kompletny.

Na łódce do Livingston poznałem Gwen, Kanadyjkę, z którą spędziłem kolejne 3 dni. W Livinston zamieszkaliśmy w tym samym hostelu (super miejsce, na kolacje za 5$ był cały talerz krewetek!!!) a później postanowiliśmy że razem popłyniemy łodzią w górę Rio Dulce do miejscowości o tej samej nazwie). To właśnie tam mieszkaliśmy w hostelu, do którego dostać się można było tylko łodzią. Właściciel przywozi do hotelu z Rio Dulce i odwozi (przy czekaucie) za darmo, w innych wypadkach należy zapłaćić 3,5$ od osoby za kurs w obie strony lub wziąć darmnowy kajak. Wybraliśmy opcje drugą bo ciekawsza, tylko że zapomniałem o telefonie w kieszeni moich kąpielówek i zorientowałem się jak już za ekranem woda była. Inne ładunki na kajaku nie ucierpiały.

Po 3 dniach Gwen pojechała w kierunku Tikal w Gwatemali, a ja do Hondurasu. Podróż z Gwatemali do Hondurasu trwała cały dzień i wieczorem dotarłem do La Ceiby - maista z którego wyływa się na wysepki - Islas de la Bahia. La Ceiba wieczorem sprawiała niemiłe wrażenie - dużo bezdomnych i ludzi proszących o pieniądze. Rano z poznanymi Niemkami i Belgiem popłynęliśmy promem na wysepkę Utila, z której też coś niecoś napisałem. Super zrelaksowane miejsce, można spobie tam poplażować, ponurkować, pojeździć na rowerze i co tam sobie jeszcze kto zapragnie. Na wysepce prawie wszyscy robią papiery na płetwonurków, ponieważ jest to jedno z najtańszych i najlepszych miejsc na świecie o takowym przeznaczeniu. Nie ma żebraków i bezdomnych bo prom ze stałego lądu kosztuje 23 $ w jedną stronę.

Na Utili spędziłem 2 dni, a trzeciego rano popłynąłem do La Ceiby i stamtąd przez Tocoę dotarłem do Iriony (3,5h odcinek 80km, czikenbusem przez bezdroża) - wrót do Wybrzeża Moskitów. Później były pickupy, łodzie, pickupy, co zilustrują zdjęcie :) Chciałem tylko nadmienić, że nawza Wybrzeże Moskitów pochodzi od plemienia Miskito, które z kolei zawdzięcza swoją nazwę muszkietom. Tak tak, ludność miskito (mieszanka czarnoskórych i miejscowych Indian, mówiąca specyficznym językiem - mieszanką dialektu indiańskiego i języków: hiszpańskiego, francuskiego i angielskiego) przy pomocy muszkietów kupowanych od Anglików nie chciała dać skolonizować się Hiszpanom. Do dziś jest to region autonomiczny (w Nikaragui) i może przez to wojskowi byli tak skrupulatni.

Wracać tą samą drogą już bym nie chciał... Ale wyprawa przez Wybrzeże  Moskitów jest wara świeczki. Może jeszcze opiszę wszystko co tu widziałem dokładniej, tymczasem zabieram się za wrzucanie zdjęć...



wtorek, 15 marca 2011

Pozdrowienia z Wybrzeża Moskitów...

Uffff. W końcu jakaś cywilizacja :) Cywilizacja, czyli kilkutysięczne miasteczko bez asfaltowych dróg do którego oczywicie dociera się drogą wodna. Ale i tak więcej to niż wioski, gdzie prąd jest tylko z generatorów, żywność dowożona jest łodziami, a życie toczy się od świtu do zmierzchu... W takim to klimacie spędziłem ostatnie bodajże 6 dni. Znów nie zdążę opisać tego w tym momencie, bo przez to, że jestem na końcu świata, wszystko łącznie z internetem jest tu droższe niż w reszczie kraju ;) Dlatego nadrobię straty, jak będę już w normalnych miejscowościach (Matagalpa, Granada) w Nikaragui.

Plan był taki, żeby być w Nice (Nikaragui) już ze dwa dni temu, ale podróżowanie po Wybrzeżu Moskitów to nie taka prosta sprawa. W pewnych miejscach trzeba po prostu przesiedzieć ze 2 dni, czekając na kolejną łódź... Albo jedzie się 3,5 h odcinek 120 km pickupem po nieutwardzonej, czerwonej drodze do rzeki granicznej Hondurasu i Nikaragui - Rio Coco i... wraca się, bo posterunek celny na granicy zamknęli 2 lata temu, gdy umarł dziadek punkt ten obsługujący. A bez pieczątki wyjadzowej bez sensu wjeżdżać bo na następnym punkcie granicznym 150 km dalej i tak by cofnęli.
Także planować nic się tu do końca nie da :) Jak dla mnie - git! W chwili obecnej jestem w bardzo dziwnym, ale ciekawym miejscu. Puerto Lempira. Siedzę tu już nieplanowany drugi dzień, bo właśnie dziś była ta akcja na granicy.
Miasto wydaje się być zapomniane przez resztę świata, a  na ulicach chodzą goście z bronią wsadzoną za pasek, a dziś widziałem faceta bez koszulki z wielkim nożem w ręku i pistoletem w gaciach który szedł środkiem ulicy i gadał coś do siebie (a po chwili całował się ze straruszką, pewnie swoją babcią i spokojnie poszedł do domu). Generalnie nie czuć żeby policja cokolwiek tutaj robiła, to chyba ci goście z pistoletami stanowią tu prawo... A jest to całkiem prawdopodobne, bo Puerto Lempira to ważny punkt przerzutowy kokainy do USA i pełno tu narcos czyli przemytników wysławianych we wcześniej wsponianych przeze mnie piosenkach Musze kończyć bo godzinka minęła..
Odezwę się wkrótce.
 




środa, 9 marca 2011

Krótkie sprawodzanie z karaibskiej wysepki.

Chyba troszkę czasu minęło od ostatniego wpisu ... Oświadczam zatem, że jestem cały i zdrowy (nie licząc spalonej od słońca twarzy) i pozdrawiam z karaibskiej wysepki u wybrzeży Hondurasu - Utili. Ostatnio albo nie miałem czasu zajść do kafejki internetowej, albo dostępu do neta w ogóle nie było.
Teraz tez nie zdążę opisać wszystkiego co zaszło przez ostatnie kilka dni. Ale mam nadzieje, ze jutro znajdę źródełko internetowe miejscowości Tocoa w Hondurasie i będę miał czas na dłuższego posta.

A będzie długi, bo dużo zaszło:) Kiedy pisałem ostatni raz, bylem w Meksyku, a teraz już się szwędam po trzecim kolejnym kraju. Po drodze przejechałem Belize, zahaczyłem o kawalek Gwatemali, aż w końcu przedwczoraj dotarłem do Hondurasu. Ostatnie dwa dni spedziłem na Utili. Bardzo przyjemnej wysepce, na której zdecydowanie czuć karaibski klimat. Jutro stad zmykam z samego rana i kieruje się właśnie do Tocoa, o której to miejscowości jak na razie nie wiem nic, oprócz tego, ze muszę w niej zanocować, aby rano ruszyć dalej. A dalej to ęedzie najtrudniejszy odcinek trasy - Wybrzeże Moskitów. Tam z internetem może byc ciezko...

Musze kończyś na dziś... Czas zabrać się za przewodnik. A na koniec taka smutna informacja ;)
3 dni temu, płynąc z poznaną wcześniej Kanadyjką i naszymi zakupami z miasteczka Rio Dulce do
hotelu czy tam budki z dachem z liści (tak, tak inaczej niż łodzią do tego 'ośrodka' nie można było się dostać), utopiłem mój wspaniały telefon. Padł kompletnie i nie działa... Ot peszek. Więc proszę się nie martwić, że smsy nie dochodzą ;) Może wymyślę coś po drodze.

Do następnego...



czwartek, 3 marca 2011

Życie w autobusach i pierwsze spotkanie z dżunglą

Czas leci... Nawet się nie obejrzałem, a już mija szósty dzień mojej eskapady. Od dnia piątego, który spędziłem w muzeum historii i na szlajaniu się po Ciudad de Mexico (przez Meksykanów zwanym 'defe' od DF - Distrito Federal) zmieniło się wiele.

W chwili obecnej jestem już jakieś 900 km od tego wielkiego miasta w miejscowości Palenque w Stanie Chiapas (tak, tak... tym od Sub Comendante Marcosa i Zapatystów - patrz Wikipedia ;). Oprócz kilku nabazgranych na ścianach i przystankach napisów EZLN rewolucyjnej atmosfery tu za grosz (wioski Zapatystów chcę odwiedzić jak już będę wracał z południa). Palenque to mieścinka żyjąca z turystyki, głównie z położonych nieopodal wspaniałych ruin Majów. I właśnie te ruiny zobaczyć przyjechałem. Było warto. Prezentują się wyśmienicie, zupełnie inaczej niż wcześniejsze - Teotihuacan (które swoją drogą też super były), bo położone są w dżungli!!! I nie jest to przesadzone. Dookoła ruin rozciąga się najprawdziwsza na świecie dżungla z wielkimi drzewami, lianami, moskitami, iguanami, małpami i czymkolwiek dzikim jeszcze :) To był mój pierwszy raz w takim miejscu... Fajnie, ale duszno jak w saunie i trochę strach, że jakiś wąż spadnie na plecy albo dziabnie w nogę ;) No ale nic, przyzwyczaić się trzeba bo najbliższe dni a pewnie i tygodnie spędzę w takim właśnie środowisku. Chyba dziś zacznę brać leki profilaktyczne na malarię i kupię jakiś dobry spraj na komary. Tak na wszelki wypadek. Niewtajemniczonym chciałem powiedzieć, że na malarię szczepionki nie ma i trzeba właśnie taką kurację sobie zaordynować. Samych ruin opisywać nie będę, bo zaraz zamieszczę fotki na picasie, opowiem natomiast jak się tu dostałem...

Otóż przyjechałem autokarem z Mexico City dziś około 7 rano (w Polsce to 14 była). Podróż trwała 13h i odbyła się bez większych niespodzianek. Podróże autokarami w Meksyku (wielki ekspert - jednym jechał i gada;) bardzo przypominają mi Turcję (i nie tylko ta rzecz mi Turcję przypomina, ale o tych podobieństwach będzie kiedy indziej). Tak jak i w kraju Atatürka, tak i tu autokary to podstawowy środek komunikacji. Tak jak i tam, jest dużo (choć na pierwszy rzut oka nie aż tyle) przewoźników. I tak samo autokary są raczej nowsze niż starsze. Są oczywiście pewne różnice - w Meksyku nie ma panów stewardów, są natomiast sprzedawcy jedzenia wsiadający co jakiś czas, a w autokarach (przynajmniej w tym, którym jechałem) są toalety (w Turcji nie ma). To tyle o przejeździe, bo zaraz z bloga podróżniczego zrobi się nam tu elaborat na temat komunikacji osobowej ;)

Jadąc tu byłem trochę zły, bo myślałem, że będę musiał wymyślić jakieś atrakcje aż do niedzieli tak, żeby w poniedziałek wieczorem być na południu Belize. Dlaczego? Ponieważ prom z południa Belize do Livingston w Gwatemali wypływa tylko we wtorki i piątki rano (God bless the Internet), a nie chcę siedzieć w Belize. Ale jak tu rano przyjechałem to zobaczyłem, że wieczorem odjeżdża nocny autobus do Chetumal przy granicy z Belize i postanowiłem nie nocować w Palenque (choć na pewno jest warto) tylko się ewakuować, żeby zdążyć na piątkowy prom! No ale tak 2 noce w autobusach bez kąpieli to ciężko (hehe swoje i tak się kiedyś na Ukrainie przeżyło - nie powiem ile dni:), więc trzeba było coś wymyślić...

