wtorek, 31 grudnia 2013

SeneGambia!!!




Witam!


Po przerwie odzywam się z miejsca dość nietypowego bo z Bartodziejów właśnie. A piszę, ponieważ dziś (czyli jeszcze w roku 2013) startuje oficjalnie nasz serial dokumentalny - SeneGambia!!! Jest to pełna humoru relacja z naszej wyprawy, która po części została już opisana na tym blogu. Na początek proponuję pierwsze 3 odcinki, z czego tylko jeden nagrany został w Senegalu. Później Afryki będzie znacznie więcej. Odcinki publikowane będą od dziś mniej więcej co tydzień. O każdym będę informował na wszelkie możliwe sposoby. Pozdrawiam i życzę Szampańskiego Sylwestra i Szczęśliwego Nowego Roku!!!!

Odcinek 01 - Z Krakowa do Madrytu



Odcinek 02 - Życie jak w Madrycie

Odcinek 03 - Witaj Afryko!!!

Oficjalny klip muzyczny do serialu: Koras feat. Abdul - Senegambia Soundtrack 


czwartek, 28 marca 2013

Droga powrotna i ustęp o zakupach


Brrr... Jeszcze niecały tydzień temu świeciło nade mną ciepłe słońce, trawa się zieleniła, śpiewały ptaki... A tu łup, powrót do Bydgoszczy, mróz -6 C, śnieg i jak na razie żadnych rokowań na poprawę sytuacji. Ale co tam, wystarczy się ubrać i też na mrozie może być fajnie...
Na opisanie powrotu nie potrzebuję zbyt dużo miejsca, jako że na trasie nic wyjątkowego nie zaszło. Mirleft opuściłem po prawie czterech dniach i kolejną noc spędziłem już w oddalonym o godzinę drogi w grand taxi Tiznicie. Miasto okazało się całkiem przyjemnym z bardzo tanim hotelem (50 MAD=20zł) i niewielką medyną (starym miastem ogrodzonym murami). Nie było mi dane długo tam zostać, ponieważ już o 2:30 w nocy musiałem opuścić hotel i udać się do biura CTM, aby wsiąść do autokaru do Fezu. Wcześniej zjadłem pyszny tajin z wielkimi kawałkami ryby, trochę truskawek od obwoźnego sprzedawcy i powędrowałem bez większego celu po medynie. W nocy, gdy poszedłem na autobus miałem okazję po raz pierwszy od 8 lutego zobaczyć deszcz. Popadał chwilę i niezbyt mocno, ale dał mi do zrozumienia, że wyprawa dobiega końca... Przyjechał autokar i po 15h jazdy i odwiedzeniu dworców prawie wszystkich ważnych miast Maroka dotarłem do Fezu.
Fez to największa po Marrakeszu miejska atrakcja Maroka. Ponad milionowe miasto szczyci się największą na świecie medyną, która jest za razem największym obszarem miejskim wyłączonym z ruchu samochodowego (uliczki są po prostu za wąskie) i niezmienionym średniowiecznym miastem zamieszkałym przez największą (około 150 tys.) liczbę ludności. Mimo tych rekordów jakoś mnie tam nie ciągnęło. W Mirleft było bardzo przyjemnie, a do tego z Fezem wiązałem nie najlepsze wspomnienia sprzed 7 lat. Byłem tam wtedy z Kaczorem i nasze wrażenia ograniczyły się do nachalnych sprzedawców, zagmatwanych uliczek, w których się pogubiliśmy i płonących opon przy dworcu autobusowym. Na dzień obecny muszę stwierdzić że sprzedawcy i uliczki pozostały bez zmian. W prawie każdym turystycznym miejscu świata sprzedawcy potrafią być dość natrętni i przebiegli. Doświadczenie podróżnicze sprawia jednak, że uczymy się obcować z takimi osobami i ostatecznie robienie zakupów w miejscu nawet tak turystycznym jak Fez może być wielką przyjemnością. Zasady są proste. Pierwsza i najważniejsza: NIE MUSIMY KUPOWAĆ NIC! Nawet jeśli sprzedawca obraża się, że poświęcił nam czas (bardzo dobrze działający trik marketingowy) i coś mu się za to należy. Druga zasada jest taka – ustalamy w głowie cenę maksymalną jaką jesteśmy w stanie zapłacić, ale absolutnie jej nie ujawniamy. Podajemy cenę niższą (nawet jeśli jest 10x niższa od proponowanej przez sprzedawcę) i czekamy na reakcję. Na ogół jest to aktorskie zdziwienie pomieszane z oburzeniem, ale po nim następuje redukcja ceny początkowej. My ze swojej strony podnosimy naszą ofertę i powoli, powoli dochodzimy do konsensusu. Osobiście nie jestem dobrym negocjatorem i często zakupywałem produkty po wyższej cenie niż taka, którą miałem ochotę zapłacić na początku, zawsze jednak pamiętałem, że ostatecznie to ja podejmuje nieprzymuszoną decyzję i nie mogę mieć żadnych pretensji do sprzedawcy. I to jest trzecia zasada takich zakupów. Czwarta jest taka, że jeśli ktoś zaprowadza nas do danego sklepu, to automatycznie nasza cena końcowa jest zawyżona o prowizję pośrednika. Prosty system.
Ale wróćmy do Fezu... Uliczki jak były zagmatwane, tak pozostały. Jedyna różnica, że niektóre punkty orientacyjne zostały oznakowane i powstało kilka dobrze widocznych szlaków przez medynę. Oczywiście nie byłbym sobą gdybym się mimo wszystko nie pogubił. Ale zgubienie się w takim mieście to raczej przyjemność (o ile nie jest za późno, bo wtedy może być niebezpiecznie).
Co do palących się opon to nic takiego nie zauważyłem. W porównaniu do Gambii, Senegalu i Mauretanii, wszystkie miasta Maroka sprawiły na mnie wrażenie bardzo czystych, zadbanych i bogatych. Może coś się zmieniło przez te 7 lat, a może sprawdza się stare przysłowie, że punkt widzenia zależy od punktu siedzenia (w tej sytuacji – od punktu, z którego wjechałem do Maroka). W 2006 przylecieliśmy z Teneryfy. Teraz wjechałem z Czarnej Afryki...
Także jedyny dzień w Fezie minął mi na długim spacerze z nowego miasta do medyny i z powrotem. W jego trakcie bez większych targów zakupiłem tradycyjne skórzane ciżemki, które służą mi teraz za pacie po domu, a także zobaczyłem słynne na cały świat feskie garbarnie. Skóra jest w nich wytwarzana tymi samymi metodami od setek lat. Używa się tylko naturalnych, rozpuszczanych w wodzie barwników i innych składników typu mocz zwierzęcy i ptasie łajna. Jak łatwo się domyślić zapachy tam panujące do najprzyjemniejszych nie należą, ale zobaczyć warto. Aby to zrobić raczej należy się zdać na jednego z miejscowych „przewodników” których w okolicy tych garbarni jest na pęczki i sami do nas podchodzą.
Ostatnią noc na kontynencie afrykańskim spędziłem w młodzieżowym hostelu w Fezie. Jest to miejsce przyjemne, aczkolwiek panują w nim twarde zasady. Można tam przebywać tylko w określonych godzinach i nie można wychodzić po 22. Na dłuższy pobyt byłoby to może uciążliwe ale na jeden dzień i noc nie przeszkadzało mi wcale. Rano o 6.30 pojechałem zamówioną wieczorem taksówką na lotnisko. Później wszystko poszło z górki – bez problemu zdążyłem na przesiadkę w Düsseldorfie i popołudniu wśród mrozu i śniegu moi kochani rodzice odebrali mnie z lotniska w Bydzi. 

 Tiznit - główny plac i sprzedawca truskawek
 Przejazdem przez Casablankę - tramwaj był dla mnie zaskoczeniem, 7 lat temu go nie było
 Garbarnia skór - Fez
 
 Fez - widok na część medyny
 Fez - widok w kierunku przeciwnym

 Lotnisko w Fezie - żegnaj Afryko!

wtorek, 19 marca 2013

Mirleftowa sielanka


Mirleft, 18 marca 2013
Na palcach jednej ręki policzyć można dni, które zostały do końca wyprawy… Tak mi się spodobało w Mirleft, że postanowiłem tu zostać jak najdłużej. Senne miasteczko bez nachalnych sprzedawców, puste plaże (w okolicy odwiedziłem trzy z sześciu) i bardzo mili ludzie. Właściciel hotelu powiedział, że mogę zostać nawet 2 tygodnie i nie dopominał się o pieniądze, a sprzedawca w sklepiku obok dał mi wczoraj na kreskę 2 wafelki i fantę:)
Zgodnie z planami wybrałem się wczoraj na wycieczkę osiołkiem do wioski Dżamię – którą sobie od razu skojarzyłem z Rzemieniem, skąd pochodzi moja rodzina. Rano około 10 przyszedł po mnie do hotelu Ali i razem poszliśmy na zakupy. Chłopak nabył różnych warzyw, przypraw i kurczaka, z którego przygotowany miał zostać później – tajin – tradycyjna marokańska potrawa, zawdzięczająca swoją nazwę glinianemu naczyniu, w którym jest przygotowywana i podawana. Z zapasami ruszyliśmy przez góry i dolinki do oddalonej o niecałe 2h drogi wioski. Tam jego znajoma Aisha zrobiła nam herbatę i zajęła się przygotowywaniem jedzenia. My w tym czasie poszliśmy zobaczyć wioskę. Kiedy wracaliśmy postanowiłem z daleka zrobić zdjęcie mojemu osiołkowi. Akurat kiedy się do tego zabierałem mój „wierzchowiec” zerwał się i zaczął iść w stronę miasteczka. Byliśmy za daleko by cokolwiek zrobić, ale całe szczęście Husein – syn Aishy ruszył pędem za naszym zwierzęciem i po krótkim pościgu je dogonił. W wiejskim domu zjedliśmy tajin, trochę jabłek i pomarańczy, a popołudniu wróciliśmy do Mirleft. 
Z hotelu ruszyłem po 16:00 w poszukiwaniu kolejnej okolicznej plaży. Po ok. 1,5 h marszu wzdłuż krętej, asfaltowej drogi udało mi się do niej dojść. Była szeroka z wielką skałą na środku i mimo późnej pory jeszcze pełna ludzi. Nic dziwnego – była w końcu niedziela, a piknik na plaży to lubiane wśród Marokańczyków zajęcie.
Po powrocie w okolice hotelu spotkałem mojego przewodnika Alego, wypiłem z nim herbatę i zjadłem pyszną sałatkę z tuńczyka (z wielkimi kawałki ryby) i hamburgera.
Mirleft, 19 marca 2013
Czas Mirleft opuszczać… Jest 10:00. Zjadłem już śniadanie, uregulowałem rachunki i się spakowałem. Posiedziałbym tu jeszcze kilka dni, poopalał się i poszukał kolejnych plaży, lecz niestety czas nagli. Wczoraj dzień minął leniwie. Śniadanie złożone z bagietki, oliwek, pomidorów, pomarańczy i wafelka zjadłem już na najbliższej plaży. Zostałem tam ponad 4 h. Miałem dobre miejsce – blisko skał pod którymi mogłem odpocząć od słońca i daleko od głównego zejścia. Było tak mało ludzi, że momentami zostawałem na tej wielkiej plaży samojeden. Zaobserwowałem, że poziom wody jest wyraźnie niższy niż 2 dni wcześniej, i że można przejść znacznie dalej wzdłuż skał niż wcześniej. Po kilkudziesięciu metrach odkryłem dużą pieczarę do której wszedłem. Zastanawiałem się,  czy podczas przypływu jest ona cała zalana… Niestety nie miałem ze sobą aparatu, żeby to uwiecznić.
Zachód słońca oglądałem już na innej, umiejscowionej pomiędzy pierwszą a drugą , plaży. Była najmniejsza, częściowo zabudowana(z hotelikiem i restauracją) i zupełnie pusta jak przyszedłem. Trafiłem akurat na moment, kiedy to fale były duże i z ogromną siłą rozbijały się o wystające z wody skały. Tym razem miałem ze sobą aparat.
Na dziś planuję dostać się do Tiznitu, przenocować tam i skierować się już kierunku Fezu.Tego posta wrzucam z kafejki jeszcze z Mirleft...

 Ali robi zakupy

 Bigos na osiłku

 Widok na "Rzemień"

 Uciekający osiołek

Tajin

 "Rzemień"

 Plaża nr 2
 
Plaża nr 3

niedziela, 17 marca 2013

Żegnaj Pustynio!


Mirleft  16.03.2013

Wygląda na to, że pożegnałem się już z Saharą. Po 17,5 h jazdy i ponad 1200km krajobraz miał prawo się zmienić. Na początku nawet o tym nie wiedziałem, ponieważ kiedy przyjechałem było jeszcze całkiem ciemno (6.00 rano). Napotkany Marokańczyk pokazał mi na mapie drogę do grand taxis (zbiorowych mercedesów albo peugeotów zabierających po 6 pasażerów) i udałem się tam spacerem. Na miejscu poczekałem na zapełnienie się auta około godzinę, a następnie kolejną godzinę jechałem częściowo podziwiając widoki, częściowo śpiąc. Krajobraz zrobił się górzysty i nieco zielony – trafiłem na początek pory suchej trwającej do początku grudnia. Bez problemów dotarliśmy do Mirleft, o którym to miasteczku miłe rzeczy powiedział mi Gunter w Nawakszut. Rzeczywiście malowniczo położona miejscowość –  przy oceanie na płaskowyżu rozciągającym się wzdłuż wybrzeża.  Tuż za nią zaczynają się zielonkawe o tej porze roku wzgórza Antyatlasu. Na jednym z nich znajdują się ruiny starej twierdzy, do której udałem się wieczorem. 
Po trzygodzinnej drzemce w hotelu ruszyłem na plażę – jak się później dowiedziałem, została ona wybrana najlepszą plażą Maroka. Naprawdę jest ładna – umiejscowiona pośród wysokich klifów, do tego bardzo szeroka, niezatłoczona (praktycznie pusta jak przyszedłem) i czysta. Tam nie dane było mi siedzieć samemu  dłużej niż 15 min. Zaczepiło mnie 5 młodych Marokańczyków, którzy z plastikową torbą pełną sardynek kończyli właśnie wędkowanie. Powiedzieli, że zaraz zaczynają lunch i że mogę się do nich przyłączyć. Nie jadłem wcześniej śniadania, więc propozycja wydała się wielce atrakcyjna. Chłopacy dali mi trochę chleba i koli no i oczywiście wielkich sardynek z grilla bez limitu (na oko to mieli ich jakieś 5kg!).Ryby proponowali też plażującym w pobliżu Francuzom i marokańskiej parce – zwyczaj dobrze mi znany z muzułmańskich krajów.
Po jedzeniu wypiliśmy po kilka szklanek charakterystycznej dla Zachodniej Afryki zielonej herbaty (w jej marokańskiej odmianie) i spaliliśmy parę skrętów narodowego produktu tego kraju znanego Od los Angeles po Tokio ;) 
Marokańczycy okazali się w  większości mieszkańcami Agadiru, którzy przyjechali na weekend do kolegi w Tiznicie i jego starym, ale zadbanym peugeotem 12 dostali się do Mirleft. Na koniec podwieźli mnie jako piątego pasażera pod mój hotel , gdzie się pożegnaliśmy.  
Kiedy słońce chyliło się już ku dołowi, wyszedłem z hotelu i udałem się na wzgórze z twierdzą zobaczyć zachód. Niestety niebo było dość zachmurzone, ale widok mimo wszystko niczego sobie. Na górze poznałem Alego, który jutro zabierze mnie na wycieczkę osiołkiem do okolicznych wsi – zawsze marzyła mi się podróż wierzchem na osiołku ;)

 Mój luksusowy autobus

Przymusowa przerwa na trasie :)



Mirelft - plaża

 Sardynki z grilla

Tradycyjna herbatka


 Zabytkowe renault 12

 Widok z twierdzy na Mirleft

Mirleft -twierdza

Jedno oko na Maroko


Dakhla, 14.03.2013, czwartek
Spało się rzeczywiście dobrze! Przed 8  przyjechał Sidi swoją taksówką i jednak nie zabrał mnie do Maroka, tylko do miejsca skąd odjeżdżał inny Mercedes D 200 bezpośrednio do Dakhli. Poczekałem około godzinę na kolejnych 3 pasażerów, którymi okazało się dwóch Marokańczyków i Mauretanka. W czasie oczekiwania zjadłem bagietkę z czekoladą i obserwowałem jeden z najdłuższych pociągów na świecie. Pociąg ten właśnie przyjeżdżał z ładunkiem rudy żelaza, kilkoma cysternami i wagonem pasażerskim ze wschodu kraju. Cały skład ma długość prawie 2,5 km! Najlepsze, że pociągiem tym można w wagonach na rudę przejechać za darmo ponad 700km. Niestety nie po drodze mi w tym kierunku, a chętnie przejechałbym się na węglarce – mam już w tym fachu doświadczenie zdobyte na trasie Bydgoszcz Wschód – Maksymilianowo w maju 2000 ;) Co się odwlecze, to nie uciecze.
Po niecałej godzinie od startu byliśmy już na granicy. Po stronie Mauretańskiej poszło bardzo sprawnie – żadnych zbędnych pytań, praktycznie zero czekania.  Później były 3km ziemi niczyjej bez asfaltu i jednoznacznie wyznaczonej drogi, a następnie duży posterunek marokański. Na początek spisywanie danych z paszportu, dalej długie oczekiwanie na  stempel.  Panował „zorganizowany chaos”. Przy okienku ze stemplami jeden z oczekujących zabrał mój paszport i położył go na parapecie obok wielu innych. Ludzie tłoczyli się dookoła, sprawdzali, gdzie w „parapetowej kolejce” znajduje się ich dokument i gdy przychodziła ich kolej, stawiali się przed okienkiem. Trwało to wszystko jakieś 2h. Reszta drogi przebiegła bez przeszkód i w dobrej atmosferze. Kierowca podśpiewywał sobie i od czasu do czasu zaciągał się mauretańskim czarnym tytoniem palonym z metalowej fifki.  Zrobił też dwie przerwy – jedną dłuższą na jedzenie, drugą na modlitwę. Widać było dużą różnicę pomiędzy Mauretanią a Marokiem – pojawiło się wiele nowych, kolorowych budynków, droga się poprawiła a i policja porządniej się prezentowała. Przejechanie 400 km pustyni trochę nam zajęło. Był czas na podziwianie widoków i spanie.  Widoki wcale nie były jak z pocztówek. Nieliczne wydmy, dużo skał i żwiru , a do tego dość sporo małych krzaczków. Jedynym urozmaiceniem oprócz policyjnych posterunków (znacznie rzadszych niż w Mauretanii) był pojawiający się od czasu do czasu Atlantyk. W Dakhli byliśmy po dziewięciu godzinach. Na miejscu wszystko poszło arcysprawnie. Z Mercedesa wysiadłem tuż przy hotelu, w którym zanocowałem (ok. 30zł). Obok znajdowało się biuro i przystanek firmy autobusowej CTM (luksusowy przewoźnik marokański). W okolicy sporo też było restauracji i banków z bankomatami obsługującymi wszystkie karty. Za ok. 140 zł kupiłem bilet do Tiznitu a za niecałe 20 zjadłem pyszną kolację złożoną ze świeżych kalmarów, frytek, sałataki i fanty. Po posiłku udałem się na spacer po promenadzie wzdłuż zatoki (Dakhla znajduje się na  długim półwyspie) i doszedłem do innej dzielnicy z głównym bazarem miasta. Tam obejrzałem  (dla odmiany)świeżo złowione ryby i langusty i zakupiłem 3 wielkie pomarańcze. Miła odmiana po zielonych, kwaskowych i mało soczystych pomarańczach senegambijskich. Po wizycie na krytym targu nadszedł czas na pogubienie się ;) Gdy wyszedłem straciłem orientację. Zacząłem więc pytać ludzi o biuro CTM no i się porobiło… Kiedy szedłem we wskazanym kierunku nie poznawałem okolicy. Nie było dużego meczetu i nie mogłem zlokalizować zatoki, wzdłuż której wcześniej się poruszałem. Okazało się, że w tej części miasta, było drugie biuro tego przewoźnika. W nim mówiący po angielsku pracownik napisał na kartce nazwę i adres biura, którego szukałem i powiedział, że taksówka będzie mnie kosztować 6 dirhamów (2,4 zł). Taksówki funkcjonują w Dakhli jak w Mauretanii i Gambii – cena kursu od osoby w obrębie miasta jest stała, a po drodze dosiadają się  kolejni pasażerowie. Podobnie było w Nikaragui. Można tu mówić bardziej o „taksówko-busach”, które dowożą na konkretny adres, niż taksówkach. 

 Stopa i ręka kierowcy z fifką

  Jedna z nielicznych wydm



 Pustynny krzaczek
 Dakhla

Spod granicy


Nawazibu, 13.03.2011, środa
Wszystko jak na razie przebiega zgodnie z planem. Dziś rano wsiadłem w zbiorową taksówkę i po 6,5h jazdy dotarłem do Nawazibu – dużego mauretańskiego portu blisko granicy z Saharą Zachodnią (będącą częścią Maroka). Taksówka zbiorowa w tej islamskiej republice z wyglądu bardzo przypomina senegalski sept place, czyli samochód kombi przystosowany do przewozu 7 pasażerów (dodatkowe 3 siedzenia na tyle). Jest jednak pewna subtelna różnica – tutaj do takiego samego auta upycha się 9 osób: 2 z przodu na siedzeniu pasażera, 4 w środku i 3 (tu bez zmian) na tyle. Jechaliśmy więc te 6,5h ściśnięci jak sardynki w puszce, ale jakoś dało radę. Co chwilę zatrzymywaliśmy się na punktach kontrolnych policji, żandarmerii i innych dziwnych służb mundurowych. Na ogół sprawdzali tylko dokumenty,  jednak czasem musiałem wysiąść, iść do budki funkcjonariuszy i dać paszport do spisania danych. Poza tym kilka razy trzeba było się zatrzymać, aby przepuścić wałęsające się po pustyni wielbłądy:)
O tym, że posterunki kontrolne to nie żarty przekonał się niedawno sam prezydent Mauretanii. Kilka miesięcy temu jego nieoznakowany samochód nie zatrzymał się do kontroli i został po prostu ostrzelany. Prezydent został ranny, ale przeżył i z tego co wiem, to nie ukarano strzelającego żołnierza  - chłopaczyna wykonywał w końcu tylko swoje obowiązki. Nasz kierowca całe szczęście nie był tak hardy jak pan prezydent i posłusznie zatrzymywał się przed każdym znakiem stopu. Kontrolujący żołnierze byli raczej poważni, skrupulatni, ale i całkiem przy tym uprzejmi. Generalnie o Mauretańczykach osobiście nic złego powiedzieć nie mogę. Pierwszy napotkany taksówkarz w Nawazibu zawiózł mnie  po rozsądnej (5zł) cenie do hostelu (albo raczej oberży) i umówił się ze mną na dzień jutrzejszy. Znaczy nie na randkę, tylko w sprawach służbowych. Sidi, bo tak się nazywa, zawiezie mnie jutro (pewnie też z innymi pasażerami) do Dakhli w Saharze Zachodniej. Cena którą podał (ok. 110 zł) wydaje się normalna (wcześniej robiłem małe rozeznanie), dlatego nawet się nie  targowałem. Ma po mnie przyjechać pod hostel o 7.30 rano. Z komunikacją nie mam tu większych problemów, ponieważ dość dobrze opanowałem francuskie liczby – niezbędne przy negocjacjach cenowych, a do tego dużo osób (w tym Sidi – mój kierowca) mówi lepiej lub gorzej po hiszpańsku. Po zorganizowaniu jutrzejszego transportu i zakwaterowaniu się miałem czas na zwiedzanie Nawazibu. Miasto to podobne jest chyba do reszty Mauretańskich miast, czyli jest zakurzone, zaśmiecone, smrodliwe (wszędzie ryby albo ich pozostałości) i bez wyrazu. Tradycyjnie udałem się do portu rybnego gdzie w wielkim fetorze suszyły się tony tych stworzeń. Później powłóczyłem się bez większego celu, aż znalazłem całkiem porządną restauracje, gdzie zjadłem wielką kanapkę z mięsem. Na koniec trafiłem jeszcze do „dzielnicy senegalskiej” (nazwa autorska), gdzie za senegalską walutę (nie miałem drobnych mauretańskich) zakupiłem od baifala (takiego senegalskiego rastamana w dredach) senegalską cafe touba. Na chwilę obecną jest przed 22:00, siedzę sam w oberży i cieszę się, bo po raz pierwszy od początku wyprawy nie zauważyłem w powietrzu ani jednego komara! Do tego jest całkiem przyjemna temperatura – wcale nie za gorąco, więc powinno mi się dobrze spać. Dobranoc! 

 6 godzin w 10 osób tym bolidem

 Nawazibu - targ rybny

 Nawazibu

 Oberża - Nawazibu

wtorek, 12 marca 2013

Z Gambii przez Senegal do Mauretanii


Nawakszut, 11 marca 2013

Czas leci tak szybko, że ani się nie obejrzałem, a tu ponad tydzień minął od ostatniego wpisu… Cała wyprawa z resztą też dobiega końca… Było nas trzech, a zostałem sam. Na własne życzenie oczywiście. Czas na nadrobić zaległości...

Zgodnie z planami z Kololi ruszyliśmy do  Janjanbureh. Z tą różnicą, że zamiast w trzy osoby, pojechaliśmy w czwórkę: Sonna, Ida, Piotras i ja. Było super. Pierwszego dnia po około ośmiu godzinach męczącej podróży przerywanej co chwilę policyjnymi kontrolami (całe szczęście bez przeszukiwania) dojechaliśmy do Janjanbureh właśnie. Jest to ciekawe miasto (zwane też George Town) na wyspie MacCarthy na rzece Gambia. Główną jego atrakcją oprócz kilku kolonialnych budynków jest możliwość wypadów na większe lub mniejsze wycieczki po rzece. Skorzystaliśmy z pierwszej opcji i dzień po przybyciu wypłynęliśmy metalową łodzią zobaczyć hipopotamy. Podobno mieliśmy dużo szczęścia, że się nam to udało, jednak wiem z autopsji, że przewodnicy często naginają rzeczywistość, aby zwiększyć atrakcyjność swojej wycieczki. Jak by nie było, hipopotamy się pojawiły wielokrotnie i udało mi się zrobić kilka zdjęć. Po zejściu na ląd udaliśmy się do jedynej w Gambii szkoły średniej z internatem. To właśnie ją ukończyła Sonna. Spotkaliśmy tam kilka osób które pamiętały moją afrykańską dziewczynę (a jakoś tak wyszło;) z jej czasów uczniowskich. Bardzo się cieszyli ze spotkania.  Po szkole był czas na odwiedziny kilku ciotek i zjedzenie obiadu u jednej z nich, a następnie ruszyliśmy do Keserikundy – rodzinnej wioski Sonny. Jako porządny chłopak nie mogłem pojawić się u jej rodziców bez jakiegoś podarunku. Preferuję rzeczy praktyczne, dlatego jeszcze w Janjanbureh zakupiłem wór (50kg!) ryżu. Z transportem nie było problemu. Na początku jeden starszy człowiek dowiózł ten ryż taczką ze sklepu do autobusu. Tam wrzucili wór na dach, a następnie po przyjeździe w okolice wioski wynajęliśmy osiołka na ostatni odcinek drogi :)

Wizyta w Keserikundzie była dla mnie  chyba najlepszym elementem naszej wyprawy. Mała, zupełnie nieturystyczna wioska na końcu świata bez prądu. W nocy uroku dodały gwiazdy, które z powodu braku prądu i sztucznego światła w promieniu wielu kilometrów, wydawały się jasne jak nigdy…. W Keserikundzie mieliśmy okazję zasmakować wiejskiego, afrykańskiego życia, które bardzo się nam spodobało. Sonna, jak przystało na porządną Gambijkę, upichciła dla nas kurę i koguta. Zwierzęta te zostały zabite specjalnie z okazji naszego przyjazdu! Nasze skromne osoby cieszyły się też ogromnym zainteresowaniem ze strony mieszkańców wsi, a w szczególności dzieciaków, które za żadne skarby nie chciały się od nas odkleić. Jedynym problemem był język, ponieważ oprócz Sonny i Idy nikt nie mówił tam po angielsku, a my w fulari (język Sonny) nauczyliśmy się tylko kilku zwrotów.

W drodze powrotnej znów zatrzymaliśmy się na noc w Janjanbureh, a stamtąd rano ruszyliśmy w kierunku wybrzeża. Ostatnią noc spędziliśmy u Barrego i z rana w piątek wróciliśmy z Piotrasem do Rufisque. Gambia znów dała nam się we znaki – nie chciała nas z siebie wypuścić. Przebycie około 50km odcinka z Kololi do granicy z Senegalem zajęło nam jakieś 9 godzin! Na początek 2h czekaliśmy na prom. Później prom miał problemy z przybiciem do przystani i aby się z niego wydostać musieliśmy skorzystać z prywatnych łódek. Tuż przed samą granicą, już tradycyjnie zatrzymała nas policja antynarkotykowa i znów sprawdzała nas jakieś 2h. Po prostu tragedia! Po przekroczeniu granicy poszło już z górki.

Z soboty na niedzielę wyleciał do Sryt-Madrytu Piotras, a ja zostałem sam w Afryce. Z Rufisque ruszyłem do St Louis – pierwszego francuskiego miasta na tym kontynencie. Miejscowość bardzo ładna z kolonialną architekturą i mostem zbudowanym przez Eifla. Wieczorem po przybyciu wypiłem w miejscowym barze 2 duże gazele (senegalskie piwo), wiedząc że w Mauretanii o ten złoty trunek będzie dość ciężko. Rano w poniedziałek zjadłem na śniadanie (jak prawie co dzień) bagietkę z czekoladą, wypiłem ostatnią senegalską cafe touba i wsiadłem w samochód do granicy. Tym razem poszło bardzo gładko. Poproszony o 20zł łapówki grzecznie ją dałem (nie chciałem znów być zatrzymany i przeszukiwany) i szybko, z wszelkimi wymaganymi stemplami znalazłem się na terenie Islamskiej Republiki Mauretańskiej. Od granicy czekała mnie jeszcze pięciogodzinna podróż do Nawakszutu (stolicy kraju), gdzie aktualnie się znajduję.

Nawakszut, 12 marca 2013

Muretania to może nie najciekawszy kraj (w większości składa się z pustyni) świata, ale swój urok ma. Stolica (jak większość miast) jest brzydka i bez wyrazu, ale ludzie są mili, a do tego jest to chyba najtańszy kraj na mojej trasie. Wczoraj za niecałe 10 zł zjadłem wielką porcję kurczaka z ryżem i sałatką popijając do tego kolę. Ryby też tanie jak woda, jednak po Senegalu i Gambii niekoniecznie muszę je tu jeść. Co za dużo to niezdrowo. Największą atrakcją miasta jest port i bazar rybny. Byłem tam wczoraj zobaczyć co i jak. Ludzi pełno, ryb jeszcze więcej, a i smród niczego sobie :) Dziś z poznanym w hotelu Austriakiem udałem się na 7. bazar. Fajnie było bo w przeciwieństwie do głównego bazaru miasta (który muszę jeszcze odwiedzić) nie ma tam zupełnie turystów, przez co sprzedawcy absolutnie nie są nachalni. Gunter – Austriak został tam dłużej i zakupił trochę ręcznie robionej biżuterii, którą potem sprzeda u siebie. Każdy kombinuje jak może.
W tym momencie odpoczywam sobie w hotelu pod drzewkiem, bo gorąco jak w piecu, a za jakiś czas ruszę na duży bazar. Jutro z rana startuję do Nawazibu – miasta na północy, tuż przy granicy z Saharą Zachodnią.


 Sonna i Piotras przy drewnianym domu - jednej z "atrakcji" Janjanbureh

 Pan hipopotam

Sonna w auli swojej byłej szkoły

Wynajęty osioł z ryżem
 Nasz obiad w formie jeszcze żywej

 Piotras otoczony przez dzieciaki z Keserikundy

Ewakuacja pasażerów z promu - Barra

 Port rybny w Nawakszut


sobota, 9 marca 2013

Zaległości z Gambii


Kololi, Gambia, 02.03.2013
The Gambia –Smiling Coast (śmiejące się wybrzeże). Tak o swoim kraju mówią jego mieszkańcy. Dużo w tym prawdy, jednak nas osobiście Gambia nie przywitała zbyt wesoło. Na początku czyli w środę w ogóle nie chciano nas tu wpuścić. W sumie to pewnie chciano i to niezwłocznie, jednak za pewną nieokreśloną sumę. A nam nie w głowie było płacenie zbędnej łapówki. Ale od początku…

Kiedy około 5.30 rano przyjechaliśmy na senegalsko – gambijską granicę, gambijski celnik powiedział nam że bez wiz nie możemy wjechać. Rzeczywiście, według naszego MSZ, czy choćby katalogów biur podróży, wizy do Gambii należy zdobyć przed wyjazdem w konsulacie. Czytać umiemy i zastosowaliśmy się do wskazówek. Dzień przed wyjazdem udaliśmy się z Maudo – kuzynem Laya do Dakaru „zwiedzać konsulaty”. Na początek gambijski. Nie było go łatwo znaleźć, gdyż przed dwoma laty został on przeniesiony z centrum do bogatej dzielnicy w pobliżu lotniska. Nasz taksówkarz dużo się nagimnastykował zanim udało nam się zlokalizować placówkę. Na miejscu, czyli w bogatej willi, pani w chuście spytała nas czego potrzebujemy i kazała poczekać. Czekaliśmy prawie godzinę przeglądając turystyczne foldery o tym małym kraju, kiedy zauważyliśmy zawartą w jednym z nich informację, że obywatele Unii Europejskiej wiz nie potrzebują. W tym samym mniej więcej momencie podeszła do nas rzeczona pani i potwierdziła, że w konsulacie nie musimy nic załatwiać. Później szybko przejechaliśmy do ambasady Mauretanii, gdzie bez większych problemów zdobyłem wizę (potrzebną przy powrocie) do tej islamskiej republiki…

Na granicy jednak wizy wymagali. Próbowaliśmy tłumaczyć, że ciężko mieć wizę skoro w konsulacie mówią, że jest ona niepotrzebna. My swoje, oni swoje. 20€ z pewnością rozwiałoby wątpliwości pograniczników, ale co płacić, kiedy nie trzeba. Ostatecznie musieliśmy czekać półtorej godziny na nową zmianę, kiedy to bardziej kompetentna i mniej skorumpowana osoba podstemplowała nasze paszporty. Niestety incydent z wizami był tylko małym wstępem do kłopotów, które miały się pojawić…

Po przekroczeniu granicy musieliśmy wziąć taksówkę (w Gambii tak samo jak w Senegalu taksówki są śmiesznie tanie) do przystani promowej. Tam czekała nas przeprawa na drugi brzeg rzeki Gambia do stolicy – Banjulu. Na przystani wielki tłok, chaos i długie kolejki po bilety. Kiedy w końcu udało mi się dostać do okienka i kupić co potrzeba, zorientowałem się, że w bocznej kieszeni spodni nie mam już telefonu. Moja wysłużona Nokia E72 (taka sama, jaką utopiłem w Gwatemali!) zmieniła właściciela. Wystarczyły 2-3 minuty nieuwagi. Tak bywa…

Sama przeprawa (choć była baaardzo wolna) przebiegła bez większych komplikacji. Z ciekawostek – na pokładzie oprócz dziesiątek (a może setek?) innych osób przebywał co najmniej jeden łaciaty półalbinos a wśród samochodów stały dwa polskie dostawczaki na kościerzyńskich rejestracjach.
Okazało się, że należą one to organizacji charytatywnej, której celem było dostarczenie okularów do Mauretnii. Po spełnieniu misji wysłużone auta jechały do Gambii, gdzie miały być sprzedane. Także po raz drugi w trakcie tej afrykańskiej wyprawy spotkaliśmy na swojej drodze rodaków. Po raz drugi na promie.

Kolejne kłopoty zaczęły się po zejściu na ląd. Momentalnie otoczyło nas stado taksówkarzy. Nie chcieliśmy korzystać z ich usług, ponieważ pierw chcieliśmy się skontaktować z Laminem – członkiem rodziny Abdula. Zanim udało nam się to zrobić jeden z domniemanych taksówkarzy okazał się policjantem antynarkotykowym, pokazał nam odznakę i kazał iść ze sobą. Na dzień dobry zafundowano nam bardzo dokładne przeszukanie, które trwało łącznie prawie półtorej godziny.

Największe zainteresowanie policji wzbudziła moja kolekcja leków. Niedoszły taksówkarz wyciągał po kolei każde opakowanie (a raczej luźne listki bez opakowań) i pytał, co to za specyfiki. Musiałem tłumaczyć, że loperamid (tego miałem najwięcej) to nie żaden psychotrop, tylko środek na biegunkę, i że rutinoscorbin to nie tabletki nasenne, tylko witamina C. Ostatecznie nic nielegalnego przy nas nie znaleźli i musieli nas puścić. Na koniec nas taksówkarz-policjant wyszedł z nami z posterunku i zadzwonił ze swojego telefonu do Lamina. Odwdzięczyliśmy się mu kupując doładowanie telefonu za 2zł. Ogólnie nic się nie stało, ale sam fakt pozbawienia wolności na półtorej godziny nie był przyjemny.

Czytelnikom wydać się może teraz, że Gambia to porządny kraj walczący z narkomanią i innymi świństwami dość skutecznie. Prawda jest jednak taka, że podobne przeszukania mają miejsce na wielu afrykańskich granicach i głównym celem ich nie jest bynajmniej konfiskata znalezionej kontrabandy, tylko wyłudzenie łapówki. Całe szczęście od nas nie było czego wyłudzać.

Przeszukanie przez policję było ostatnią złą rzeczą, która przytrafiła się nam w Gambii (przynajmniej do tej pory). Potem było już tylko lepiej. Udało nam się dotrzeć do Lamina i jego ojca Omara i zostaliśmy u nich dwa i pół dnia. Byli bardzo mili, wieczorami oglądaliśmy nigeryjskie filmy i debatowaliśmy na róże tematy. Jedyną wadą mieszkania u naszych gospodarzy była lokalizacja – daleko od Banjulu i daleko od Atlantyku. Postanowiliśmy się przenieść nad ocean do wielkiego (jak na Gambię) resortu turystycznego. Plan był taki, że nocujemy w namiocie, który rozłożymy w jakimś tanim hotelu, albo pensjonacie, tak jak to zrobiliśmy w Cap Skiring. Zanim jednak udało nam się znaleźć takie miejsce poznaliśmy Barry’ego – Anglika w średnim wieku, który od 7 lat na stałe mieszka w Gambii. Barry zaproponował nam, żebyśmy rozbili namiot w jego ogrodzie, na co od razu przystaliśmy. W zamian zobowiązaliśmy się kupić trochę słodyczy dzieciakom mieszkającym u Barrego (trudno doliczyć się ile ich jest, ale na pewno więcej niż czwórka).


Kololi, Gambia, 03.03.2013, Niedziela
Piotras wylatuje za tydzień, a my u Barrego powitaliśmy trzeci dzień. Jest dobrze. Śpimy na ganku pod naszą moskitierą (oj jak dobrze, że ją zabrałem) i poznajemy okolicę. Do oceanu mamy jakieś 15 min spacerem, troszkę mniej do centrum turystycznego (masa hoteli i restauracji) zwanego Senegambia. To właśnie tu przylatuje większość europejskich (w tym i polskich) turystów na wakacje. Jak naresort ceny są tu bardzo niskie. Piwo w restauracji kosztuje 3-4 zł, a w klubie 5 :) Za 30 zł można zjeść olbrzymi filet z barrakudy (taka drapieżna ryba)z frytkami i sałatką. Mimo wszystko dla miejscowych to cenowy nieosiągalne. W typowej gambijskiej jadłodajni ryż z kawałkiem ryby i warzywami kosztuje 2,5zł...

 Z okolicznych atrakcji zaliczyliśmy już las Bijilo pełen małp i ptaków, a także święte jeziorko z krokodylami. Dodatkowo wczoraj w nocy odwiedziliśmy jeszcze okoliczny klub :) Do krokodyli i klubu poszliśmy z nowopoznanymi Gambijkami, z których jedna mieszka u Barrego, a druga jest jej przyjaciółką, mieszka w okolicy, ale całe dnie, gdy nie pracuje, spędza właśnie tu. Zawsze w czwórkę raźniej niż we dwójkę :)

Jutro chcemy opuścić ten przyjazny dom, zabrać Sonnę (jedną z naszych nowych koleżanek) i pojechać w głąb kraju na 4 dni. W planach mamy Janjaburech (George Town) – miasto na wyspie na rzece, a także rodzinną wioskę Sonny. Z miejscowym „przewodnikiem” będzie zawsze ciekawiej i weselej. Tymczasem dziś czas na chill-out na plaży.