poniedziałek, 12 grudnia 2011

Senegalu początki berlińskie.

Do Berlina przyjechaliśmy wczoraj popołudniu. My - znaczy Abdul lub Laye i ja, czyli Bigos lub Wojtek;) Po co przyjechaliśmy wczoraj i gdzie jedziemy jutro? Po wizę do Mauretanii, a lecimy do Maroka. Wizy zdobyć się nie udało (kazali czekać 2 tygodnie), a plan Maroko nadal aktualny. Niestety będziemy musieli się trochę (jakieś 500 km) cofnąć. Wszystko przez wizę do Mauretanii - na granicy nie można, a w Berlinie trzeba czekać. Nie ma innej rozsądnej możliwości ponad Rabat. Jak na kontynentalną solidarność  przystało, Laye, obywatel Senegalu nie potrzebuje w Afryce (znaczy - na naszej trasie w Afryce) żadnych wiz, natomiast mi potrzebne są co najmniej dwie. Jeśli pojedziemy dodatkowo do Gambii, to potrzebna będzie i trzecia. Na razie skupmy się jednak na dotarciu do Senegalu. Przed nami około tydzień drogi. Berlin-Agadir-Rabat-Casablanca-Dakhla-Nawakszut –Dakar. Czas mamy, a przygody lubimy, więc nie powinno być problemu. Mimo niepowodzenia „misji wiza” w Berlinie, czas spędziliśmy tu miło. Pochodziliśmy po industrialnej okolicy przy ulicy Revaler. Zobaczyliśmy Mauretańską ambasadę i zjedliśmy w rekomendowa przez Kornela miejscach :) Takie mini zwiedzanie lekko zakrapiane niemieckim browarkiem. Layowi podoba się, że nikt się tu na niego nie ogląda - po ulicach chodzi mieszanka ludu z całego świata:) A ja wykorzystywałem swój  turecki przy zamawianiu żarcia i drobnych zakupach :) Nie ma co, lubię Berlin. Takie luźne miasto. Mieszkamy w hostelu 7 min od stacji Warschauer Str.  W dużym pokoju podzielonym ściankami działowymi na mniejsze sekcje. Hostel Oddysey Globetrotter. 2 noce. Następną pewnie spędzimy w autokarze relacji Agadir – Rabat. Ludzi tu dość dużo, ale przez ścianki działowe w pokoju nie ma atmosfery szpitalnej. Jak na 8,5€ warunki bardzo przyzwoite :) Następny post pewnie już z Maroka :)




Pocztówki z Berlina.

piątek, 14 października 2011

Z innego kontynentu, innej półkuli, czyli mała wyprawa wschodnia...

ó
Po dość długiej przerwie czas bloga na chwilę reaktywować. Tylko na chwilę, bo rysująca się przede mną wyprawa trwać będzie tylko 3 dni, jednak myślę, że jest warta opisania. Na chwilę obecną znajduję się na lotnisku międzynarodowym w Antalyi i czekam na samolot do Diyarbakır na południowym-wschodzie Turcji. Byłem tam już kiedyś, ale postanowiłem wrócić, żeby zobaczyć Nemrut Dağ i Mardin. Chciałem zobaczyć więcej, jednak zamiast pięciu dni okazało się, że mam do dyspozycji tylko trzy. Ale skoro bilet lotniczy miałem już w kieszeni, to nie wypadało z eskapady rezygnować, tylko nieco zmienić jej 'program'.
To tyle wstępu, czas przejść do konkretów. Około 13.30 wylądowałem w Diayrbakır – nieoficjalnej stolicy Tureckiego Kurdystanu (mam nadzieje, że żaden znajomy Turek tego nie przeczyta, bo zaraz mnie sprostuje że Turecki Kurdystan nie istnieje!). Większości Turków nie zapuszcza się w te strony, bo nic ciekawego tu nie ma, a dodatkowo jest bardzo niebezpiecznie. O Diayrbakır (zarówno mieście, jak i całej prowincji) słychać w mediach głównie przy okazji omawiania ‘problemu kurdyjskiego’. Na miejscu też gołym okiem widać, że o „bezpieczeństwo kraju” dba się tu bardziej niż na zachodzie – na drogach od czasu do czasu zobaczyć można opancerzone pojazdy, w nocy uruchamiane są przydrożne posterunki żandarmerii kontrolujące przejeżdżające pojazdy, a sami żandarmi są bardziej uzbrojeni (wielkie karabiny i hełmy ha głowach) niż ich koledzy na zachodzie kraju. Dodatkowo na lotnisku samolot którym przyleciałem musiał poczekać aż wystartują cztery F-16 (ciekawe czy leciały trenować, czy kogoś zbombardować?), zanim wykołował pod malutki budynek terminala. Ale koniec tego, bo w polityczne dyskusje nie mam zamiaru wchodzić. Z resztą w Diyarbakır tym razem praktycznie nie byłem… Na lotnisku wsiadłem w autobus, który zawiózł mnie bezpośrednio na dworzec minibusów. Stamtąd dotarłem minibusikiem do Mardin. 
Mardin to jedna z perełek południowo-wschodniej Turcji. Stare miasto położone jest na zboczu wzgórza nad którym góruje starodawna twierdza. Uliczki są wąskie, pełno jest zakamarków, ślepych korytarzy i ciągnących się w górę (lub w dół) schodów. Niestety zanim zdążyłem dotrzeć do starej części miasta, znaleźć hotel i nieco się ogarnąć było już późno – około godziny 16.30. Jako, że muzeum zamknęło się o 17.00, większość budynków oprócz meczetów zobaczyłem z zewnątrz. Niemniej jednak spacerowanie po nim, nawet tak całkiem bez celu, należy do wielkich przyjemności. Ciekawy jest bazar. Może wcale nie tak duży, ale urokliwy i z pewnością autentyczny. Można na nim znaleźć wielu wytwórców lokalnego rękodzieła, którzy swoje wyroby wytwarzają bezpośrednio na straganach. Korzystając z wolnego czasu udałem się też już pewnie po raz ostatni w tym sezonie do berbera czyli tureckiego fryzjera i golibrody. W moim przypadku chodziło o ten drugi fach. Nie ma to jak dobre ogolenie brzytwą połączone z wypalaniem zbędnego owłosienia i masażem twarzy:) Do pewnych rzeczy w Turcji człowiek się po prostu przyzwyczaja i później brakuje mu ich u siebie w kraju. Jeśli chodzi o mnie to najbardziej tęsknię za niektórymi dziwnymi potrawami (patrz Google) – ciğ köfte, kokoreç, kelle paça, świeżo wyciskanymi sokami no i za wspomnianymi golarzami oczywiście. Pod wieczór kupiłem jeszcze kilka pamiątek, browara w (chyba) jedynym sklepie monopolowym na starym mieście i wróciłem do hotelu. Tam musiałem poprosić o klucz do brudnego prysznica w równie brudnej łazience. Prysznic to w tym wypadku słowo nieco na wyrost, ponieważ urządzenia sanitarne w kabinie prysznicowej ograniczały się do dwóch kurków i plastikowego kubełka do polewania się wodą. Hotel był rzeczywiście obskurny i nic przeciwko takim nie mam o ile cena nie jest wygórowana. W tym wypadku była. 30 lir (ponad 50zł) to zdecydowanie dużo jak na tak marne warunki. Ale właściciele po prostu wykorzystywali fakt bycia monopolistami w segmencie tanich hoteli na starym mieście. Inne hotele żądały od 70lir wzwyż.


 Nieco obskurny hotel Başak w Mardin.

 Mardin - medresa (szkoła koraniczna).

 Mardin - bazar.

Mardin - wąskie uliczki.

Rano wstałem już o 6.30 bo czekała mnie długa droga… Na początek prawie godzinę jeździłem lokalnymi busikami, które w Mardin mają identyczne kolory jak turecka służba więzienna (niebieskie z czerwonym paskiem), różnią się jednak od niej większymi i nie zakratowanymi oknami. Wydaje mi się, że kierowca zapomniał po prostu gdzie miał mnie wysadzić i na koniec kazał wsiąść do busa jadącego w przeciwnym kierunku, który ostatecznie dowiózł mnie na odpowiedni przystanek. Stamtąd ruszyłem z powrotem do Diyarbakır, aby zjeść tam śniadanie złożone z omleta i zupy z soczewicy i wsiąść do busa do Siverek. Tam musiałem poczekać ponad godzinę na następny busik do Kahty zsynchronizowany z promem płynącym przez zalew na Eufracie. W czasie oczekiwania podeszło do mnie dwóch licealistów z ostatniej klasy i po uzyskaniu informacji, że pracuję jako przewodnik postanowili sami oprowadzić mnie po swojej miejscowości. W Siverek nie ma zbyt wiele do zobaczenia, ale chłopacy z dumą pokazali mi bazar, wielki meczet (wielki tylko z nazwy – Ulu Camii) i dawny kerwansaraj służący obecnie za restaurację. Takie zachowanie już mnie wale nie dziwi. Zdążyłem się przyzwyczaić. Im miejscowość mniej turystyczna, ludzie bardziej ciekawscy w pozytywnym tego słowa znaczeniu i bardziej pomocni. O 13:00 wyruszył mój busik do Kahty, do której nie dojechałem ponieważ po drodze „przechwycił” mnie właściciel pensjonatu w miejscowości Karadut, w którym nocowałem prawie 3 lata temu i znów planowałem tam nocleg. Jak się okazało później podwózka nie była darmowa i musiałem za nią zapłacić 10 lir (po stargowaniu z 15). Jak już napisałem podróż z Siverek do Kahty częściowo odbywa się drogą wodną. Kiedy czekaliśmy na prom, uwagę moją skupił oswojony bocian, który zdawał się pilnować przeprawy.


