niedziela, 26 lutego 2012

Z miasta na B do miasta na B

Jak na wagabundę przystało w miejscu nie mogłem usiedzieć zbyt długo;) Dwa miesiące do rozpoczęcia sezonu w Turcji, brak magisterki do pisania i jakiejkolwiek innej pracy, no i chęć ruszenia tyłka... Wystarczy. Bartodzieje fajne są, każdy to powie, ale życie krótkie i trzeba poznawać nowe miejsca. No może nie takie nowe, bo całkiem niedawno tu byłem, tylko do tej pory tylko "liznąłem" to miasto. Ostatnim razem dość pechowe, bo to właśnie tutaj zakończyła się nasza wyprawa z Layem do Senegalu, ale poza tym to nie mam z nim związanych jakichś złych wspomnień. Berlin. Niedaleko, jak na Europę niedrogo no i ciekawie. Tym razem przyjechałem tu nie tylko pozwiedzać i poimprezować, ale chcę również znaleźć pracę i zostać trochę dłużej, tak do wyjazdu do Turcji. Uda się to się uda, nie, to też nie będzie problemu. Jak na razie na dobrej drodze jestem, tylko pracy nie chcę mi się szukać. Na dobrej drodze, bo dziś oglądam dwa pokoje. Ogólnie popyt na pokoje/mieszkania jest tu bardzo duży, a w hostelu słyszałem, że obcokrajowcom jest jeszcze ciężej. Dlatego oba pokoje, które chcę dziś obejrzeć dostępne są tylko na miesiąc. Dobre i to. Jak nie znajdę pracy to wrócę, a jak znajdę to znów znajdę coś na kolejny miesiąc :)

Z oglądania pokojów wróciłem. Oba spoko, dlatego więcej szukać mi się nie chcę. Najpewniej zdecyduję się na mieszkanie z dwoma młodszymi o klika lat lewicowcami/anarchistami bo dobrze się nam razem gadało. Dziś może się spotkamy jeszcze na imprezie na 22 lecie skłotu Köpi na Kreuzbergu. Heh, właśnie zadzwonił Lasse z tego mieszkania i wygląda na to że w środę, albo wcześniej się przeprowadzę. Ciekawe czy pracę też tak łatwo znajdę. Jak na razie to w większości miejsc mówią, że nie potrzebują pracowników. Jeden gość był szczery i powiedział, że za słabo mówię po niemiecku. Ale jak już pokój wynajmę to wcześniej niż za miesiąc stąd się nie ruszam. Berlińską przygodę czas zacząć :)

Görlitzer Park - okolice hostelu i berlińskiego mieszkania.


Kolejny dzień minął. Wczoraj poszedłem na ten skłot. Spotkałem mojego przyszłego współlokatora ale razem nie imprezowaliśmy za bardzo. Ja porozglądałem się i w sumie najwięcej czasu spędziłem siedząc obok Gustawa z Rzeszowa, co kasetami handlował i Nieforemnego z Bydzi znał dobrze :) Także świat jest mały. Polaków było tam pełno, jedno jakby całe pomieszczenie - wchodzę a tam kaczka dziwaczka leci:) Ot przygody. Wróciłem do hostelu koło 3:00 bo zgłodniałem i po drodze trzeba było zakupić w kultowym miejscu "yarım tavuk patatesli" czyli pół kurczaka z frytkami. Zapobiegawczo na wynos wziąłem, bo wiedziałem, że całej porcji nie przejem. Zostało na śniadanie.

 Hühnerhaus 36 - klasyczne kurczaki w niedzielne popołudnie

W sobotę poszukiwałem trochę pracy. Poczułem wiatr globalizacji. Towarzyszył mi Luke - Anglik z barbadoskimi korzeniami z Londynu. Anglik i Polak ramię w ramię szukają pracy u Niemca (choć w sumie kto wie, czy u Niemca;) Luke nie zna ni w ząb niemieckiego i na ogół mówią mu, że bez języka nie da rady, ale w jednym miejscu właścicielem był Anglik, więc nadzieje są. Mi też na ogół mówią, że nie potrzebują pracowników, nawet nie chcą CV. Wczoraj ze 2 tylko zostawiłem. Późnym wieczorem ktoś do mnie dzwonił z nieznanego numeru, ale ja znów na skłocie byłem bez telefonu. Może w sprawie pracy? Oddzwonię i się dowiem. Dziś niedziela, więc w poszukiwaniu pracy przerwa :) Z resztą, obudziłem się o 13.30, bo wczoraj zostałem w Köpim do 6 rano. Okazało, że jest tam znacznie więcej pomieszczeń i rodzajów muzyki niż myślałem. Na początek trafiłem do hip-hopowej, gdzie akurat koncert zaczynała ddekombinacja z Wrocławia. Ciekawy projekt - mocno elektroniczny rap. Później odkryłem małe "kino" z filmami krótkometrażowymi i kilka innych sal. Multikulturowo tak, że mówiłem po polsku, angielsku hiszpańsku i niemiecku (w miarę możliwości ;)
No a kebaba rano przed pójściem spać po turecku zamawiałem :) Może się pomieszać.

Dziś relaks. Pogoda git - słońce, w miarę ciepło i bezchmurnie. Idealnie, żeby się poszwendać po Parku Gorlickim. Pełno ludzi bo niedziela, pełen luz, policji nie widać. Nie chodzi i nie poluje na pijących piwko studentów (nie ma tu z resztą takiego paragrafu nawet), a jakoś mimo wszystko bezpiecznie na ulicach. Jak na razie podoba mi się :)

Tymczasem w Poczdamie...

wtorek, 21 lutego 2012

Egipt z prespektywy Bartodziejów


Troszkę już czasu minęło odkąd wróciłem z pięknego kraju nad Nilem, ale jak do tej pory nie zdałem całościowej relacji z tej wyprawy. Może zacznę od końca... Wróciłem dokładnie 13 stycznia 2012 w piątek. Dzień w ogóle nie okazał się pechowym. Samolot był punktualny, wystartował i wylądował bez problemu z kompletnym podwoziem. Turbulencji nie było :) Nigdy nie wierzyłem w 13-tego, ale po grudniowej przygodzie z Layem na lotnisku w Berlinie zacząłem mieć wątpliwości, czy data ta jest rzeczywiście całkiem obojętna.

Z wyjazdu do Egiptu jestem zadowolony. Piramidy i grób Tutanchamona widziałem, pustynię też. Kąpałem się w Nilu i Morzu Czerwonym. Ale jakby nie patrzeć to nie Senegal. Ostatni wpis poczyniłem w najbardziej południowym miejscu mojej eskapady a mianowicie w Abu Simbel. Było to zanim zobaczyłem największą atrakcję tej miejscowości, czyli kompleks świątynny zbudowany przez Ramzesa II. Poszedłem tam wieczorem, kiedy oprócz mnie miejsce to zwiedzała jedynie grupka francuskich turystów zakwaterowana na zakotwiczonym w pobliżu statku wycieczkowym. Kompleks robi wrażenie. Ze świątyniami związane są dwie ciekawostki. Po pierwsze zostały one rozłożone na części i przeniesione w latach 60-tych, gdy poprzednia lokalizacja miała zostać zalana przez tworzone wówczas Jezioro Nasera. W pracach tych brali udział również Polacy. I nie dziwota. Tama została zbudowana w ramach współpracy egipsko-radzieckiej. Do dzisiaj o przyjaźni pomiędzy dwoma krajami, z których jeden już nie istnieje, przypomina nam monumentalny pomnik stojący nieopodal Wysokiej Tamy. Druga ciekawostka związana jest ze znajomością astronomii przez konstruktorów świątyń... Dwa razy w roku promienie wschodzącego słońca docierają wgłąb jednej ze świątyń, aż do końca korytarza, w którym znajduje się posąg Ramzesa II. Niestety kiedy tam byłem, pomnik oświetlany był jedynie przez światło elektryczne.  Wieczorem przeszedłem się po Abu Simbel w poszukiwaniu czegoś do jedzenia. Wcześniej zjadłem falafela, ale był mały i drogi, a poza tym ile można jeść falafeli. Jedzenie okazało się proste, ale bardzo dobre - barania wątróbka z sałatką i egipskim chlebem. Kiedy jadłem zauważyłem dwójkę młodych turystów i powiedziałem im cześć. Później mijałem ich, gdy siedzieli i pili herbatę i po prostu się do nich dosiadłem. Chłopak pochodził z Belgii, a dziewczyna z Holandii. Porozmawialiśmy sobie o Egipcie i naszych podróżach. Tak samo jak ja, uznali niestety Egipt za "najbardziej natrętny" kraj na świecie. Moi nowi znajomi byli w porządku i chętnie pojechałbym gdzieś z nimi, ale oni następnego dnia chcieli wracać do Kairu, a ja po drodze chciałem jeszcze zobaczyć pustynną oazę Al Dakhla. Kilka dni później okazało się (jak zwykle z resztą), że świat jest bardzo mały i w dwudziestomilionowym mieście można się przypadkowo na ulicy spotkać...
Abu Simbel

Posąg Ramzesa w głębi świątyni.

Z Abu Simbel wróciłem z konwojem kolejnego dnia do Asuanu.  Tam na początek zakupiłem bilet na nocny pociąg do miasta Asjut i korzystając z kilku godzin wolnego postanowiłem przepłynąć się feluką, czyli klasyczną żaglówką nilową. Normalnie wypływa się na 2-3 dniowe rejsy, ale jako że nie udało mi się skompletować załogi (choćby jeszcze dwie osoby), zdecydowałem się na krótki rejsik na plażę. Kapitanowi Hamdiemu Cookowi (tak się przedstawił) powiedziałem, że chcę popłynąć tam, gdzie można się kąpać w Nilu. W przewodniku wyczytałem, że Nil sam w sobie nie jest taki straszny, należy jednak unikać kąpieli w miejscach gdzie woda stoi. Tam czai się motylica wątrobowa. Pasożyt wywołujący straszną chorobę - fasciolozę. Wikipedia swoimi obrazkami jednoznacznie zniechęca nas do poznania pana pasożyta. Hamdy Cook wiedział gdzie mnie zabrać i po pół godziny halsowania dotarliśmy na małą plażę, będącą jednocześnie wodopojem dla zwierząt rogatych, głównie bydła. Woda stojąca nie była, krów za dużo też nie, więc postanowiłem się wykąpać. Bo co to by była za wycieczka do Egiptu bez kąpieli w Nilu? Mój egipski kapitan postukał się po głowie i powiedział, że w styczniu to on się jeszcze nie kąpał. Ale jak się nie kąpać, jak popołudniowe słonko jeszcze świeci a woda ma temperaturę jak mazurskie jezioro pod koniec czerwca :) Po rejsie udałem się jeszcze na zupę z soczewicy (prawie jak w Turcji) i kanapkę z koftą (kotlecikami mielonymi) a później już bezpośrednio na dworzec do Asjut, skąd miałem nadzieję złapać jakiś autokar na Saharę. Podróż była OK i trwała ok 7h, tak że w Asjut byłem około 4 rano. Ku mojej zgrozie okazało się, że najbliższy autobus do Mut na pustyni odjeżdża o 11. Także miałem 7 godzin na poznanie "pięknego" miasta Asjut, łącznie z doświadczeniem wygód spania na ławkach kolejowego peronu (ziiiiimnooooo). Jak wynika z Wikipedii, nie jest to najbardziej znane i atrakcyjne miasto Egiptu, ale przez to jest bardzo autentyczne... Nikt nie zaczepia nas na ulicach (oprócz żebraków nie robiących rozróżnienia turystów i miejscowych). Do tego, sprzedawcy nie są przyzwyczajeni do oszukiwania na cenach... W jednej z obskurnych kawiarni w okolicy dworca napiłem się herbaty i zapaliłem fajkę wodną o smaku papierosów (bez aromatów) za łączną kwotę 1,2 zł.
Z Asjut zgodnie z planem pojechałem do jednej z 5 dużych pustynnych oaz Egiptu - Ad-Dachili alby Al-Dakhli. Oaza kojarzy się nam na ogół z jeziorkiem otoczonym kręgiem palm pomiędzy piaskowymi wydmami. Rzeczywistość jest jednak trochę inna. W Ad-Dachili mieszka około 200 tys osób, także ciężko byłoby się im zmieścić dookoła małego jeziorka. Oaza to cała grupa małych miejscowości i gajów palmowych  rozrzucona na przestrzeni kilkuset kilometrów kwadratowych.


View Larger Map

Na mapce widać jak to mniej więcej wygląda. Druga niespodzianka może dotyczyć wyglądu samej pustyni... W zdecydowanej większości przypadków nie jest to morze piasku upstrzone wydmami, tylko niezarośnięty skalisto - piaszczysty obszar rozciągający się po horyzont. Dużo nie będę o tym pisał bo widać wszystko ładnie na zdjęciach.