Sprawę załatwiłem tak, że zapłaciłem troszkę (tyle co za 5h przechowalni bagażu w Mexico City) w jednym hotelu za możliwość korzystania z prysznica (zaznaczyłem, że 2 razy -  przed i po ruinach :) i pozostawienia bagażu. Jak już byłem umyty i odciążony to jeszcze w jednej knajpce zjadłem śniadanie i ruszyłem na eksplorację ruin. Tak jak mówiłem, nie będę się o nich rozpisywał, ale 2 rzeczy chciałem tylko nadmienić jako ciekawostki. Po pierszwe jak wchodziłem to wychodziła cała grupa z Polski... Po drugie, to jak tylko przekroczyłem główną bramę podszedł do mnie gość i spytał się po angielsku czy nie chcę przewodnika i skąd jestem, a jak powiedziałem że nie i że jestem z Polski to spytał czy nie chcę kupić grzybów i tu dodał po Polsku(!) - takich, że.. z małpami będziesz gadał!!! :D Nie wiem czy serio miał te grzyby czy próbował jakieś psioki wcisnąć, bo ich nawet nie widziałem, ale grzecznie mu odmówiłem i śmiejąc się poszedłem dalej... Jeszcze bym się z tymi małpami tak zagadał, że autobus do Chetumal by mi uciekł i co wtedy??? ;))) Z kolei później jak szukałem miejsca żeby obiad zjeść już w centrum Palenque podszedł do mnie jakiś dziadek i spytał: ganja? ganja (trawka)? I bardzo się zdziwił jak powiedziałem, że nie chcę... Hehe, chyba się już starzeję ;) kiedyś to bym nie popuścił... Z resztą tu od tej całej atmosfery, pogody i pogody ludzi (tak, tak wszyscy są jacyś tacy bardzo sympatyczni, często się uśmiechają) to cały czas jakby na haju chodzę :)

A i jeszcze jedna rzecz mi się teraz przypomniała. Jak jechałem busikiem z Palnque do ruin (jakieś 9 km) to w głośnikach leciała muzyka. Taka przyjemna, brzmiąca po meksykańsku... Gitarowe ballady... Tylko jak się w tekst wsłuchać to coś nie tak było... Bo co chwilę o marihuanie, kokanine, broni, przemytnikach i strzelaniu do federales (policji federalnej). Więc spytałem się kierowcy co to za rodzaj muzyki, a on na to że to narco corridos... I wtedy przypomniała mi się audycja, której słuchałem w trójce. Artur Domosławski opowiadał w niej o Ameryce Łacińskiej i między innymi o Meksyku i wojnie z kartelami narkotykowymi. Mówił te że jakiś czas temu narodził się tu  nowy rodzaj muzyki wychwalającej wyczyny przemytników i opowiadającej o trudnym i niebezpieczym życiu w trakcie narkotykowej wojny (od 2006 roku zginęło w niej w Meksyku około 34 000 osób!). Ot, lokalny folklor! Jak ktoś nie wierzy to proszę wpisać narco corridos w youtubie i sobie posłuchać :)

No i jaki ładny post się zrobił ;) Czas kończyć i zdjęcia powrzucać. Ciężko mi te najciekawsze powybierać. A później... Druga z rzędu noc w autobusie (też nie pierwszy raz), ale wcześniej jeszcze prysznic :D

Jakby ktoś jeszcze nie znał adresu mojej Picasy to tuuuuuuuuuuuuuuuuu go znajdzie :)

A tu próbka...

Witamy w dżungli

Palenque

Iguana z ruin

  A jak ktoś chciałby z małpami pogadać...

wtorek, 1 marca 2011

Zawsze chcialem zaczac od srodka

Jak to Abradab w piosence śpiewał - 'druga zwrotka, bo zawsze chciałem zacząć od środka'... To ja też trochę od środka zacznę, bo od dnia czwartego pobytu w Meksyku, który powoli mi się kończy. Co było wcześniej, pisałem w mejlach, a jak będzie chwila to tez to opublikuje. Chaosu trochę musi być, bo w końcu to Meksyk a nie Niemcy czy Szwajcaria.
W końcu się udało i mamy polskie znaki :D
Zatem wracam do dnia czwartego. Zaczął się rutynowo - obudziłem się o szóstej, bo jeszcze nie do końca przestawiłem się na miejscowy czas, sprawdziłem mejle w komórce, przeczytałem wiadomości, wymyłem się z leksza i poszedłem na śniadanko o 8.30 :)
Zanudzam, więc do rzeczy. Dziś postanowiłem troszkę po górach pochodzić i udałem się na lokalny szczyt - Pico del Aguila, czyli Orli Szczyt po naszemu, mierzący 3930m. n.p.m. Może się wydawać, że wyprawa nie lada, ale Miasto Meksyk znajduje się na ponad 2 tys. metrów n.p.m., a do tego sporo podjechałem, więc szczyt osiągnąłem po półtorej godziny wędrówki. Ale o tym zaraz. Pierw o drodze pod szczyt, bo nieco skomplikowana była. Jechałem metrem, dwoma minibusami a na końcu jeszcze jakieś 15 min taksówką.

Samo podejście było trochę męczące ze względu na rozrzedzone powietrze, ale koniec końców mi się udało. Całą drogę szedłem sam i na szczycie, oprócz krzyży też nikogo nie było. Poleżałem chwilę słuchając Grubsona - Na Szczycie :) i jedząc bułgarskie herbatniki w czekoladzie kupione w Meksyku (!)... Jak już odpocząłem to zszedłem niżej do punktu, w którym roztaczał się ciekawy widok i wracając do góry zobaczyłem, że nie jestem już sam. Niewiadomo skąd pojawiło się 3 policjantów (na 4000m npm!!!) w tym dwóch z długą bronią! Bartodziejska zasada mówi, że z policją się nie gada i policji się nie ufa, a ja ją złamałem i pożałowałem ;)

- Hola! (cześć)
Oni na to:
-Co tu robisz?
-Wędruję, a wy?
-My też.
-Skąd jesteś?
-Z Polski...

No i tak gadać zaczęliśmy. Zobaczyłem na czym polega praca meksykańskich policjantów... Na dole mieli patrole rutynowo zatrzymujące samochody. Tylko że tylu ich tam było, że trzech postanowiło wejść sobie na szczyt, bo nigdy wcześniej ich noga tam nie postała :) W godzinach pracy. Jak powiedziałem, że chcę iść to oni na to, żebym z nimi się zabrał na dół, a oni podwiozą mnie tam skąd przyjechałem taksówką. No to się zgodziłem i... Poszedłem z nimi ich trasą (swoją dobrze pamiętałem i jeszcze oznakowałem kamieniami żeby się nie zgubić w drodze powrotnej - szlak praktycznie nie był zaznaczony), a panowie policjanci się pogubili i zamiast 1,5 h wracaliśmy chyba ze 3 godziny :/ Nogi mi prawie odpadły. Koniec końców trafiliśmy do tych ich patroli i zgodnie z obietnicą podwieźli mnie... Ot, przygoda.

Także każdy dzień niesie coś nowego. Po tej eskapadzie, bez zbędnego tułania się, wróciłem do hostelu. Po drodze po raz kolejny doświadczyłem meksykańskiej życzliwości... Minibus wysadził mnie przy przystanku metrobusa (podobnego to tego w Stambule, ale gorszego ;) którym to metrobusem mogłem praktycznie pod hostel podjechać. Tylko że do przejazdu potrzebna jest karta magnetyczna, na którą nabija się pieniądze. Karty kupować nie chciałem bo do szczęścia mi nie potrzebna i tak trochę czaiłem się koło maszyny sprzedającej te karty. Zobaczyła mnie Meksykanka kupująca obok i zaproponowała, że mogę jej dać kasę za przejazd, a ona użyje swojej karty. Tak też zrobiliśmy :)
Pierwszy wpis kończyć pora, bom już lekko głodny a i kłaść się niedługo trzeba... Jutro o 11 opuszczam hostel, a o 18 Miasto Meksyk i ruszam do Palenque w stanie Chiapas... Na koniec kilka fotek:
I wiemy, gdzie jest krzyż ;)

Spotkanie z psami i policją ;)

Locked up...

Nie liczy sie forma tylko tresc ;p

Ta chwila musiala nadejsc. W koncu zalozylem swojego bloga. generalnie chodzi w nim to zeby nie wysylac milionow mejli do wszystkich znajomych tylko zeby kazdy wedle uznania mogl sobie wejsc i poczytac. Posty tu zamieszczane dotyczyc beda tylko moich podrozy i niczego innego, takze aktywowal sie bede od czasu do czasu. Teraz podwojne przeprosiny na wstepie:
Po pierwsze za okrutny wyglad bloga - nie mam w tej chwili czasu zajmowac sie jego estetyka i zostawiam tak jak jest. Przyjdzie czas to i to sie ogarnie.
Po drugie za brak polskich znakow - niestety nie ma ich na komputerze z ktorego korzystam, choc moze ten problem jakos rozwiaze. Na razie dajmy sobie z tym spokoj ;)
To na tyle wstepu. Zabieram sie za pierwszego normalnego posta...