 Licealiści z Siverek.

 Oswojony bocian w drodze do Kahty.

Siverek - wielki meczet.


Kiedy dotarłem do Karadut była już prawie 15:00, co oznaczało, że czas ruszać, jeśli chcę zdobyć szczyt przed zmierzchem. Szybko zjadłem obiadek zaserwowany przez właściciela pensjonatu i razem z parą Belgów, których akurat poznałem, poszliśmy powoli w kierunku szczytu. 5km od celu (czyli w około połowie drogi) udało się nam złapać autostop i już chwilę później byliśmy na szczycie. Widok niesamowity, choć same głowy na fotografiach i plakatach wydają się znacznie większe. Poczekaliśmy razem na zachód słońca a później moi nowi znajomi pojechali autostopem w dół, a ja postanowiłem zejść piechotą, jako że miałem znacznie mniej kilometrów do przejścia niż oni. Nie dane mi jednak było iść całą drogę, ponieważ zjeżdżający na motorze pracownik zatrzymał się i kazał mi wsiadać i podwiózł kawałek. Głupio było odmówić, więc wsiadłem. Z tego co pamiętam to był mój trzeci motorowy autostop w Turcji. Także do pensjonatu dotarłem koło 20:00. Droga powrotna była niesamowita, bo cały czas świecił księżyc. Tak mocno, że wyraźnie widać było cienie i latarka, którą miałem, służyła mi jedynie do sygnalizowania swojej obecności przejeżdżającym samochodom. Po drodze zjadłem też swój prowiant złożony z ryżu zawiniętego w liście winogron (z puszki), paluszków, suszonego słonecznika i czekolady. Wystarczyło na tyle, że już nie jadłem kolacji tylko uporządkowałem zrobione wcześniej zdjęcia i poszedłem spać.


 Nemrut - strona wschodnia.

 Nemrut - krótko przed zachodem słońca.

 Nemrut - strona zachodnia.

Nemrut - muł do wynajęcia.

Ostatniego, czyli trzeciego, czyli dzisiejszego dnia znów wstałem dość wcześnie (o 7.00) i ruszyłem w dalszą drogę. Z Karadut podjechałem do Kahty i stamtąd od razu do Adiyamanu. Adiyaman to dwustutysięczne miasto i stolica prowincji o tej samej nazwie. Tam na początek wybrałem się na otogar, czyli dworzec autobusowy i zakupiłem bilet do Alanyi. Autobus odjeżdżał o 13.30, więc miałem ponad 3h czasu wolnego. Zostawiłem bagaż na dworcu i ruszyłem w miasto. Na początek było śniadanie, czyli zupa z nóg baranich :) Później zwiedzanie miasta. Odwiedziłem kilka meczetów, poszwędałem się po niewielkim bazarze, gdzie zakupiłem nóż i granata. Nóż po to, żeby owego granata rozkroić :) Granat niczego sobie, bo ważył ponad 80 deko! Po bazarze zakupiłem jeszcze paket wspomnianego wcześniej ciğ köfte, a także kilka pamiątek z głowami, które w sklepie papierniczym w Adiyaman były znacznie tańsze, niż gdziekolwiek indziej :) Przygotowany, z zapasem jedzenia (choć zapas ten wcale nie jest niezbędny, gdyż po drodze posiłki można spokojnie zakupić w wielu miejscach) mogłem spokojnie udać się na autobus. Ten wpis w większości został napisany w autobusie relacji Adiyaman – Fethiye właśnie. Minęły już 2,5 h drogi, ale to dopiero początek, bo cała podróż potrwa około 17 godzin!!! Wygodnie jest. Na oparciach wyświetlacze, na których można oglądać filmy i słuchać muzyki, no i Internet z komórki. Żyć nie umierać :) Do następnego.

A teraz czas na suplement czyli tradycyjnie koszty wyprawy, tym razem przykładowe:

-bilet lotniczy Antalya-Diyarbakır: 101TL
-nocleg: 2 x 30TL
-posiłek w pensjonacie w Karadut: 10TL
-śniadanie na dworcu w Diyarbakır (zupa, omlet i herbata): 7TL
-zupa z nóg w Adiyaman: 5TL
-duża porcja ciğ köfte: 5TL
-porcja grilowanych skrzydełek z rożna w Mardin: 7TL
-przejazdy: Diyarbakır-Mardin: 9TL, Diyarbakır-Siverek: 9TL, Siverek-Kahta: 10TL, Karadut-Kahta: 10TL (złodziejstwo!), Kahta-Adiyaman: 3,5TL, Adiyaman-Alanya: 60TL

Kurs EUR/TL: 2,55TL; TL/PLN: 1,68PLN  (14.10.2011)

wtorek, 27 września 2011

O wydatkach - post techniczny

Oj, minęło już dość dużo czasu od mojego powrotu z Meksyku. Po  powrocie dokończyłem ostatni wpis dotyczący właściwego przebiegu wyprawy i cały czas zabierałem się do napisania posta zamykającego tę eskapadę. Nadszedł właśnie ten czas. Post czysto techniczny pełniący funkcję informacyjną. Zawrę w nim szczegóły dotyczące wydatków, transportu, noclegów i wyżywienia. Gdzie, jak i za ile jeździłem, spałem i jadłem… O tym właśnie będzie ten wpis.


Zacznijmy od kwestii niestety najważniejszej, czyli od pieniędzy. Aby być w miarę dokładnym jeśli chodzi o wydatki, skrupulatnie zapisywałem w swoim kajeciku (całe szczęście nie w komórce, którą utopiłem). Pewnie kilka z nich pominąłem, dlatego ostateczny wynik powiększyłem o 5% aby pozbyć się ewentualnych niedopatrzeń i uwzględnić straty przy wymianie pieniędzy. Swoje wydatki podzieliłem na 5 grup, oddzielnie licząc bilet lotniczy. I tak, według kursów z okresu wyprawy na całość (nie licząc drobnych wydatków we Frankfurcie) wydałem około 9100 zł.  Obejmuje to bilet lotniczy i 53 dniowy pobyt w Meksyku i krajach  Ameryki Środkowej. Sam bilet kosztował 840 €, czyli ponad jedną trzecią sumy. Pozostałe wydatki (1965 $) pogrupowałem w następujących kategoriach: transport, nocleg, wyżywienie, opłaty administracyjne i inne. Pierwsze trzy kategorie powinny być zrozumiałe, z kolei dwie pozostałe obejmowały kolejno: wszelkie opłaty (formalne bądź mniej formalne - łapówy) czynione podczas przekraczania granic (opłaty administracyjne) i wszystkie inne wydatki nie zarejestrowane w innych kategoriach (bilety wstępów, rzeczy użytkowe, pamiątki, itp.). Dodać też chciałem, że napoje alkoholowe (aż tak dużo ich nie spożywałem) liczyłem jako żywność :)

Wydatki na poszczególne kategorie przedstawiały się następująco (po odliczeniu ceny biletu):

1) transport: 32%
2) wyżywienie: 28%
3) nocleg: 17%
4) administracyjne: 3%
5) inne: 20%

Jeśli chodzi o transport to najdrożej było w Meksyku i na wybrzeżu moskitów. Za autokar z Mexico City do Palenque zapłaciłem ponad 70$! To był najdroższy przejazd na całej trasie. Na tym odcinku przejechać można by pewnie i taniej (z przesiadką), ale mi zależało na czasie, no i było to jedyne bezpośrednie połączenie. Aby znacznie ograniczyć koszty podróżowania po Meksyku, można zastanowić się nad autostopem. Osobiście nie próbowałem (nie miałem z kim, a sam z zasady autostopem nie podróżuję), ale słyszałem, że Meksykanie bardzo chętnie zabierają pasażerów, i pomimo złej sławy, jest to dość bezpieczna forma przemieszczania się. Na Wybrzeżu Moskitów z kolei autostop odpada… Tam za transport trzeba zapłacić i kropka. Najgorsze jest to, że w porównaniu do normalnego (drogowego) transportu w Hondurasie jest on bardzo drogi. Za godzinne przepłynięcie łodzią zapłacić musimy 10-15$ co jest równowartością przejazdu chicken busami przez cały kraj! Do tego drogie są przejazdy pick-upami (tam gdzie nawet „terenowe” chicken busy nie dojeżdżają). Przykładowo: za trzygodzinną podróż z Puerto Lempira do granicy z Nikaraguą należy zapłacić ponad 15$. Najwięcej (bo aż 30$) musiałem zapłacić za półtoragodzinne przepłynięcie przemytniczą motorówką z Ahaus do Puerto Lempira. Dość drogi (około 25$) był też prom z La Ceiby na wyspę Utila.

Teraz o wyżywieniu. Łącznie z alkoholem pochłonęło ono 28% mojego budżetu na miejscu. Starałem się, żywić jak najtańszym kosztem, ale tak żeby choć raz dziennie spożywać ciepły posiłek. Zdecydowanie najsmaczniejsze, najbardziej zróżnicowane (chińszczyzna!!!) i wcale nie drogie było jedzenie w Meksyku. Tam porcje tacos kupimy już za 2$, a za 5$ możemy liczyć na całkiem dobry obiad. Oczywiście w miejscach bardzo turystycznych (takich jak np. Palenque) jedzenie jest znacznie droższe. Kolejnym miejscem gdzie było stosunkowo drogo (4$ za wcale niewyszukany posiłek) było  Wybrzeże Moskitów. Tam prawie cała żywność sprowadzana jest łodziami i pick-upami, przez co tyle kosztuje. Cenowo zaskoczył mnie El Salvador. Mimo, że płaci się tam w dolarach, żywność jest bardzo tania i bardzo smaczna. Nigdy nie zapomnę smaku naturalnej, gorącej czekolady za 30 centów:)

Nocleg. 17% to raczej nie dużo. Dlaczego? Bo wybierałem miejsca najtańsze o standardzie nienajwyższym :) Z odwiedzanych przeze mnie krajów w tej kwestii najdrożej było w Meksyku i Salwadorze. W Meksyku (Mexico City, San Cristobal) spałem głównie w hostelach w pokojach wieloosobowych, których w miejscach turystycznych jest pod dostatkiem. W Salwadorze w sumie nie było tak drogo (10 USD za własny pokój w Alegrii), a warunki znacznie lepsze niż w tanich hotelach w Hondurasie czy Nikaragui.  Najtańszy nocleg wyniósł mnie 2,5$ (za hamak pod daszkiem na wyspie Ometepe w Nikaragui), a za 4,5$ w Matagalpie miałem własny pokój (bez łazienki i okna co prawda:). Do tego 3 noce w Meksyku spędziłem w autokarach.
Jak widać z zestawienia, najdroższy jest bilet lotniczy. Od czasu do czasu można znaleźć różne promocje, ale mi się niestety nie udało. Jak już jesteśmy na miejscu to drogo wcale nie jest, a z pewnością jest znacznie taniej niż w Polsce. Bilet na metro w Ciudad de Mexico kosztuje 3 peso, czyli około 75groszy :)

poniedziałek, 18 kwietnia 2011

Zapiski z końca wyprawy

Pewnie to już jeden z ostatnich wpisów dotyczących kończącej się właśnie wyprawy... No niestety wszystko co dobre szybko się kończy... Chętnie zostałbym dłużej w tej części Świata, ale obowiązki wzywają, no i kaska się kończy. Co do wydatków to zmieściłem się mniej więcej w moim limicie. Po powrocie przeanalizuje moje skrupulatne notatki dotyczące każdego wydanego peso i zaprezentuję statystykę. Ot takie badanie.

Anyways, skupmy się na razie na wyprawie, która jeszcze mimo wszystko trwa. Z Tapachuli bez większych problemów dotarłem do San Cristobal de Las Casas. Jest to najbardziej turystyczne miasto stanu Chiapas, słynne z powstania Zapatystów (link dać), którzy 1 stycznia 1994 roku zdobyli je na nieco ponad 30 godzin. Ciekawą miałem tam sytuację, ściśle nawiązującą do tego co pisałem o poznawaniu ludzi podczas podróży. Wysiadłem z autobusu około godziny 5 rano. Było ciemno, więc postanowiłem przeczekać na dworcu do świtu. Wtedy pojawił się inny bagpacker. Jak zwykle. -Cześć, cześć, skąd jesteś, jak długo podróżujesz? Nie będę wchodził w szczegóły. Skończyło się na tym, że po 30 min znajomości zamieszkaliśmy w jednym pokoju, bo kosztowało to prawie tyle samo co dormitorium (pokój wieloosobowy) a dodatkowo nie chcieliśmy budzić śpiących tam ludzi o 6 rano. Śmieszna sytuacja, ponieważ kiedy obudziliśmy się koło 11 po porannej drzemce, rozeszliśmy się i spotkaliśmy się ponownie dopiero koło 1 w nocy. W normalnym życiu takie sytuacje raczej się nie zdarzają, ale podczas podróżowania to nic dziwnego.
San Cristobal de las Casas okazało się bardzo przyjemnym miastem. Co ciekawe, było to jedyne miejsce podczas mojej eskapady, w którym nad ranem robiło się na prawdę zimno. Z dworca autobusowego do hostelu szedłem w bluzie i polarze oraz czapce na głowie. Dobrze, że choć zabrałem ze sobą te rzeczy. W dzień oczywiście robiło się ciepło i krótki rękawek w zupełności wystarczał. San Cristobal to typowy przykład miasta kolonialnego, z wieloma kościołami i uliczkami ze starymi domami. Przyciąga to wszytko wielu turystów i poznanie tam ciekawych osób z zagranicy nie stanowi większego problemu. Jedyny wieczór który tam spędziłem minął na piciu piwka i rozmowach z Argentynką, Francuzem i Meksykaninem. Oprócz tego, że samo miasto jest ciekawe, interesujące są również jego okolice. W odległości około 10 km znajduje się zamieszkałe przez ludność indiańską z plemienia Majów-Totzil miasteczko Chamula. Miejscowi Indianie  chodzą ubrani w tradycyjne stroje i mówią swoim własnym  językiem. Niestety robienie im zdjęć jest surowo zabronione, dlatego próżno ich szukać w mojej galerii. Znaleźć je można natomiast bez problemu w Internecie, choćby na tej stronie (http://home.schule.at/teacher/evelinerochatorrez/hp/englisch/eindex.htm). Największą atrakcją Chamuli jest Iglesia de San Juan Bautista, czyli kościół świętego Jana Chrzciciela. Zrobi on wrażenie, nawet na osobach, dla których zwiedzanie kościołów to najnudniejsza rzecz na świecie… Dlaczego? Otóż nie jest to zwykły kościół. Mimo, iż oficjalnie to świątynia katolicka, nie ma w nim księży. Podłoga wyłożona jest igliwiem, a wierni układają na podłodze jedzenie i napoje (w tym alkohol i koka kolę), modlą się w języku totzil, odpalają kadzidła i odprawiają swoje rytuały. Po obu stronach nawy głównej znajduję się masa świętych figurek (w tym kilkanaście Matek Boskich), do których można modlić się w konkretnych sprawach. Klimat tego miejsca jest niesamowity. Obowiązkowy punkt programu podczas wizyty w San Cristobal.
Ratusz. San Cristobal  de las Casas.

 Kościół San Juan Bautista. Chamula.


Kolejnego dnia wieczorem wyjeżdżałem już autobusem do miasta Meksyk. Wcześniej jednak postanowiłem zobaczyć zespół jaskiń – Grutas de Rancho Nuevo. Zwiedzać można tam 700 metrowy, oświetlony odcinek z wybetonowanym chodnikiem. Nawet warto. Po wyjściu na zewnątrz zobaczyłem tabliczkę informującą o możliwości wynajęcia sobie konia. Całkiem tanio. Na jedną rundę, 15 minut, pół godziny lub godzinę. Postanowiłem spróbować :) Problem w tym, że nigdy wcześniej nie jeździłem konno i nie wiedziałem, czy w tym wypadku zgodzą mi się takowego konika wypożyczyć.  Chłopak, który jako pierwszy podszedł do mnie przy koniach powiedział, że nie mam się czym martwić i że on mnie poinstruuje. Wsiadłem na rumaka a „stajenny” prowadził go za wodze. Już chciałem się spytać, czy mogę spróbować samemu gdy chłopak uprzedził moje pytanie. Poinstruował jak kierować poczciwym, acz jurnym zwierzęciem no i rozpocząłem przygodę ;) Po kilkunastu metrach lekko popędziłem Khamse i stwierdziłem, że coś robię źle. Pomyślałem, że jeszcze kilka minut i odpadnie mi tyłek. Odbijałem się od siodła jak piłka! Zwolniłem i spytałem się, co mam robić? -Używaj nóg. Powiedział Jose i się zaśmiał. Później wszystko było już OK i stwierdziłem, że podoba mi się ta jazda :) Ostanie 10 min mój „opiekun” puścił mnie już całkiem w samopas i poszedł grać w piłkę z kolegami. Z końskiego grzbietu nagrałem krótki filmik.

 Khamse i jego tymczasowy pan.

Jeszcze tego samego dnia wyjechałem z San Cristobal do miasta Meksyk. Podróż nocnym autobusem trwała około 14 godzin i oprócz tego, że wylałem kubek kawy na siebie, siedzenie i nogę pewnej pasażerki, nic się nie wydarzyło. Przez ostatnie dni w mieście postanowiłem zamieszkać w samym centrum w okolicach głównego placu – Zocalo. Tak dla odminy. Pierwszego  z ostatnich trzech dni pojechałem do bardzo oddalonej od centrum dzielnicy Xochimilco słynącej z kolorowych łodzi zabierających pasażerów na rejsy po okolicznych kanałach. Niektóre łodzie przewożą osoby, inne służą za sklepy i bary. Jako że byłem tam sam nie skorzystałem z tej atrakcji – wyszłoby zbyt drogo no i trochę nudno byłoby samemu.
 Xochimilco

Następnego dnia – w niedzielę postanowiłem się wybrać do muzeum Lwa Trockiego, mieszczące się w domu, w którym spędził ostatnie lata swojego życia. Tam też został zabity czekanem. Muzeum ciekawe, dużo dowiedziałem się o Trockim, w szczególności z ponad godzinnego filmu wyświetlanego w jednej z sal. Po wizycie ruszyłem w kierunku zabytkowego centrum dzielnicy Coyoacan (w niej właśnie znajdowało się muzeum) i na chwilę zatrzymałem się w sklepie ze świeczkami. Takiego sklepu jeszcze w życiu nie widziałem! 3 sale pełne ręcznie robionych świec. Świece różnych kształtów, rozmiarów i kolorów: gromnice, świece ozdobne a także całe kolekcje tematyczne malowanych świec-figurek: bożonarodzeniowe, mariachi, żółwie ninja i wiele innych. Ceny wysokie jak na Meksyk, ale absolutnie nie zaporowe. Po dokonaniu małych zakupów porozmawiałem chwilę z właścicielem. Okazało się, że biznes założył 50 lat temu jego ojciec, a obecnie firma składa się z 8 osób, w tym tylko dwóch pracowników spoza rodziny. Powiedziałem mu, że trochę już w życiu podróżowałem, ale takie miejsce widziałem po raz pierwszy. Oczywiście pozwolił mi obfotografować swoją kolekcję. Ze sklepu poszedłem na kryte targowisko Coyoacan,  które w niedzielę tętniło życiem. Zjadłem tam przepyszne tortas – jedną z krewetkami, drugą z surimi. Oprócz tego kupiłem trochę dziwnych owoców (między innymi bardzo aromatyczną guajawę-link wiki). Najedzony dotarłem do centrum Coyoacan. Stamtąd udałem się na stację metra, zahaczając po drodze o targ roślinny, gdzie podziwiać można było rośliny ogrodowe, u nas do zdobycia tylko  kwiaciarniach…
 Dom muzeum Leona Trockiego

 Sklep ze świecami. Coyoacan.

I tak proszę Pań i Panów, dotarłem do ostatniego dnia Eskapady Meksykańsko-Środkowoamerykańskiej. Było to już dość dawno temu, bo ten wpis,  zaczęty jeszcze w Meksyku, kończę w Turcji, gdzie po 7 miesiącach wróciłem do pracy :/ Trzeba zarabiać, żeby mieć na kolejne wyprawy. Uzależnienie jest, więc muszę je jakoś finansować :)  Ale wróćmy do dnia ostatniego…
Wylot miałem około 20:00 więc postanowiłem jeszcze coś zobaczyć. Pomyślałem, że dobrze byłoby udać się po raz kolejny do parku Chapultepec, odwiedzić choćby ZOO i zakupić parę pamiątek. Ku mojemu zdziwieniu okazało się, że park w poniedziałki jest zamknięty. Trochę mi to pokomplikowało plany. Dowiedziałem się jednak, że zachodnia część tego ogromnego parku otwarta jest codziennie, więc tamże się udałem.  Niestety żadnych pamiątek nie sprzedawali, ale było za to muzeum techniki. Może nie wielce okazałe, ale za darmo, więc skorzystałem. Najciekawsza  z całej ekspozycji była wystawa poświęcona wynalazkom Leonarda da Vinci. Można było na niej zobaczyć modele jego czołgu, samolotów, czy spadochronów.  Popołudniu wróciłem do hotelu, spakowałem się i pojechałem metrem na lotnisko. Szczerze powiedziawszy wcale nie chciało mi się wracać. Chętnie zostałbym dłużej w Meksyku, bo w końcu przyleciałem właśnie do tego kraju, a spędziłem  nim tylko koło 2tygodni… Trzeba wrócić i tyle. Jedyne co dobre, że jak wylądowałem w Europie – we Frankfurcie, to przywitała mnie tam piękna wiosenna pogoda – 21 stopni w cieniu i piękne słońce. Tak samo było później w Polsce podczas świąt Wielkiej Nocy.
Takim oto sposobem zakończyłem ostatni wpis dotyczący przebiegu mojej eskapady.  Będzie jeszcze jeden, ale taki bardziej „techniczny” o wydatkach, komunikacji, przygotowaniach i przydatnych rzeczach do wzięcia… Z Turcji bloga prowadzić nie będę, bo charakter mojego tu pobytu jest zupełnie inny niż bagpackerskie podróżowanie, a poza tym nie chcę robić konkurencji ;) mojej koleżance Skylar, która bloga o Turcji pisze od lat. Mogę jednak obiecać, że jak tylko rozpocznę kolejną wyprawę (jaskółki coś ćwierkają o Senegalu :D ) to powrócę do blogowania.
 Welcome to Europe.

czwartek, 14 kwietnia 2011

Koło się "zamkło"... Przez Gwatemalę do Meksyku i ustęp o gangach.

Koło się "zamkło", pętla się "zacisła", klamka zapadła ;) Wróciłem do Meksyku. Jeszcze nie do miasta Meksyk, skąd mam lot za 6 dni, ale już znajduję się na terenie tego pięknego kraju. Przynajmniej nikt mnie na granicy żadnej już nie zatrzyma (a mam szczęście do takich rzeczy). Tym razem przekraczanie granic poszło bez problemów, choć oczywiście nie bez nieporozumień. Gdy przechodziłem z Gwatemali do Meksyku. Celnik meksykański poprosił o 262 peso czyli ponad 20$ jakiejś tam opłaty. Dałem mu to z bólem serca i spytałem czy przy wyjeździe znów będę musiał coś płacić... Dopiero wtedy facet zrozumiał, że ja wjeżdżam do Meksyku a nie z niego wyjeżdżam i w tym wypadku nie obowiązuje mnie opłata wyjazdowa :) Zwrócił mi pieniądze i przybił drugą pieczątkę w paszporcie (po raz pierwszy wbił mi stempel wyjazdowy). Na lotnisku w Meksyku na 100% będą się mnie pytali, dlaczego mam 2 pieczątki koło siebie z tego samego dnia. Ale już się zdążyłem przyzwyczaić do "przesłuchań" na granicach.

W Meksyku zatrzymałem się w miejscowości Tapachula - 15km od granicy. Polecił mi ją Jason rowerzysta. Po dłuższym pobycie w Ameryce Środkowej, Meksyk wydaje się być Europą, albo przynajmniej Stanami ;) Nawet czas trzeba zmienić - w AŚ jest tylko jedna strefa czasowa i nie posiadają tam czasu letniego. Centrum Tapachuli to normalne miasto z odnowionymi budynkami, pozamiatanymi ulicami, drogimi samochodami i ludźmi na ulicach po 22. Wszędzie bakomaty i miejsca gdzie można płacić kartą. W parkach nie ma martwych psów (wspomnienie z Managui) Luksus! Do tego pełno chińskich restauracji. To pozostałość po budowniczych kolei w tym regionie. No i nie ma czikenbusów!!! Praktycznie całą drogę z Nikaragui do granicy z Meksykiem w nich spędziłem i szczerze powiedziawszy mam ich dość. Komfort nie przeszkadza, ale pokonywanie 30km w godzinę jest nieco denerwujące.

Ostatni raz odzywałem się na tej platformie z miejscowości Alegria w El Salwadorze. Z tej przyjemnej, górskiej wioski udałem się do stolicy kraju, słynącego z gangów i przestępczości San Salwadoru. Tak jak pisałem, celowo wybrałem się do tej metropolii, żeby sprawdzić czy naprawdę jest taka straszna. Szczególnie, że słyszałem kilka dobrych opinii o tym mieście.

San Salwador zdecydowanie bardziej przypomina stolicę niż Managua w Nikaragui. Więcej jest dużych budynków, szerokich arterii i no i co najważniejsze - centrum (przynajmniej w dzień) pełne jest ludzi. Do miasta przyjechałem około 10 rano i zostałem w nim do 7 rano dnia kolejnego. Nikt mnie nie pobił, okradł ani nie oszukał. Także nie taki diabeł straszny. Choć to, że miasto nie do końca jest bezpieczne widać na każdym kroku. W Gwatemali, Hondurasie i Nikaragui, przed bankami stali uzbrojeni w strzelby (typu szotgan;) ochroniarze. W San Salwadorze takich ochroniarzy widać praktycznie wszędzie: na stacjach benzynowych, w centrach handlowych, w kinie, a nawet na cmentarzu!!! Do tego każdy budynek przypomina więzienie: wysoki mur, drut kolczasty, przewody pod napięciem... Tak to już jest jak się mieszka w mieście o jednym z największych wskaźników przestępczości. W rzeczywistości sprawa wygląda tak - nikt nie powinien nas okraść ani napaść jeśli:

-nie świecimy złotem na lewo i prawo
-poruszamy się w dzielnicach bezpiecznych lub w miarę bezpiecznych (o tym czy dzielnica jest bezpieczna mieszkańcy wiedzą bardzo dobrze i z pewnością ostrzegą nas, jeśli zmierzlibyśmy w zlym kierunku)
-w nocy korzystamy z taksówek (autobusy przestają kursować po 21).

W SS zwiedziłem centrum, muzeum antropologii w dzielnicy drogich hoteli i poszedłem sobie do kina. Centrum miasta jest ciekawe, bo klasycznego centrum nie przypomina. Generalnie jest to jeden wielki targ z kościołami i budynkami rządowymi wyrastającymi ponad niskie stragany. Oprócz zakupów nie ma tam za dużo atrakcji. Muzeum antropologii miesci się dość daleko od centum (prosty dojazd autobusem)
koło Hiltona i Sheratona, gdzie uzbrojonych strażników jest cała masa :) Muzeum OK. Dowiedziałem się jak wygląda kakao i indigo - niegdyś jedne z najważniejszych produktów eksportowych Salwadoru, a także, że z liści kukuryudzy można zrobić lalkę :) Co do kakao to w Salwadorze w wielu miejscach można kupić domowej roboty pitną czekoladę bez mleka. 100% kakao i dużo cukru. Całego kubka nie byłem w stanie wypić, takie to sycące. Po muzeum wróciłem do spokojnej dzielnicy, w której znajdował się mój hostel i wieczorem poszedłem do kina. Do kina w Ameryce Środkowej iść warto. Bilet kosztuje 2-3 dolary :)

Nie da się pisać o Salwadorze i przestępczosci nie wspominając o maras czyli gangach. Jak za wiele złych rzeczy w Ameryce Łacińskiej również  za ogromną ilośc gangów odpowiedzialny jest Wujek Sam. Maras powstały w Los Angeles w latac 80-tych XX wieku, kiedy to Gwatemala, Salwador i Nikaragua trapione były przez wojny domowe. Do Stanów uciekła duża liczba osób, które zamieszkały w południowych metropoliach. Tam również nie były bezpieczne i zaczęły organizować się w celu obrony przed atakami ze strony już istniejących gangów. W mniej więcej ten sposób powstały 2 luźne, choć na wzajem zwalczające się organizacje: Mara Salvatrucha (MS 13) i Mara 18. Słyną one z brutalności i tatuaży. Tatułaże (nawet na twarzach) odgrywały bardzo ważną rolę - po nich moża było rozpoznać choćby rangę gangstera, ale obecnie odeszły w zapomnienie, jako że według prawa samo posiadanie gangsterskeigo tatułaża grozi więzieniem. Inną formą oznaczania przynależności do gangu jest tagowanie swojego terytorium, czyli umieszczanie podpisów malowanych sprayem na wszelkich budynkach. Chłopaków to robiących miałem okazję zobaczyć :) W sumie to prawie wszędzie w San Salwadorze widać tagi. W jednych miejscach jest ich więcej, w innych mniej. Ale wróćmy do historii... Kiedy wojny w AŚ się pokończły, Stany zaostrzyły politykę imigracyjną i zaczęły masowo wydalać osoby choćby podejrzane o przynależność do gangów. Nie informowano oczywiście państw docelowych, za co dana osoba jest deportowana. W ten sposób do Salwadoru, Hondurasu i Gwatemali (Nikaragui i Meksyku w mniejszym stopniu) napłynęła w latach 90tych i w pierwszej dekadzie XXI wieku fala młodych członków gangów, którym nie za bardzo chciało się pracować za 2-3 dolary dziennie (o ile taką pracę mogli w ogóle znaleźć). Przenieśli swoje struktury z USA i w niestabilnych po wojnach i biednych krajach zadomowili się na dobre. Las Maras zajmują się sprawami typowymi dla tego rodzaju działalności, czyli handlem i przemytem narkotyków, przemytem nielegalnych imigrantów, handlem żywym towarem a także wymuszeniami. Jakiś czas temu kierowcy autobusów w San Salwadorze zastrajkowali i wstrzymali przewozy, gdyż nakazały im to maras. Chodziło o wywarcie presji na władze w celu złagodzenia polityki w stosunku do gangów. Kierowcy zastrajkowali, bo bali się ataków. Jak widać oddziaływanie tych "organizacji" jest bardzo silne. Z drugiej strony słyszał ciekawą opinię o przemocy w Ameryce Środkowej. Jeden Salwadorczyk powiedział mi, że to prawda, że u nich jest dużo zabójstw, strzelanin i kradzieży, ale wszystkie te rzeczy robione są w jakimś celu (najczęściej dla pieniędzy). Powiedział następnie, że cieszy się, że nie żyje w kraju, w którym uzbrojone dzieciaki strzelają do nauczycieli i współuczniów... W Slwadorze przynajmniej wiesz czego się spodziewać ;) Obecnie wszystkie kraje prowadzą twardą politykę walki z gangami (wykorzystywane jest nawet wojsko), ale nie do końca zdaję się ona skutkować. Jeśli kogoś interesuje bardziej ten temat (jak choćby mnie :) polecam dokument na youtubie:

Z Discovery, po hiszpańsku



Wróćmy do trasy z Salwadoru do Meksyku. Drogę pokonywałem krótkodystansowo lokallnymi środkami transportu. Uwzględniały one czikenbusy, minibusy, tuk-tuka. taksówkę i łódź. Było powoli ale ciekawie. Po wyjeździe z Salwadoru postanowiłem jedynie przejechać Gwatemalę. Odpuściłem sobie największe atrakcje - jezioro Atitlan i miasto Antigua (no nic, trzeba będzie wrócić :) i postanowiłem przenocować w małym kurorcie nad Pacyfikiem - Monterrico. Bardzo przyjemna miejscowość. Hostele i hotele przy czarnej plaży, trochę turystów z zagranicy i pełno barów i restauracji. W porównaniu z San Juan del Sur w Nikaragui, Monterrico jest zdecydowanie bardziej senne. Wszystko wskazuje na to, że była to ostatnia miejscowość, gdzie mogłem zobaczyć Pacyfik. Dziś w nocy (za 1,5h) wyruszam do San Cristobal de las Casas w głębi lądu. Stamdąd z powrotem do DF.

Znów nie dałem rady wrzucić zdjęć. A nazbierało się ich trochę... Cóż, co się odwlecze to nie uciecze.

Centrum.San Salwador.

Normalny dom z normalnym ogrodzeniem (pod prądem). San Salwador.

Monterrico.

niedziela, 10 kwietnia 2011

O przeprawie do Salwadoru i cyklistach-złodziejach


Niech tytuł tego posta nie sugeruje nikomu, że okradli mnie moi szaleni znajomi. Nie, nie im mogłem zaufać. Niech nie sugeruje także, że stało się coś strasznego, bo w istocie tak nie było. Ale peszki chodzą po ludziach jak wiadomo. Tym razem cyklistami-złodziejami okazali się przygraniczni "pomocnicy" i rikszarze rowerowi. Jechałem sobie spokojnie czikenbusem w kierunku punktu granicznego pomiędzy Nikaraguą a Hondurasem, gdy podszedł do mnie Niemiec z miejscowym (nie wiem czy był z Hondurasu czy Nikaragui-po wyglądzie nie da się ocenić) pytając się czy pojadę z nim w rikszy, żeby było taniej. Długo się nie zastanawiając powiedziałem, że ok. Wtedy pojawił się drugi miejscowy i pomogli nam z bagażami. Wsiedliśmy do "pojazdu" (mam zdjęcie w tym wehikule, ale zamieszcze je wkrótce). Duże plecaki położyliśmy na takiej specjalnej podstawie i ruszyliśmy. Od początku mi się nie podobało. Nie chcieli podać ceny za przejazd. W końcu zgodzili się na 3 dolary za dwóch co i tak było ceną złodziejską. Podjechaliśmy do posterunku imigracyjnego po stemple wyjazdowe (których we końcu i tak nie dostaliśmy hehe, okazały się niepotrzebne).  Duże plecaki zostały w rikszach. Wiedziałem, że nie wolno zostawiać niepilnowanego plecaka, ale pamiętałem też, że nie mam w nim cennych rzeczy, a przynajmniej nie są one łatwe do wyjęcia. Po wyjściu z budynku nasze plecaki były już na dwóch osobnych rikszach. W międzyczasie zmieniłem nikaraguańskie cordoby na hondurańskie lempiry, kiedy to też mnie cinkciaże oszukać chcieli, ale się nie dałem. Dwoma rikszami podjechaliśmy do budki po stronie Hondurasu, tam dali nam stemple, a goście odstawili nas na różne autobusy. Odległość okazała się tak mała, że te riksze wcale potrzebne nie były. Mnie wysasdzili przy minibusach, które są droższe i pewnie mieli z nich prowizje, a Niemca podwieźli trochę dalej. Przy mikrobusach nikogo nie było-znak, że szybko nie odjadą. Poszedłem zatem szukać innego środka transportu. Bez problemu znalazłem czikenbusa. Gdy byłem w środku postanowiłem sprawdzić, czy w plecaku nic nie brakuje. Wtedy przypomniałem sobie, że w zewnętrznej kieszeni miałem aparat do zdjęć podwodnych, kupiony na Utili. Niedrogi, niecyfrowy. Nigdy nie pomyślałem, że komuś może na nim zależeć. Aparatu nie było. Wysiadłem z autobusu i spotkałem tych cyklistów z Niemcem. Powiedziałem im, że mnie okradli i żeby Niemiec sprawdził, czy też mu czegoś nie buchnęli. Oni oczywiście zaprzeczyli, ale ja wiedziałem swoje. Powiedziałem, że i tak tego nie sprzedadzą, a nawet jeśli to za 5 dolarów może i żeby lepiej mi go oddali. Nie poskutkowało. Strata niewielka, a ja nie chciałem tam afery robić, ani policji wzywać. Pierwszego dnia w Hondurasie, w autobusie pewien starszy mężczyzna, żebym uważał bo pełno tam złodzieji. Później dodał, że największym złodziejem w karaju jest policja... Wolałem tego nie sprawdzać.

Później poszło dość gładko, choć dzień był to ciężki. O 6 rano wyszedłem z hotelu. O 18 dotarłem do Alegrii w Salwadorze, gdzie właśnie jestem. Po drodze przetrzymali mnie też chwilkę (45 min) na kolejnej granicy. Tym razem coś im się ze stemplami nie podobało (dłuższa historia), choć cały czas byli wobec mnie bardzo mili. Ostatecznie wyszło na to, że jednak jest wszystko w porządku i powitali mnie w Salwadorze.

Salwador to najmniejszy, a za razem najgęściej zaludniony i najbardziej ludny karaj w Ameryce Środkowej. Słynie z kawy, wojny futbolowej i gangów. Jest także (według statystyk) jednym z najniebezpieczniejszych krajów świata. Z drugiej strony, od mijanych podróżników słyszałem że jest to wspaniały kraj z miłymi ludźmi. Jak na razie by się to sprawdzało. Dziś już 2 razy zotałem podwieziony kawałek pickupem (sami się zatrzymywali, nawet kciuka nie wystawiałem), w tym raz przez policję.

Alegria to malutkie miasteczko w wulkanicznych górach. Znajduje się na zboczu wulkanu, w kraterze którego jest małe jezioro z dużą ilością siarki. Dziś tam się właśnie wybrałem i to podczas tej wyprawy zabierały mnie pick-upy. W pewnym miejscu widziałem siarkę wypłukaną przez wodę. Ciekawe zjawisko. Smierdzi jak w bajkach o diabłach. O Alegrii powiedziała mi pewna Francuzka w fince El Zopilote na wyspie Ometepe. Rzeczywiście ciekawe i zrelaksowane miejsce. Wczoraj uczestnuiczyłem tu w 4 ostatnich stacjach drogi krzyżowej z orkiestrą i wielką figurą Chrystusa. Droga wiodła ulicami.

Juro skoro świt wsiadam do busika i ruszam w kierunku złej sławy San Salwadoru - stolicy kraju. Podobno jest tam całkiem nieźle :) Trzeba to sprawdzić!

Jakbym wiedział, że mnie okradną, to bym tak mordy nie cieszył ;)

Droga krzyżowa. Alegria.

Laguna de Alegria.

piątek, 8 kwietnia 2011

Ostatnie dni w Nikaragui :(

Od ostatniego posta minęło trochę czasu... No i oczywiście dużo się wydarzyło. Robiłem wiele ciekawych rzeczy i poznałem wiele zakręconych, aczkolwiek interesujących osób. Dodatkowo strzelił mi kolejny rok w papierach. To już trzecie urodzny za granicą - po Anglii i Turcji. Nie świętowałem, nikomu nic nie powiedziałem, a dzień urodzin leniwie spędziłem na farmie. Leniwie, bo musiałem odpocząć po zdobyciu wulkanu Concepción. Ale o tym za chwilę.

Tak jak planowałem, w Granadzie posiedziałem do czwartku, czekając na prom do Altagracii na wyspie Ometepe na jeziorze Nikaragua. Wcześniej zdążyłem jednak poznać dwie niesamowicie ciekawe persony, z którymi to personami postanowiłem powałęsać się trochę po wyspie... Zanim opisze nasze wyspiarskie wojaże, chciałbym przedstawić po krótce mechanizm poznawania ludzi podczas podróżowania...

Zanim tu przyleciałem dużo osób w Polsce pytało mnie czy się nie boję jechać samemu. Wydawać się może, że podróżowanie samemu jest zdecydowanie gorsze niż w grupie. Trzeba uważać i pilnować swoich rzeczy (w grupie z resztą też), nie można zapuszczać się w niebezpieczne okolice, na ogół więcej płaci się za noclegi no i nie można za bardzo zostawić swoich fatałachów na plaży i wykąpać się... Ale... To, że przyleciałem samemu wcale nie oznacza, że samemu podróżuję. W praktyce rzado kiedy to się zdarza, szczególnie teraz, gdy jestem w regionach zdecydowanie bardziej turystycznych niż dzikie Wybrzeże Moskitów (choć i tam znalazł się zakręcony Włoch). Poznawanie ludzi na takiej wyprawie jest niesamowicie łatwe, szczególnie gdy podróżujemy w wersji solo. Wygląda to mniej więcej tak: wsiadamy do autobusu, promu czy innej zbiorowej taksówki i widzimy gringos - obcokrajowców. Mówimy cześć i zaczynamy standardową konwersację - skąd jesteś, jak długo już podróżujesz i dokąd jedziesz? O, jedziesz w tym samym kierunku co ja! No to jedziemy razem. Dodatkowo masę ludzi poznać można w hotelach i wszelkiego rodzaju hostelach - każdy turysta wędrownik musi gdzieś nocować. Tak zdobywamy sobie przyjaciela na kilka dni, by później nigdy go już nie spotkać... Znajomości podróżnicze są bardzo intensywne, ale krótkotrwałe. Intensywne, bo w bardzo krótkim czasie traktujemy współtowarzysza jak osobę nam bardzo bliską (proste - nasi prawdziwi bliscy są daleko). Ufamy sobie i jesteśmy na siebie zdani. W razie potrzeby pomagamy sobie i stajemy w obronie drugiej osoby. Później drogi się rozchodzą, żegnamy się, wymieniamy e-mailami i w praktyce nigdy się już nie spotykamy.

Po przeczytaniu tego wiele osób pewnie pomyśli sobie, że jestem lekkomyślny i nierozważny. Bo przecież jak można pisać o zaufaniu do innych osób, których prawie w ogóle nie znamy... Ale tak właśnie jest. Ludzie szukają osób, z którymi dzielą cechy wspólne. I tak samo jest z podróżnikami. Fajnie przebywać z osobą o takich samych zainteresowaniach i poglądach na życie. Inni podróżujący to także ważne źródła informacji - gdzie tam a tam przenocować?, gdzie dobre jedzenie?, ile kosztuje taksówka czy autobus?... Wiadomo, że z zaufaniem do obcych trzeba uważać. Ale tu pomaga nam też logika i statystyka. Bo naprawdę to prawdopodobieństwo tego, że gdzieś tam w dżungli czeka na nas Niemiec, Szwajcar czy inna Włoszka, żeby pozbawić nas wszelkich kosztowności, a najlepiej to i nerke wyciąć, jest niezmiernie małe. Im miejsce bardziej turystyczne, tym bardziej trzeba uważać. Zdrowy rozsądek, zwykła ostrożność i jesteśmy bezpieczni...

Wywód ten jest celowy, ponieważ w tej chwili pragnę napisać kilka zdań o jak na razie najciekawszej osobie poznanej podczas tej wyprawy. Osob tą jest Jason McAnuff. Od razu zapraszam do zapoznania się z jego blogiem (w języku angielskim). Gość jest Anglikiem z ojca Jamajczyka (czarnawy zatem). I od prawie roku podróżuje... Wystartował w Kaliforni i chce dojechać do Ziemi Ognistej w Argentynie. I wszystko byłoby w miarę normalne, gdyby nie jego środek komunikacji. Otórz chłopaczyna przemieszcza się na rowerze! Aby ruszyć na wyprawę życia, Jason pracował cały rok po 80h tygodniowo w 2 supermarketach. Nie ma co, jest twardy. I jest dobrym przykładem, że jak czegoś bardzo się chce, to przy odpowiedniej motywacji i zaangażowaniu wszystko można osiągnąć! Poznaliśmy się w Granadzie. Szedłem sobie ulicą, gdy zobaczyłem dwóch gości na rowerach. Patrzyłem na nich jak sroka w gnat, więc spytali się mnie czy znam w Granadzie jakieś dobre hostele. A ja im zaproponowałem miejsce, w którym sam się zatrzymałem. No się zakumplowaliśmy. Drugim rowerzystą był Jenaro - Meksykanin z Kalifornii, w mowie potocznej zwany Generałem ;) Generał ma lat 50 i po rozwodzie wsiadł na rower i jedzie z Cancun w Meksyku do Panamy. Jak się poznaliśmy, jechał już 4 miesiące. Także jeśli ktoś uważa, że moja 53-dniowa eskapada to wielki wyczyn, musi przyznać, że przy dokonaniach takich osób jak Jason i Generał, wypadam raczej słabo ;)

Jako że we trójkę przypadliśmy sobie do gustu, postanowiliśmy popłynąć razem z Granady na Ometepe. Ometepe to flagowa atrakcja turystyczna Nikaragui. Wielka (oplata ją droga długości 80 km) wyspa na słodkowodnym jeziorze o powierzchni 8026m kw! Jezioro nazywa się Cocibolca lub Nikaragua i jest największym jeziorem w Ameryce Środkowej. Niegdyś żyły w nim jedyne na świecie słodkowodne rekiny, ale w latach 70-tych praktycznie wszystkie zostały wyłowione i sprzedane Japończykom przez prywatne przedsiębiorstwo znienawidzonego przez Nicos, ale kochanego przez Yankees dyktatora Anastasio Somozę. Wyspa Ometepe jest niesamowita. W praktyce to dwa wulkany - Concepcion (aktywny) i Maderas (pasywny ;) wystające z jeziora i połączone ze sobą kawałkiem lądu. W internecie jest masa zdjęć wyspy. Oddają one jej wyjątkowość :)

Na promie moi zwariowani rowerzyści wyskoczyli z pomysłem wejścia na większy, aktywny wulkan Concepcion. I wszystko byłoby ok, gdyby nie fakt, że wszystkie przewodniki odrazają samotną wspinaczkę i sugerują wynajęcie przewodnika. Na wyspie jest ich mrowie i proponują swoje usługi za mniej więcej 20 USD od osoby. Jason powiedział mi że Generał dużo się wspinał i on będzie naszym przewodnikiem :) Za darmo oczywiście. Generał fachowym okiem spojrzał na wulkan i powiedział: -jakieś 3-4h i bedziemy na górze... Plan był gotowy. Przypłynęliśmy na wyspę wieczorem, i o 6.30 rano z hotelu niedaleko wukanu ruszyliśmy w kierunu szczytu. Wzięliśmy jedzenie i ok 3l wody na łebka. Po około 1,5h zaczęło się strome podejście, a po 2,5h byłem tak wyczerpany (nieprzyzwyczajenie i gorący, duszny klimat), że... zwymiotowałem :/ Ale, że z natury jestem uparty, postanowiłem iść dalej... W międzyczasie zjadłem śniadanie i poczułem się lepiej. Organizm przyzwyczaił się. Po 6h od wyjścia z hotelu zdobyliśmy szczyt!!! Niesamowite było to uczucie:) I niesamowite widoki. Z jednej strony wyspa i jezioro, a z drugiej krater aktywnego wulkanu z którego ulatniały się trącące siarką dymy!!! Jedyne co było niemiłe to setki owadów wszelkiej maści wlatujących do buzi, nosa i gryząceod czasu do czasu. Nie mam pojęcia co tam robiły. Na szczycie posiedzieliśmy koło godziny, a później ruszyliśmy w równie ciężką (ghłównie dlatego, że na szczycie skończyła nam się woda - śmiało mógłbym wypić 5 litrów, bo i tak wszystko uciekało z potem) drogę w dół. Do hotelu dotarliśmy o 19.30, jak było już ciemno, po 13h marszu. Dlatego proszę się nie dziwić, że w dniu urodzin nie świętowałem, tylko leniwie leżałem w hamaku, a popołudniu wybrałem się na plażę...
Dzień odpoczynku wystarczył, żeby Jason wpadł na kolejny wspaniały pomysł - objechania dużego wulkanu rowerami. Fajny pomysł, zgodziłem się i wypożyczyłem rower. Przekalkulował szybko i powiedział - 5 lub 6 h i jesteśmy z powrotem. Tym razem wycieczka trwała tylko 10 godzin :) Z czego ostatnie 3h jechaliśmy w kompletnych ciemnościach bo oczywiście nikt nie wpadł napomysł wzięcia latarki (z resztą ja swoją już dawnop temu zgubiłem w Hondurasie :) Fajna przygoda. Miejscowi też tak jeżdżą! Cały czas coś tam podśpiewywałem lub gwidałem, żeby czasem nikt nie najechał na mnie z przeciwka :) Od tej pory już nigdy nie ufałem Jasonowi, przynajmniej w sprawach oszacowania czasu ;) Niestety jak to w podróżowaniu bywa, każdy musiał ruszyć w swoją stronę i następnego dnia pożegnałem Jasona (Generał odjechał dzień wcześniej).

Z Ometepe ruszyłem z May - Kalifornijką do San Juan del Sur, czyli surferowskiego kurortu nad Pacyfikiem (gdzie zacząłem pisać tego posta). Jak wysiedliśmy z promu okazało się, że ostatni autobus do SJdS już odjechał. Zaleta podróżowania w kilka osób - tańsze taksówki. Wzięliśmy taksówkę i za godzinną podwózkę zapłaciliśmy 15$, czyli po jakieś 22zł na osobę. Oj żeby tak w Polsce było :) SJdS to typowy kurort. Z hotelami i hostelami dla surferów, dużą plażą i bogatym życiem nocnym. W końcu z tego życia nocnego pokorzystałem, bo wcześniej za bardzo nie było okazji. Dwie noce które tam przesiedziałem spędziłem w barach i dyskotekach z May i innymi poznanymi ludźmi. Z ciekawszych osób to spotkałem tam (w nocy, w knajpach) Kemala - 50cio letniego Turka, który tam mieszka (sam do niego zagadałem bo miał na sobie koszulkę z półksiężycem i gwiazdą a ja akurat miałem koszulkę ze Stambułu). Później w innej knajpie jeden Salwadorczyk powiedział, że przy barze siedzi tam Polak. I faktycznie spotkałem tam Kubę z Bielska, który przebywa w Nikaragui od 3 miesięcy i robi zdjęcia... Pierwszy raz od miesiąca gadałem po Polsku. Fajne to uczucie jak się spotka rodaka na końcu świata. Wcześniej spotkałem Magdę, Polkę na Utili w Hondurasie, ale ona od 5-tego roku życia mieszkała w Stanach, więc to tak już nie do końca rodaczka ;)

Po SJdS ruszyłem do kolejnego po Granadzie kolonialnego miasteczka w Nikaragui - Leon. I tu na chwilę obecną się znajduję. Szczerze muszę przyznać że jestem smutny... Smutny, bo bardzo polubiłem ten kraj, i bardzo dobrze się tu czuję, a czas płynie nieubłagalnie. Jutro ruszam na północ. Jak dobrze pójdzie, śmignę przez 100km Hondurasu i spał już będę w Salwadorze. Ale jak wiadomo w podróżowaniu różnie bywa...

Nie mam teraz czasu wrzucić zdjęć na picasę, ale próbkę pokazuję tu, na blogu.

Prom na Ometepe. W tle wulkan Concepción.

W drodze na szczyt.

Jason, Generał i Biggy (tak tu się przedsawiam bo to najłatwiejsze do zapamiętania :)

 Widok na wnętrze krateru.

Takeśmy się pocili!!! fot. Jason.

środa, 30 marca 2011

Stolica kawy, stolica kolonialna oraz stolica smutku i nostalgii...

Jak byłem na Wybrzeżu Moskitów, szukałem internetu gdzie się da. Na ogół bez skutku. Teraz mam internet za dramo w hostalu, w którym siedzę już  czwarty dzień i dopiero zabrałem się za napisanie jakiegoś posta... Tak to już jest.

Ostatnio odzywałem się, jak byłem w Matagalpie, czyli tytułowej stolicy kawy. W Matagalpie tak mi  się spodobało, że posiedziałem tam prawie 5 dni... W końcu byłem w normalnym mieście z bankiem, supermarketem, tanim internetem i innymi dogodnościami. Mataglpa jest malowniczo położona w górskiej kotlinie i stanowi idealną bazę wypadową do takich atrakcji jak nikaraguański Schwarzwald (czarny las) czy drugiej kawowej stolicy - Jinotegi.

Jak na kawową stolicę przystało, w Matagalpie znajduje się muzeum kawy, będące jednocześnie muzeum miasta. Z ciekawostek... Kawę do Matagalpy przywieźli... Niemcy. Istnieją dwa główne gatunki kawy 0 - arabica i robust. Arabiki jest na świecie więcej i jest ona lepszej jakości.  W muzeum dokładnie opisany jest cały proces powstawania czarnego trunku. Nie wiedziałem, że jest to aż tak komplikowane. Scena znana nam z reklamy, kiedy to ekspert bada kawę ziarenko po ziarenku nie jest aż tak daleka od prawdy. Wiadomo, że nie bada się każdego ziarenka z osobna, tylko pewną próbę, ale jakość ziaren jest bardzo ważna. Szczególnie tych, przeznaczonych na rozsiew. Jeśli z danego krzaka 5% ziaren jest wadliwych, nie używa się go jako źródła nasion. Dodatkowo bardzo ważna jest czystość gleby, okres sadzenia i zbiorów. Wykonanie jakiejkolwiek czynności za wcześnie bądź odrobinę za późno prowadzi do spadku jakości napoju. W zależności od tego, co się spartaczy kawa może być zbyt kwaśna, mieć mdły smak, posiadać posmak owoców lub octu lub w ogóle nie nadawać się do picia.

Wiadomo, że kawy nie uprawia się w mieście, dlatego celem uzupełnienia wizyty w muzeum udałem się do osady Selva Negra. W latynoskim hiszpańskim oznacza to właśnie Czarny Las. Osadę założyli w XIX wieku Niemcy, utworzyli prywatny park krajobrazowy no i oczywiście plantację kawusi. W Salva Negra również znajduje się muzeum kawy w dawnym młynie, a dodatkowo możemy zaobserwować cały proces produkcyjny na żywo. Niestety w chwili obecnej jest już po zbiorach i jedyne co można zobaczyć to krzaki kawowe z zielonymi owocami... Ale Selva Negra to nie tylko kawa. To także bardzo ciekawe szlaki pośród lasów mglistych. Dobrze oznakowane i zadbane, jak na potomków Niemców przystało.

Z Matagalpy zrobiłem sobie też wycieczkę do kolejnej kawowej stolicy - Jinotegi zwanej miastem mgieł. Kiedy ją odwiedziłem nie było żadnych mgieł i świeciło ostre słońce. W Jinotedze nie ma zbyt wiele do zobaczenia i jedne co można zrobić to wejść na Górę Krzyża i podziwiać widoczki.

Selva Negra.

Selva Negra.

Kawowe krzaki.

Katedra - Matagalpa.

Widok na Jinotegę.


Stolicę kawy mamy już opisaną, więc przejdźmy do stolicy kolonialnej. Tu na myśli mam Granadę, czyli dawną stolicę Nikaragui i jedno z najstarszych miast w tym kraju. W Granadzie, jak wcześniej napisałem, siedzę już 4 dzień. Tak samo jak w przypadku Matagalpy, nie siedzę tu cały czas, tylko używam tego miejsca po części jako bazy wypadowej... Dodatkowo z Granady chcę popłynąć promem na największą wyspę na największym jeziorze Ameryki Środkowej - wyspę Ometepe na jeziorze Nikaragua. Prom odpływa tylko w poniedziałki i czwartki, dlatego muszę tu chwilkę poczekać. W poniedziałek płynąć nie chciałem, bo nic w Granadzie nie zdążyłbym zobaczyć. A ma miasteczko urok. Wszystko w kolonialnym stylu - wielkie kościoły i małe domki wzdłuż prostopadłych uliczek. Większość zabytków jest odnowiona, co wcale nie jest normą w tym kraju. Pełno tu też tusrystów. Zarówno backpackerów jak i grup zorganizowanych. Poznałem tu kilka ciekawych osób, mimo że hostal w którym się zatrzymałem jest prawie pusty. W poniedziałek byłem z jednym Anglikiem i miejscowym przewodnikiem Miguelem na Laguna de Apoyo - jeziorze w kraterze wulkanu. Tam siedzieliśmy kilka godzin w restauracyjce nad wodą sącząc rum Flor de Cana (najbardziej znany nikaraguański trunek) i kąpiąc się w siarkowatej wodzie od czasu do czasu. Super miejsce, żeby się zrelaksować... Dziś w planach mam szlajanie się po Granadzie i porobienie kilku zdjęć, a także wizytę u fryzjera i kąpiel w jeziorze :)



Laguna de Apoyo.

Katedra i Jezioro - Granada.


Na koniec o stolicy smutku i nostalgii... Tak nazwałem właściwą stolicę Nikaragui - Managuę. Ze stolicami krajów środkowoamerykańskich jest tak, że raczej się je omija. Nie ma w nich zbyt wielu atrakcji, a do tego są brudne i niebezpieczne. Tak samo jest w przypadku Managui. Jedak korzystając z okazji, że Granada znajduję się 50km od tej "metropolii", postanowiłem się tam wybrać. Nie spodziewałem się niczego nadzwyczajnego, ale to co zobaczyłem można nazwać obrazem nędzy i rozpaczy. Managua to chaotyczne, brudne miasto, bez wielu dużych budynków i zniszczonym od prawie czterdziestu lat centrum. Pełno w nim żebrzących i bezdomnych, a gdzieniegdzie widać typowe slumsy zbudowane z kartonów, blachy i czego się tam da. Niegdyś najważniejszym zabytkiem miasta była katedra. Obecnie jest ona w stanie rozkładu po trzęsieniu ziemi w 1972 roku. To samo dotyczy całego dawnego centrum. Odbudowano kilka budynków, a resztę wyburzono lub pozostawiono w stanie zniszczonym. Obszar wokół katedry w ogóle nie przypomina centrum miasta. znajduje się tam co prawda teatr i muzeum, a także kilka budynków rządowych, ale poza tym to opuszczony obszar, praktycznie bez przechodniów na ulicy. Dodatkowo każdy ostrzegał mnie żeby nie iść za katedrę bo mnie okradną, i żeby aparatu za dużo nie pokazywać. Wolałem zastosować się do zaleceń, choć zdjęć napstrykałem całkiem sporo. Mimo wszystko nawet w dzień okolica nie sprawiała dobrego wrażenia. W nocy raczej bym się tam nie zapuszczał. Po starym mieście odwiedziłem bardzo przygnębiające parki ze zniszczonymi ławkami, zardzewiałymi karabinami wbetonowanymi w ściany i wyschniętą roślinnością. W jednym parku grupa robotników w strojach roboczych grała w bejsbol :) Następnie udałem się na taras widokowy na kraterze małego wulkanu z jeziorkiem (wulkanów w Nikaragui jest pod dostatkiem), skąd roztacza się ładny widok na brzydkie miasto, wcale nie przypominające stolicy. Na koniec zahaczyłem o straszliwą nową katedrę wyglądającą jak niedokończone połączenie meczetu ze schronem atomowym oraz o centrum handlowe, niczym nie różniące od tych w Europie.

Poniżej wrzucam kilka fotek oddających smutek i nostalgię tego miejsca...

Slumsy.

Zniszczona katedra.

Plac Jana Pawła II

Karabinowe dekoracje w Parku Pokoju.

Robotnicy grający w bejsbol.

Dawne centrum.

Nowa katedra.

środa, 23 marca 2011

Witamy w cywilizacji

Nigdy nie myślałem, że w Polsce mamy takie dobre drogi. Prawie zawsze narzekałem, a tak na prawdę to nie ma na co ;) Trudno sobie wyobrazić, jakie to wspaniałe uczucie, jak po 8 godzinach jazdy po wertepach zdezelowany czikenbus wjeżdża na asfaltową drogę... Z Włochem, z którym ostatnio podróżowałem żartowaliśmy, że wybrzeże atlantyckie (zarówno Hondurasu, jak i Nikaragui) jest słabo rozwinięte, ponieważ trudno dbać o rozwój z wytrzęsionymi od przejazdów mózgami ;)

Tego, że podróżowanie uczy pokory, dowiedziałem się już dawno. Bo co innego taka przygoda - śmignijmy sobie przez dżunglę, zobaczmy koniec świata, a co innego żyć na codzień w takich warunkach. Nie można powiedzieć, że ludzie mają tu lekko. Nikaragua to drugi najbiedniejszy kraj na zachodniej półkuli (po Haiti), a Wybrzeże Moskitów w Hondurasie wcale nie jest bogatsze. Wiele wiosek nie ma prądu, kanalizacji ani bieżącej wody. Bogatsi mogą pozwolić sobie na generatory (i tu problem bo benzyna w Nikaragui kosztuje na nasze ponad 4zł), inni żyją po prostu od świtu do zmierzchu. Dzieciaki Miskito, które widać na zdjęciach, poznałem w Belen. Jako że nie mają tam za dużo rozrywek (hehe daleko im do pokolenia playstation i xbox), to ja stałem się dla nich atrakcją. Lubię dzieciaki, a one mnie chyba też, bo nie odstępowały ode mnie przez cały dzień. Bardzo żałuję, że nie miałem ze sobą żadnych zabawek (oprócz strzały z Teotichuacan). Jeśli ktoś będzie się kiedyś wybierał na Wybrzeże Moskitów to niech koniecznie zabierze jakieś tanie zabawki!!! Ja miałem tylko długopisy, których pozbyłem się w ciągu godziny. Z drugiej strony chciałbym zauważyć, że brak zabawek pobudza kreatywność. Przy przeprawie przez rzeką w Irioni widziałem chłopczyka, który ciągnął na sznurku samochodzik zrobiony z plastikowej butelki i zakrętek (służących jako koła)...

O warunkach życia na Wybrzeżu jeszcze coś tam kiedyś napiszę, bo jest o czym, tymczasem przejdźmy do sytuacji obecnej. Po raz pierwszy od długiego czasu jestem w mieście (Matagalpa), do którego dojechać można asfaltową drogą. Wydaje się przyjemne, choć dużo jeszcze nie widziałem. Przyjechałem tu jakieś 3h temu, jak już ciemno było. Pierw musiałem przejechać 8h po wertepach do Rio Blanco, a stamtąd już tylko 4h po asfalcie. Także kolejny dzień minął na przemieszczaniu się. Teraz będzie przerwa i posiedzę tu ze 2-3 dni. Jest dużo rzeczy do zobaczenia w okolicy. Matagalpa to stolica kawy nikaraguańskiej-jutro wybieram się do muzeum.

Z ciekawostek ostatnich... Wczoraj nie załapalem się na autobus do Rio Blanco (nie było miejsc) i pojechałem do Rosity (2h od Bonanzy), żeby tam przenocować i rano ruszyć w dlaszą drogę. Na ulicy w Rosicie dostałem kolejną już po grzybach, marihuanie, kokaine i dziewczynkach, propozycję nie do odrzucenia - facet na ulicy spytał się, czy nie chcę kupić broni. Sprawnej, ale bez licencji :)