wtorek, 12 marca 2013

Z Gambii przez Senegal do Mauretanii


Nawakszut, 11 marca 2013

Czas leci tak szybko, że ani się nie obejrzałem, a tu ponad tydzień minął od ostatniego wpisu… Cała wyprawa z resztą też dobiega końca… Było nas trzech, a zostałem sam. Na własne życzenie oczywiście. Czas na nadrobić zaległości...

Zgodnie z planami z Kololi ruszyliśmy do  Janjanbureh. Z tą różnicą, że zamiast w trzy osoby, pojechaliśmy w czwórkę: Sonna, Ida, Piotras i ja. Było super. Pierwszego dnia po około ośmiu godzinach męczącej podróży przerywanej co chwilę policyjnymi kontrolami (całe szczęście bez przeszukiwania) dojechaliśmy do Janjanbureh właśnie. Jest to ciekawe miasto (zwane też George Town) na wyspie MacCarthy na rzece Gambia. Główną jego atrakcją oprócz kilku kolonialnych budynków jest możliwość wypadów na większe lub mniejsze wycieczki po rzece. Skorzystaliśmy z pierwszej opcji i dzień po przybyciu wypłynęliśmy metalową łodzią zobaczyć hipopotamy. Podobno mieliśmy dużo szczęścia, że się nam to udało, jednak wiem z autopsji, że przewodnicy często naginają rzeczywistość, aby zwiększyć atrakcyjność swojej wycieczki. Jak by nie było, hipopotamy się pojawiły wielokrotnie i udało mi się zrobić kilka zdjęć. Po zejściu na ląd udaliśmy się do jedynej w Gambii szkoły średniej z internatem. To właśnie ją ukończyła Sonna. Spotkaliśmy tam kilka osób które pamiętały moją afrykańską dziewczynę (a jakoś tak wyszło;) z jej czasów uczniowskich. Bardzo się cieszyli ze spotkania.  Po szkole był czas na odwiedziny kilku ciotek i zjedzenie obiadu u jednej z nich, a następnie ruszyliśmy do Keserikundy – rodzinnej wioski Sonny. Jako porządny chłopak nie mogłem pojawić się u jej rodziców bez jakiegoś podarunku. Preferuję rzeczy praktyczne, dlatego jeszcze w Janjanbureh zakupiłem wór (50kg!) ryżu. Z transportem nie było problemu. Na początku jeden starszy człowiek dowiózł ten ryż taczką ze sklepu do autobusu. Tam wrzucili wór na dach, a następnie po przyjeździe w okolice wioski wynajęliśmy osiołka na ostatni odcinek drogi :)

Wizyta w Keserikundzie była dla mnie  chyba najlepszym elementem naszej wyprawy. Mała, zupełnie nieturystyczna wioska na końcu świata bez prądu. W nocy uroku dodały gwiazdy, które z powodu braku prądu i sztucznego światła w promieniu wielu kilometrów, wydawały się jasne jak nigdy…. W Keserikundzie mieliśmy okazję zasmakować wiejskiego, afrykańskiego życia, które bardzo się nam spodobało. Sonna, jak przystało na porządną Gambijkę, upichciła dla nas kurę i koguta. Zwierzęta te zostały zabite specjalnie z okazji naszego przyjazdu! Nasze skromne osoby cieszyły się też ogromnym zainteresowaniem ze strony mieszkańców wsi, a w szczególności dzieciaków, które za żadne skarby nie chciały się od nas odkleić. Jedynym problemem był język, ponieważ oprócz Sonny i Idy nikt nie mówił tam po angielsku, a my w fulari (język Sonny) nauczyliśmy się tylko kilku zwrotów.

W drodze powrotnej znów zatrzymaliśmy się na noc w Janjanbureh, a stamtąd rano ruszyliśmy w kierunku wybrzeża. Ostatnią noc spędziliśmy u Barrego i z rana w piątek wróciliśmy z Piotrasem do Rufisque. Gambia znów dała nam się we znaki – nie chciała nas z siebie wypuścić. Przebycie około 50km odcinka z Kololi do granicy z Senegalem zajęło nam jakieś 9 godzin! Na początek 2h czekaliśmy na prom. Później prom miał problemy z przybiciem do przystani i aby się z niego wydostać musieliśmy skorzystać z prywatnych łódek. Tuż przed samą granicą, już tradycyjnie zatrzymała nas policja antynarkotykowa i znów sprawdzała nas jakieś 2h. Po prostu tragedia! Po przekroczeniu granicy poszło już z górki.

Z soboty na niedzielę wyleciał do Sryt-Madrytu Piotras, a ja zostałem sam w Afryce. Z Rufisque ruszyłem do St Louis – pierwszego francuskiego miasta na tym kontynencie. Miejscowość bardzo ładna z kolonialną architekturą i mostem zbudowanym przez Eifla. Wieczorem po przybyciu wypiłem w miejscowym barze 2 duże gazele (senegalskie piwo), wiedząc że w Mauretanii o ten złoty trunek będzie dość ciężko. Rano w poniedziałek zjadłem na śniadanie (jak prawie co dzień) bagietkę z czekoladą, wypiłem ostatnią senegalską cafe touba i wsiadłem w samochód do granicy. Tym razem poszło bardzo gładko. Poproszony o 20zł łapówki grzecznie ją dałem (nie chciałem znów być zatrzymany i przeszukiwany) i szybko, z wszelkimi wymaganymi stemplami znalazłem się na terenie Islamskiej Republiki Mauretańskiej. Od granicy czekała mnie jeszcze pięciogodzinna podróż do Nawakszutu (stolicy kraju), gdzie aktualnie się znajduję.

Nawakszut, 12 marca 2013

Muretania to może nie najciekawszy kraj (w większości składa się z pustyni) świata, ale swój urok ma. Stolica (jak większość miast) jest brzydka i bez wyrazu, ale ludzie są mili, a do tego jest to chyba najtańszy kraj na mojej trasie. Wczoraj za niecałe 10 zł zjadłem wielką porcję kurczaka z ryżem i sałatką popijając do tego kolę. Ryby też tanie jak woda, jednak po Senegalu i Gambii niekoniecznie muszę je tu jeść. Co za dużo to niezdrowo. Największą atrakcją miasta jest port i bazar rybny. Byłem tam wczoraj zobaczyć co i jak. Ludzi pełno, ryb jeszcze więcej, a i smród niczego sobie :) Dziś z poznanym w hotelu Austriakiem udałem się na 7. bazar. Fajnie było bo w przeciwieństwie do głównego bazaru miasta (który muszę jeszcze odwiedzić) nie ma tam zupełnie turystów, przez co sprzedawcy absolutnie nie są nachalni. Gunter – Austriak został tam dłużej i zakupił trochę ręcznie robionej biżuterii, którą potem sprzeda u siebie. Każdy kombinuje jak może.
W tym momencie odpoczywam sobie w hotelu pod drzewkiem, bo gorąco jak w piecu, a za jakiś czas ruszę na duży bazar. Jutro z rana startuję do Nawazibu – miasta na północy, tuż przy granicy z Saharą Zachodnią.


 Sonna i Piotras przy drewnianym domu - jednej z "atrakcji" Janjanbureh

 Pan hipopotam

Sonna w auli swojej byłej szkoły

Wynajęty osioł z ryżem
 Nasz obiad w formie jeszcze żywej

 Piotras otoczony przez dzieciaki z Keserikundy

Ewakuacja pasażerów z promu - Barra

 Port rybny w Nawakszut


Brak komentarzy:

Prześlij komentarz