niedziela, 10 kwietnia 2011

O przeprawie do Salwadoru i cyklistach-złodziejach


Niech tytuł tego posta nie sugeruje nikomu, że okradli mnie moi szaleni znajomi. Nie, nie im mogłem zaufać. Niech nie sugeruje także, że stało się coś strasznego, bo w istocie tak nie było. Ale peszki chodzą po ludziach jak wiadomo. Tym razem cyklistami-złodziejami okazali się przygraniczni "pomocnicy" i rikszarze rowerowi. Jechałem sobie spokojnie czikenbusem w kierunku punktu granicznego pomiędzy Nikaraguą a Hondurasem, gdy podszedł do mnie Niemiec z miejscowym (nie wiem czy był z Hondurasu czy Nikaragui-po wyglądzie nie da się ocenić) pytając się czy pojadę z nim w rikszy, żeby było taniej. Długo się nie zastanawiając powiedziałem, że ok. Wtedy pojawił się drugi miejscowy i pomogli nam z bagażami. Wsiedliśmy do "pojazdu" (mam zdjęcie w tym wehikule, ale zamieszcze je wkrótce). Duże plecaki położyliśmy na takiej specjalnej podstawie i ruszyliśmy. Od początku mi się nie podobało. Nie chcieli podać ceny za przejazd. W końcu zgodzili się na 3 dolary za dwóch co i tak było ceną złodziejską. Podjechaliśmy do posterunku imigracyjnego po stemple wyjazdowe (których we końcu i tak nie dostaliśmy hehe, okazały się niepotrzebne).  Duże plecaki zostały w rikszach. Wiedziałem, że nie wolno zostawiać niepilnowanego plecaka, ale pamiętałem też, że nie mam w nim cennych rzeczy, a przynajmniej nie są one łatwe do wyjęcia. Po wyjściu z budynku nasze plecaki były już na dwóch osobnych rikszach. W międzyczasie zmieniłem nikaraguańskie cordoby na hondurańskie lempiry, kiedy to też mnie cinkciaże oszukać chcieli, ale się nie dałem. Dwoma rikszami podjechaliśmy do budki po stronie Hondurasu, tam dali nam stemple, a goście odstawili nas na różne autobusy. Odległość okazała się tak mała, że te riksze wcale potrzebne nie były. Mnie wysasdzili przy minibusach, które są droższe i pewnie mieli z nich prowizje, a Niemca podwieźli trochę dalej. Przy mikrobusach nikogo nie było-znak, że szybko nie odjadą. Poszedłem zatem szukać innego środka transportu. Bez problemu znalazłem czikenbusa. Gdy byłem w środku postanowiłem sprawdzić, czy w plecaku nic nie brakuje. Wtedy przypomniałem sobie, że w zewnętrznej kieszeni miałem aparat do zdjęć podwodnych, kupiony na Utili. Niedrogi, niecyfrowy. Nigdy nie pomyślałem, że komuś może na nim zależeć. Aparatu nie było. Wysiadłem z autobusu i spotkałem tych cyklistów z Niemcem. Powiedziałem im, że mnie okradli i żeby Niemiec sprawdził, czy też mu czegoś nie buchnęli. Oni oczywiście zaprzeczyli, ale ja wiedziałem swoje. Powiedziałem, że i tak tego nie sprzedadzą, a nawet jeśli to za 5 dolarów może i żeby lepiej mi go oddali. Nie poskutkowało. Strata niewielka, a ja nie chciałem tam afery robić, ani policji wzywać. Pierwszego dnia w Hondurasie, w autobusie pewien starszy mężczyzna, żebym uważał bo pełno tam złodzieji. Później dodał, że największym złodziejem w karaju jest policja... Wolałem tego nie sprawdzać.

Później poszło dość gładko, choć dzień był to ciężki. O 6 rano wyszedłem z hotelu. O 18 dotarłem do Alegrii w Salwadorze, gdzie właśnie jestem. Po drodze przetrzymali mnie też chwilkę (45 min) na kolejnej granicy. Tym razem coś im się ze stemplami nie podobało (dłuższa historia), choć cały czas byli wobec mnie bardzo mili. Ostatecznie wyszło na to, że jednak jest wszystko w porządku i powitali mnie w Salwadorze.

Salwador to najmniejszy, a za razem najgęściej zaludniony i najbardziej ludny karaj w Ameryce Środkowej. Słynie z kawy, wojny futbolowej i gangów. Jest także (według statystyk) jednym z najniebezpieczniejszych krajów świata. Z drugiej strony, od mijanych podróżników słyszałem że jest to wspaniały kraj z miłymi ludźmi. Jak na razie by się to sprawdzało. Dziś już 2 razy zotałem podwieziony kawałek pickupem (sami się zatrzymywali, nawet kciuka nie wystawiałem), w tym raz przez policję.

Alegria to malutkie miasteczko w wulkanicznych górach. Znajduje się na zboczu wulkanu, w kraterze którego jest małe jezioro z dużą ilością siarki. Dziś tam się właśnie wybrałem i to podczas tej wyprawy zabierały mnie pick-upy. W pewnym miejscu widziałem siarkę wypłukaną przez wodę. Ciekawe zjawisko. Smierdzi jak w bajkach o diabłach. O Alegrii powiedziała mi pewna Francuzka w fince El Zopilote na wyspie Ometepe. Rzeczywiście ciekawe i zrelaksowane miejsce. Wczoraj uczestnuiczyłem tu w 4 ostatnich stacjach drogi krzyżowej z orkiestrą i wielką figurą Chrystusa. Droga wiodła ulicami.

Juro skoro świt wsiadam do busika i ruszam w kierunku złej sławy San Salwadoru - stolicy kraju. Podobno jest tam całkiem nieźle :) Trzeba to sprawdzić!

Jakbym wiedział, że mnie okradną, to bym tak mordy nie cieszył ;)

Droga krzyżowa. Alegria.

Laguna de Alegria.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz