Kololi, Gambia, 02.03.2013
The Gambia –Smiling Coast (śmiejące się wybrzeże).
Tak o swoim kraju mówią jego mieszkańcy. Dużo w tym prawdy,
jednak nas osobiście Gambia nie przywitała zbyt wesoło. Na
początku czyli w środę w ogóle nie chciano nas tu wpuścić. W
sumie to pewnie chciano i to niezwłocznie, jednak za pewną
nieokreśloną sumę. A nam nie w głowie było płacenie zbędnej
łapówki. Ale od początku…
Kiedy około 5.30 rano przyjechaliśmy na senegalsko –
gambijską granicę, gambijski celnik powiedział nam że bez wiz nie
możemy wjechać. Rzeczywiście, według naszego MSZ, czy choćby
katalogów biur podróży, wizy do Gambii należy zdobyć przed
wyjazdem w konsulacie. Czytać umiemy i zastosowaliśmy się do wskazówek. Dzień przed
wyjazdem udaliśmy się z Maudo – kuzynem Laya do Dakaru „zwiedzać
konsulaty”. Na początek gambijski. Nie było go łatwo znaleźć,
gdyż przed dwoma laty został on przeniesiony z centrum do bogatej
dzielnicy w pobliżu lotniska. Nasz taksówkarz dużo się
nagimnastykował zanim udało nam się zlokalizować placówkę. Na
miejscu, czyli w bogatej willi, pani w chuście spytała nas czego
potrzebujemy i kazała poczekać. Czekaliśmy prawie
godzinę przeglądając turystyczne foldery o tym małym kraju, kiedy
zauważyliśmy zawartą w jednym z nich informację, że obywatele
Unii Europejskiej wiz nie potrzebują. W tym samym mniej więcej
momencie podeszła do nas rzeczona pani i potwierdziła, że w
konsulacie nie musimy nic załatwiać. Później szybko
przejechaliśmy do ambasady Mauretanii, gdzie bez większych
problemów zdobyłem wizę (potrzebną przy powrocie) do tej
islamskiej republiki…
Na granicy jednak wizy wymagali. Próbowaliśmy
tłumaczyć, że ciężko mieć wizę skoro w konsulacie mówią, że
jest ona niepotrzebna. My swoje, oni swoje. 20€ z pewnością
rozwiałoby wątpliwości pograniczników, ale co płacić, kiedy nie
trzeba. Ostatecznie musieliśmy czekać półtorej godziny na nową
zmianę, kiedy to bardziej kompetentna i mniej skorumpowana osoba
podstemplowała nasze paszporty. Niestety incydent z wizami był
tylko małym wstępem do kłopotów, które miały się pojawić…
Po przekroczeniu granicy musieliśmy wziąć taksówkę
(w Gambii tak samo jak w Senegalu taksówki są śmiesznie tanie) do
przystani promowej. Tam czekała nas przeprawa na drugi brzeg rzeki
Gambia do stolicy – Banjulu. Na przystani wielki tłok, chaos i
długie kolejki po bilety. Kiedy w końcu udało mi się dostać do
okienka i kupić co potrzeba, zorientowałem się, że w bocznej
kieszeni spodni nie mam już telefonu. Moja wysłużona Nokia E72
(taka sama, jaką utopiłem w Gwatemali!) zmieniła właściciela.
Wystarczyły 2-3 minuty nieuwagi. Tak bywa…
Sama przeprawa (choć była baaardzo wolna) przebiegła
bez większych komplikacji. Z ciekawostek – na pokładzie oprócz
dziesiątek (a może setek?) innych osób przebywał co najmniej
jeden łaciaty półalbinos a wśród samochodów stały dwa polskie
dostawczaki na kościerzyńskich rejestracjach.
Okazało się, że należą one to organizacji
charytatywnej, której celem było dostarczenie okularów do
Mauretnii. Po spełnieniu misji wysłużone auta jechały do Gambii,
gdzie miały być sprzedane. Także po raz drugi w trakcie tej
afrykańskiej wyprawy spotkaliśmy na swojej drodze rodaków. Po raz
drugi na promie.
Kolejne kłopoty zaczęły się po zejściu na ląd.
Momentalnie otoczyło nas stado taksówkarzy. Nie chcieliśmy
korzystać z ich usług, ponieważ pierw chcieliśmy się
skontaktować z Laminem – członkiem rodziny Abdula. Zanim udało
nam się to zrobić jeden z domniemanych taksówkarzy okazał się
policjantem antynarkotykowym, pokazał nam odznakę i kazał iść ze
sobą. Na dzień dobry zafundowano nam bardzo dokładne przeszukanie,
które trwało łącznie prawie półtorej godziny.
Największe zainteresowanie policji wzbudziła moja
kolekcja leków. Niedoszły taksówkarz wyciągał po kolei każde
opakowanie (a raczej luźne listki bez opakowań) i pytał, co to za
specyfiki. Musiałem tłumaczyć, że loperamid (tego miałem
najwięcej) to nie żaden psychotrop, tylko środek na biegunkę, i
że rutinoscorbin to nie tabletki nasenne, tylko witamina C.
Ostatecznie nic nielegalnego przy nas nie znaleźli i musieli nas
puścić. Na koniec nas taksówkarz-policjant wyszedł z nami z
posterunku i zadzwonił ze swojego telefonu do Lamina.
Odwdzięczyliśmy się mu kupując doładowanie telefonu za 2zł.
Ogólnie nic się nie stało, ale sam fakt pozbawienia wolności na
półtorej godziny nie był przyjemny.
Czytelnikom wydać się może teraz, że Gambia to
porządny kraj walczący z narkomanią i innymi świństwami dość
skutecznie. Prawda jest jednak taka, że podobne przeszukania mają
miejsce na wielu afrykańskich granicach i głównym celem ich nie
jest bynajmniej konfiskata znalezionej kontrabandy, tylko wyłudzenie
łapówki. Całe szczęście od nas nie było czego wyłudzać.
Przeszukanie przez policję było ostatnią złą
rzeczą, która przytrafiła się nam w Gambii (przynajmniej do tej
pory). Potem było już tylko lepiej. Udało nam się dotrzeć do
Lamina i jego ojca Omara i zostaliśmy u nich dwa i pół dnia. Byli
bardzo mili, wieczorami oglądaliśmy nigeryjskie filmy i
debatowaliśmy na róże tematy. Jedyną wadą mieszkania u naszych
gospodarzy była lokalizacja – daleko od Banjulu i daleko od
Atlantyku. Postanowiliśmy się przenieść nad ocean do wielkiego
(jak na Gambię) resortu turystycznego. Plan był taki, że nocujemy
w namiocie, który rozłożymy w jakimś tanim hotelu, albo
pensjonacie, tak jak to zrobiliśmy w Cap Skiring. Zanim jednak udało
nam się znaleźć takie miejsce poznaliśmy Barry’ego – Anglika
w średnim wieku, który od 7 lat na stałe mieszka w Gambii. Barry
zaproponował nam, żebyśmy rozbili namiot w jego ogrodzie, na co od
razu przystaliśmy. W zamian zobowiązaliśmy się kupić trochę
słodyczy dzieciakom mieszkającym u Barrego (trudno doliczyć się
ile ich jest, ale na pewno więcej niż czwórka).
Kololi, Gambia, 03.03.2013, Niedziela
Piotras wylatuje za tydzień, a my u Barrego
powitaliśmy trzeci dzień. Jest dobrze. Śpimy na ganku pod naszą
moskitierą (oj jak dobrze, że ją zabrałem) i poznajemy okolicę.
Do oceanu mamy jakieś 15 min spacerem, troszkę mniej do centrum
turystycznego (masa hoteli i restauracji) zwanego Senegambia. To
właśnie tu przylatuje większość europejskich (w tym i polskich)
turystów na wakacje. Jak naresort ceny są tu bardzo niskie. Piwo w
restauracji kosztuje 3-4 zł, a w klubie 5 :) Za 30 zł można zjeść
olbrzymi filet z barrakudy (taka drapieżna ryba)z frytkami i
sałatką. Mimo wszystko dla miejscowych to cenowy nieosiągalne. W
typowej gambijskiej jadłodajni ryż z kawałkiem ryby i warzywami
kosztuje 2,5zł...
Z okolicznych atrakcji zaliczyliśmy już las Bijilo
pełen małp i ptaków, a także święte jeziorko z krokodylami.
Dodatkowo wczoraj w nocy odwiedziliśmy jeszcze okoliczny klub :) Do
krokodyli i klubu poszliśmy z nowopoznanymi Gambijkami, z których
jedna mieszka u Barrego, a druga jest jej przyjaciółką, mieszka w
okolicy, ale całe dnie, gdy nie pracuje, spędza właśnie tu.
Zawsze w czwórkę raźniej niż we dwójkę :)
Jutro chcemy opuścić ten przyjazny dom, zabrać Sonnę
(jedną z naszych nowych koleżanek) i pojechać w głąb kraju na 4
dni. W planach mamy Janjaburech (George Town) – miasto na wyspie na
rzece, a także rodzinną wioskę Sonny. Z miejscowym „przewodnikiem”
będzie zawsze ciekawiej i weselej. Tymczasem dziś czas na chill-out
na plaży.