W Mut (głównym mieście Ad-Dachili) spędziłem dwa i pół dnia. Pierwszego popołudnia udałem się czym prędzej na pobliskie wydmy. Znajdowały się one tuż przy różnego rodzaju uprawach, co trochę psuło pustynny klimat, ale i tak mi się podobało. Zaszło słońce, wszystko oświetlał księżyc a pomagało mu małe ognisko, które sobie tam zmontowałem. Podczas powrotu zaczął gonić mnie okoliczny dziadek z kijem, ale po wyjaśnieniu, że jestem turystą zrezygnował z agresywnych zamiarów i z uśmiechem uścisnął mi dłoń. Drugiego dnia pobytu w Oazie zwiedziłem osmańskie miasteczko Al Qasr. Bardzo urokliwa miejscowość zbudowana z cegły błotnej. Największe wrażenie zrobiły na mnie czasem i kilkusetletnie akacjowe belki nad wejściami do budynków. Zdobione były one pięknymi osmańskimi inskrypcjami. Po wizycie w starym mieście ruszyłem na kilkugodzinną wyprawę w kierunku wielkich klifów z których spływała rzeka piasku! Zgodnie z obietnicami przewodnika lonely planet znalazłem w owej okolicy różne skamieniałości, w tym kieł dinozaura;) Ostatniego dnia w Mut na 2 godziny wypożyczyłem sobie rower i podjechałem nad pobliskie słone jezioro a także do gorących źródeł Mut Talata.  Pisząc o Ad-Dachili nie mogę nie wspomnieć o przepysznych falafelach sprzedawanych na przeciwko mojego hotelu El - Forsan. Było to moje podstawowe wyżywienie w oazie. Porcji za 2,4 zł nie mogłem przejeść!

Al Qasr - stare miasto i akacjowa belka.

 Rzeka piasku.

Skamieliny.

Gorące źródło - Mut Talata.

Falafel na talerzu.


Po pustynnym odludziu przyszedł czas na megamiasto, czyli ponad dwudziestomilionową metropolię Kairu. Niestety nie miałem już zbyt wiele czasu, bo tylko 3 dni, a to zdecydowanie za mało na takiego molocha. Do Kairu przyjechałem nocnym autobusem i na miejscu byłem koło 7 rano. Hostel zarezerwowałem dzień wcześniej przez internet i było to najtańsze miejsce w jakim spałem w Egipcie. Za noc w czystym dormitorium płaciłem równowartość 15zł. Pierwszego dnia po przyjeździe i drzemce ruszyłem piechotą do starego miasta, a później pod Piramidy (taksą). Pod, bo nie udało mi się już wejść na teren płaskowyżu, na którym stoją. Obejrzałem je z pewnej odległości, ale przynajmniej z efektami:) Załapałem się na pokazy: światło-dźwięk. Podczas kolejnych dwóch dni zwiedziłem interesujące mnie miejsca, czyli Plac Tahrir - miejsce wybuchu ostatniej rewolucji, Muzeum Kairskie, Cytadelę, zamieszkały Cmentarz Północny, Dzielnicę Koptyjską i meczet Al Rifai, gdzie pochowany jest ostatni szach Iranu. To właśnie przy tym meczecie miałem małą przygodę z egipską policją... Chciałem wejść do meczetu, gdy podszedł do mnie młody Egipcjanin. Powiedział, że meczet jest chwilowo nieczynny z powodu wizyty królewskiej rodziny saudyjskiej i że szach pochowany jest w mniejszym meczecie po drugiej stronie ulicy. Od razu dodał, że nie chce żadnych pieniędzy, tylko poćwiczyć mówienie po angielsku. Na miejscu spytał, czy mam legitymację studencką (a miałem z Luksoru:) i powiedział, żebym zapłacił 40 funtów (około 24zł) odźwiernemu za wstęp. Poprosiłem o bilet, ale powiedział, że to na biedne dzieci. Odpowiedziałem, że chyba na niego i że nic nie zapłacę a następnie się ulotniłem. Wróciłem do meczetu z szachem (żadnej wizytacji nie było oczywiście) i tam kolejna osoba poprosiła mnie o pieniądze na bilet. Zacząłem się denerwować, krzyczeć i powiedziałem, że nie za płacę, bo ten meczet jest darmowy (wg mojego przewodnika). Całe zajście widział policjant turystyczny, który stał w pobliżu i podszedł do nas. Skończyło się na tym, że musiałem spisać zeznanie o próbie oszustwa przy wcześniejszym meczecie i kupiłem legalny bilet do meczetu Al-Rifai :D Grób szacha z flagą Persji z lwem zobaczyłem. Kair spodobał mi się bardzo. Trudno wszystko opisać. Ilość ciekawych miejsc, dobre żarcie, klimat metropolii... Porobiłem dużo zdjęć. Zapraszam do oglądania.


 Grób szacha Iranu.

 Stare miasto - Kair.

Z Kairu pojechałem nocnym autobusem do Hurghady, skąd wyleciałem do Warszawy... Dwa tygodnie zleciały...