Mirleft
16.03.2013
Wygląda na to, że pożegnałem się już z Saharą. Po 17,5 h jazdy i ponad 1200km krajobraz miał prawo się zmienić. Na początku nawet o tym nie wiedziałem, ponieważ kiedy przyjechałem było jeszcze całkiem ciemno (6.00 rano). Napotkany Marokańczyk pokazał mi na mapie drogę do grand taxis (zbiorowych mercedesów albo peugeotów zabierających po 6 pasażerów) i udałem się tam spacerem. Na miejscu poczekałem na zapełnienie się auta około godzinę, a następnie kolejną godzinę jechałem częściowo podziwiając widoki, częściowo śpiąc. Krajobraz zrobił się górzysty i nieco zielony – trafiłem na początek pory suchej trwającej do początku grudnia. Bez problemów dotarliśmy do Mirleft, o którym to miasteczku miłe rzeczy powiedział mi Gunter w Nawakszut. Rzeczywiście malowniczo położona miejscowość – przy oceanie na płaskowyżu rozciągającym się wzdłuż wybrzeża. Tuż za nią zaczynają się zielonkawe o tej porze roku wzgórza Antyatlasu. Na jednym z nich znajdują się ruiny starej twierdzy, do której udałem się wieczorem.
Po trzygodzinnej drzemce w hotelu ruszyłem na plażę – jak się później dowiedziałem,
została ona wybrana najlepszą plażą Maroka. Naprawdę jest ładna – umiejscowiona
pośród wysokich klifów, do tego bardzo szeroka, niezatłoczona (praktycznie
pusta jak przyszedłem) i czysta. Tam nie dane było mi siedzieć samemu dłużej niż 15 min. Zaczepiło mnie 5 młodych Marokańczyków, którzy z
plastikową torbą pełną sardynek kończyli właśnie wędkowanie. Powiedzieli, że
zaraz zaczynają lunch i że mogę się do nich przyłączyć. Nie jadłem wcześniej
śniadania, więc propozycja wydała się wielce atrakcyjna. Chłopacy dali mi
trochę chleba i koli no i oczywiście wielkich sardynek z grilla bez limitu (na oko to mieli ich jakieś 5kg!).Ryby
proponowali też plażującym w pobliżu Francuzom i marokańskiej parce – zwyczaj
dobrze mi znany z muzułmańskich krajów.
Po jedzeniu wypiliśmy po kilka szklanek
charakterystycznej dla Zachodniej Afryki zielonej herbaty (w jej marokańskiej
odmianie) i spaliliśmy parę skrętów narodowego produktu tego kraju znanego Od
los Angeles po Tokio ;)
Marokańczycy okazali się w większości mieszkańcami Agadiru, którzy
przyjechali na weekend do kolegi w Tiznicie i jego starym, ale zadbanym peugeotem
12 dostali się do Mirleft. Na koniec podwieźli mnie jako piątego pasażera pod
mój hotel , gdzie się pożegnaliśmy.
Kiedy słońce chyliło się już ku dołowi,
wyszedłem z hotelu i udałem się na wzgórze
z twierdzą zobaczyć zachód. Niestety niebo było dość zachmurzone, ale widok
mimo wszystko niczego sobie. Na górze poznałem Alego, który jutro zabierze mnie
na wycieczkę osiołkiem do okolicznych wsi – zawsze marzyła mi się podróż
wierzchem na osiołku ;)
Mój luksusowy autobus
Przymusowa przerwa na trasie :)
Mirelft - plaża
Sardynki z grilla
Tradycyjna herbatka
Zabytkowe renault 12
Widok z twierdzy na Mirleft
Mirleft -twierdza
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz