Nawakszut, 11 marca 2013
Czas leci tak szybko, że ani się nie obejrzałem, a tu ponad
tydzień minął od ostatniego wpisu… Cała wyprawa z resztą też dobiega końca…
Było nas trzech, a zostałem sam. Na własne życzenie oczywiście. Czas na
nadrobić zaległości...
Zgodnie z planami z Kololi ruszyliśmy do Janjanbureh.
Z tą różnicą, że zamiast w trzy osoby, pojechaliśmy w czwórkę: Sonna, Ida,
Piotras i ja. Było super. Pierwszego dnia po około ośmiu godzinach męczącej
podróży przerywanej co chwilę policyjnymi kontrolami (całe szczęście bez
przeszukiwania) dojechaliśmy do Janjanbureh właśnie. Jest to ciekawe miasto
(zwane też George Town) na wyspie MacCarthy na rzece Gambia. Główną jego
atrakcją oprócz kilku kolonialnych budynków jest możliwość wypadów na większe lub mniejsze wycieczki po
rzece. Skorzystaliśmy z pierwszej opcji i dzień po przybyciu wypłynęliśmy
metalową łodzią zobaczyć hipopotamy. Podobno mieliśmy dużo szczęścia, że się
nam to udało, jednak wiem z autopsji, że przewodnicy często naginają
rzeczywistość, aby zwiększyć atrakcyjność swojej wycieczki. Jak by nie było, hipopotamy się pojawiły wielokrotnie i
udało mi się zrobić kilka zdjęć. Po zejściu na ląd udaliśmy się do jedynej w
Gambii szkoły średniej z internatem. To właśnie ją ukończyła Sonna. Spotkaliśmy
tam kilka osób które pamiętały moją afrykańską dziewczynę (a jakoś tak wyszło;)
z jej czasów uczniowskich. Bardzo się cieszyli ze spotkania. Po szkole był czas na odwiedziny kilku ciotek
i zjedzenie obiadu u jednej z nich, a następnie ruszyliśmy do Keserikundy –
rodzinnej wioski Sonny. Jako porządny chłopak nie mogłem pojawić się u jej
rodziców bez jakiegoś podarunku. Preferuję rzeczy praktyczne, dlatego jeszcze w
Janjanbureh zakupiłem wór (50kg!) ryżu. Z transportem nie było problemu. Na
początku jeden starszy człowiek dowiózł ten ryż taczką ze sklepu do autobusu.
Tam wrzucili wór na dach, a następnie po przyjeździe w okolice wioski
wynajęliśmy osiołka na ostatni
odcinek drogi :)
Wizyta w Keserikundzie była dla mnie chyba najlepszym elementem naszej wyprawy.
Mała, zupełnie nieturystyczna wioska na końcu świata bez prądu. W nocy uroku
dodały gwiazdy, które z powodu braku prądu i sztucznego światła w promieniu
wielu kilometrów, wydawały się jasne jak nigdy…. W Keserikundzie mieliśmy okazję
zasmakować wiejskiego, afrykańskiego życia, które bardzo się nam spodobało.
Sonna, jak przystało na porządną Gambijkę, upichciła dla nas kurę i koguta. Zwierzęta te zostały
zabite specjalnie z okazji naszego przyjazdu! Nasze skromne osoby cieszyły się
też ogromnym zainteresowaniem ze strony mieszkańców wsi, a w szczególności dzieciaków, które za żadne skarby nie
chciały się od nas odkleić. Jedynym problemem był język, ponieważ oprócz Sonny
i Idy nikt nie mówił tam po angielsku, a my w fulari (język Sonny) nauczyliśmy
się tylko kilku zwrotów.
W drodze powrotnej znów zatrzymaliśmy się na noc w
Janjanbureh, a stamtąd rano ruszyliśmy w kierunku wybrzeża. Ostatnią noc spędziliśmy u Barrego i z rana w piątek wróciliśmy z Piotrasem do Rufisque. Gambia
znów dała nam się we znaki – nie chciała nas z siebie wypuścić. Przebycie około
50km odcinka z Kololi do granicy z Senegalem zajęło nam jakieś 9 godzin! Na
początek 2h czekaliśmy na prom. Później prom
miał problemy z przybiciem do przystani i aby się z niego wydostać
musieliśmy skorzystać z prywatnych łódek. Tuż przed samą granicą, już
tradycyjnie zatrzymała nas policja antynarkotykowa i znów sprawdzała nas jakieś
2h. Po prostu tragedia! Po przekroczeniu granicy poszło już z górki.
Z soboty na niedzielę wyleciał do Sryt-Madrytu Piotras, a ja
zostałem sam w Afryce. Z Rufisque ruszyłem do St Louis – pierwszego
francuskiego miasta na tym kontynencie. Miejscowość bardzo ładna z kolonialną
architekturą i mostem zbudowanym przez Eifla. Wieczorem po przybyciu wypiłem w
miejscowym barze 2 duże gazele (senegalskie piwo), wiedząc że w Mauretanii o
ten złoty trunek będzie dość ciężko. Rano w poniedziałek zjadłem na śniadanie
(jak prawie co dzień) bagietkę z czekoladą, wypiłem ostatnią senegalską cafe touba i wsiadłem w samochód do
granicy. Tym razem poszło bardzo gładko. Poproszony o 20zł łapówki grzecznie ją
dałem (nie chciałem znów być zatrzymany i przeszukiwany) i szybko, z wszelkimi
wymaganymi stemplami znalazłem się na terenie Islamskiej Republiki Mauretańskiej.
Od granicy czekała mnie jeszcze pięciogodzinna podróż do Nawakszutu (stolicy
kraju), gdzie aktualnie się znajduję.
Nawakszut, 12 marca 2013
Muretania to może nie najciekawszy kraj (w większości składa
się z pustyni) świata, ale swój urok ma. Stolica (jak większość miast) jest
brzydka i bez wyrazu, ale ludzie są mili, a do tego jest to chyba najtańszy
kraj na mojej trasie. Wczoraj za niecałe 10 zł zjadłem wielką porcję kurczaka z
ryżem i sałatką popijając do tego kolę. Ryby też tanie jak woda, jednak po Senegalu
i Gambii niekoniecznie muszę je tu jeść. Co za dużo to niezdrowo. Największą
atrakcją miasta jest port i bazar rybny. Byłem tam wczoraj zobaczyć co i jak.
Ludzi pełno, ryb jeszcze więcej, a i smród niczego sobie :) Dziś z poznanym
w hotelu Austriakiem udałem się na 7. bazar. Fajnie było bo w przeciwieństwie
do głównego bazaru miasta (który muszę jeszcze odwiedzić) nie ma tam zupełnie
turystów, przez co sprzedawcy absolutnie nie są nachalni. Gunter – Austriak został
tam dłużej i zakupił trochę ręcznie robionej biżuterii, którą potem sprzeda u
siebie. Każdy kombinuje jak może.
W tym momencie odpoczywam sobie w hotelu pod drzewkiem, bo
gorąco jak w piecu, a za jakiś czas ruszę na duży bazar. Jutro z rana startuję
do Nawazibu – miasta na północy, tuż przy granicy z Saharą Zachodnią.
Sonna i Piotras przy drewnianym domu - jednej z "atrakcji" Janjanbureh
Pan hipopotam
Sonna w auli swojej byłej szkoły
Wynajęty osioł z ryżem
Nasz obiad w formie jeszcze żywej
Piotras otoczony przez dzieciaki z Keserikundy
Ewakuacja pasażerów z promu - Barra
Port rybny w Nawakszut
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz