poniedziałek, 25 lutego 2013

O tym co było i o złodzieju

Niedziela, 24.02.2013, Rufisque

Ostatnie dni dość dokładnie opisałem, także przyszedł czas na przypomnienie tego, co w Senegalu zaszło, a nie zostało opisane. Aby było chronologicznie muszę zacząć od jednodniowej wycieczki do Różowego Jeziora (Lac Rose) i Żółwiej Wioski (Le Village des Tortues), która miały miejsce dokładnie w walentynki. Lac Rose to jedna z największych atrakcji turystycznych Senegalu. Swój różowy kolor zawdzięcza algom – jedynym organizmom potrafiącym przeżyć w bardo zasolonej  wodzie. Zasolenie jest tam tak duże, że praktycznie nie da się w tym zbiorniku utonąć. Piotrasowi udało się nawet bez problemu poczytać przewodnik leżąc na wodzie, co widać na załączonym obrazku:) Jezioro, oprócz turystycznego, ma też znaczenie gospodarcze – od lat miejscowi wydobywają z niego sól trafiającą później na lokalny rynek i na eksport. Z ciekawostek, to właśnie nad Różowym Jeziorem znajdowała się meta rajdu Paryż-Dakar (kiedy nazwa rajdu była jeszcze geograficznie adekwatna).

Znad jeziora pojechaliśmy do Żółwiej Wioski – prywatnego rezerwatu różnego rodzaju żółwi zamieszkujących Afrykę. Było ich tam całe mnóstwo – od malutkich „przedszkolaków” po kilkudziesięciokilogramowe kolosy.  Mięliśmy tam duży ubaw, ponieważ żółwi za bardzo nikt nie pilnował – można było wchodzić do ich „zagród” oraz dokarmiać je okolicznymi liśćmi. Chyba wszyscy, łącznie z żółwmi byli zadowoleni.

Również w walentynki udaliśmy się po raz pierwszy do Thies – miasta w którym urodził się i mieszkał za młodu Laye.  Tam odwiedziliśmy jego „rozszerzoną rodzinę” i posiedzieliśmy do późnego wieczora. Zahaczyliśmy też o klub Palais des Arts, w którym spotkaliśmy słynną senegalską piosenkarkę - Ma Sane. 

Przy okazji Thies muszę wspomnieć o mrożącej krew w żyłach historii, którą opowiedział nam Abdul. Historia dotyczy kradzieży i sposobów radzenia sobie z tym problemem w Senegalu. Właśnie w Thies pewnego dnia jeden z wujków Laya ujął złodzieja na gorącym uczynku. Normalna procedura wymagałaby przekazania sprawcy w ręce policji. W Senegalu policji zbytnio się nie ufa i sprawiedliwość skuteczniej wymierzyć samemu. Dlatego biedny złodziej nie miał szczęścia wpadając w ręce rodziny Laya. Po krótkiej naradzie z najbliższymi wspomniany wujek chwycił za nóż i podciął rzezimieszkowi ścięgno Achillesa! Tak się tu postępuje... Czy dobrze, to nie wiem, ale na pewno skutecznie:)

Ostatnią rzeczą, którą chciałem przedstawić w tym poście jest wizyta u szamana z Mali, którą uskuteczniliśmy z Layem. Miała ona miejsce w sobotę wieczorem. Mimo, że ponad 90% mieszkańców kraju to muzułmanie, nadal bardzo wiele osób "posiłkuje" się nadprzyrodzonymi mocami lokalnych szamanów. Odprawiają oni różne rytuały  mające odpędzić złe moce, przywołać dobre, lub dać odpowiedzi na nurtujące nas pytania. Do tego oferują całą gamę szamańskich produktów od maści poprzez różnego rodzaju amulety, na pasach ochronnych kończąc. Podczas naszej wizyty szaman Simone powróżył nam trochę z muszelek, a później, gdy jego asystent upuścił trochę krwi z języka, wpadł w trans. Na koniec zaoferował nam ochronne amulety powstałe podczas "zabawy z krwią". Grzecznie odmówiliśmy. Nie obraził się i prawdopodobnie nie rzucił na nas żadnej klątwy :) Niestety nie mamy zdjęć z  szamańskiej chaty - fotografować nie wolno.

Kiedy kończę ten wpis jest już poniedziałek 25 lutego, a Abdul jest już w Casablance, gdzie czeka na przesiadkę do Berlina. My z Piotrasem ruszamy jutro na podbój kolejnego afrykańskiego kraju - Gambii.

Na koniec fotki + linki do fejsbukowej galerii Piotrasa, gdzie znajduje się cała masa zdjęć z naszej wyprawy.

- CZ 4
Z zaległego posta - mali powstańcy

Piotras czyta w Lac Rose

Żółwia wioska

Mała część rodziny Abdula - Thies

Z panią Ma Sane - Thies



sobota, 23 lutego 2013

Wspomnienia z Casamance i raport z dyskoteki

Piątek, 22.02.2013, Rufisque.

9:45

W Ziguinchor i Cap Skiring mieliśmy dużo czasu i WiFi, ale jakoś nie mogłem się zabrać do napisania
czegokolwiek. Udało mi się natomiast kupić bilety powrotne, także jeśli nic strasznego się nie
wydarzy, to przylecę z Maroka przez Dusseldorf do Bydgoszczy 22 Marca. Wygląda na to, że czeka
mnie jeszcze miesiąc w Afryce i wizyty w 3 krajach (Gambii, Mauretanii i Maroku). Jeśli chodzi o
nasz pobyt w Casamance to był on super. Nie sprawdziły się zapowiedzi znajomych Laya o wojnie
partyzanckiej, napadach i niebezpiecznych drogach. W rzeczywistości ani w Ziguinchor, ani w Cap
Skiring nie widzieliśmy żołnierzy, ani żadnych oznak walki. Miejscowi także zapewniali, że od lat już
region ten jest spokojny. Owszem zdarzają się napady na podróżnych, ale raczej w głębi regionu, a
nie na wybrzeżu i są to napady typowo rabunkowe.

Casamance już na pierwszy rzut oka różni się od Dakaru i jego okolic. Jest zdecydowanie bardziej
zielono i więcej jest tam palm oraz innych drzew, a do tego olbrzymie, nadrzeczne obszary porastają
namorzyny. Ludzie ubierają się nieco inaczej (kobiety w szczególności) i mówią nie tylko w wolof,
ale używają również dialektu diola, którego Laye nie rozumiał. Do tego widać dużo kościołów.
O licznej populacji chrześcijan świadczy oprócz świątyń niezliczona ilość świń na ulicach a także
większa tolerancja do sprzedaży i spożywania alkoholu (głównie w postaci wina palmowego).
Oprócz chrześcijan dość dużą grupę wyznaniową stanowią animiści, czyli wyznawcy lokalnych religii
szamańskich. Widać to po różnego rodzaju „znakach” zostawianych przez tychże. W miejscowości
Kabrouse widzieliśmy nawet „święty las”, do którego postronni nie mieli wstępu.

Łącznie w Casamance spędziliśmy niecałe 6 dni i 5 nocy. W Ziguinchor nocowaliśmy trzy razy w
pensjonacie „Casafrique”, w Cap Skiring – dwa – w namiocie. Naszą podróż skończyłem opisywać
dzień przed przyjazdem Ibrahima – kolegi Laya. Był to nasz ostatni dzień pobytu w Ziguinchor. We
wtorek razem z Ibrahimem pojechaliśmy na dworzec autobusowy i kupiliśmy bilety (!) na 7-osobową
taksówkę/busa (sept place) do Cap Skiring. Tam zjedliśmy dość drogi obiad (ceny w Cap są średnio
2-3 wyższe niż w Ziguinchor) złożony z mięsa i krewetek i rozpoczęliśmy poszukiwania miejsca na
rozbicie namiotu. Bez większych problemów pozwolono nam na założenie obozowiska przy szopie w
pensjonacie Le Paradise. Za nocleg zapłaciliśy 3000 franków, czyli ok. 20 zł.

Plaża w Cap Skiring robi wrażenie. Jest bardzo szeroka, pokryta jasnym, miękkim piaskiem i ciągnie
się kilometrami. Jak na rozreklamowany senegalski kurort turystów jest tam stosunkowo mało.
Większość stanowią Eurpejscy emeryci (tak przynajmniej wyglądają). Cechą charakterystyczną plaży
w Cap Skiring są wszędobylskie krowy i bezpańskie, aczkolwiek przyjazne psy. W porównaniu do plaży
w Rufisque, ta w Casamance jest sterylnie czysta (żadnych papierowych toreb, butelek, itp.). Jedyną
rzeczą, na jakie musimy uważać są pozostawione przez krowy miny ;)

Drugiego dnia pobytu w Cap postanowiliśmy wyruszyć na długi spacer w kierunku Gwinei Bissau.
Mimo iż granica nie jest tam ani zaznaczona, ani strzeżona, to późniejsze obserwacje pomiarów GPS
pozwoliły nam ustalić, że weszliśmy około 2 km w głąb tego kraju.

Po powrocie miejscowy rastaman – sprzedawca pamiątek zaprowadził nas do lokalnej jadłodajni ,
gdzie zjedliśmy „dla odmiany” trochę ryżu z rybą. Nikt nie pytał nas co chcemy zamówić, gdyż w
menu znajdowała się właśnie ta jedna potrawa. Wracając z obiadu podziwialiśmy romantyczny
widok – około 70cio letnią Europejkę idącą za rękę z dwudziestokilkuletnim Afrykańczykiem. Nie jest
to rzadki widok w okolicy. Równie często można spotkać odwrotną sytuację – białych mężczyzn w
średnim wieku ze swoimi młodymi, ciemnoskórymi dziewczynami. Jak widać miłość wiele imion ma ;)

Wieczorami relaksowaliśmy się w naszym „ośrodku” Le Paradise przy zimnej Gazeli i afrykańskiej
muzyce. Pierwszego dnia udało się nam nawet załapać na pokazy tańców. Charakterystyczną
ich cechą było namiętne kręcenie dużymi pupami przez roześmiane tancerki. Ostatniego dnia w
Casamance (w czwartek) wróciliśmy do Ziguinchor, pożegnaliśmy się z Omarem, od którego kupiliśmy
jeszcze kilka pamiątek i wsiedliśmy na prom do Dakaru. W drodze powrotnej bujało trochę mocniej,
ale nikogo z nas nie dopadła choroba morska. Do Dakaru przybiliśmy około 7.30 rano i od razu
pojechaliśmy z powrotem do Rufisque, gdzie aktualnie się znajdujemy. Wieczorem prawdopodobnie
znów pojedziemy do Thies – odwiedzić rodzinę Laya i pójść do znanego w całym Senegalu klubu.

Sobota, 23 lutego 2013, Rufisque
2 tygodnie w Afryce

Wygląda na to, że znów kilka dni nie będziemy on-line, więc nie mam pojęcia, kiedy uda mi się
opublikować ostatnie posty. Jest sobota i w nocy miną dokładnie 2 tygodnie od naszego przyjazdu
do Senegalu. Z jednej strony czas płynie w Afryce bardzo wolno i nikt się nie spieszy, z drugiej,
nawet się nie obejrzeliśmy jak nam zleciało. Trudno było wszystko tu na bieżąco opisać, dlatego
dziś postaram się nadrobić straty, jednak zacznę od rzeczy najnowszych, czyli od dnia wczorajszego.
Po przypłynięciu z Dakaru prawie cały dzień relaksowaliśmy się w Rufisque. Oprócz zjedzenia
pysznego obiadu jedyną naszą aktywnością było wyjście nad ocean i nagranie kilku ujęć do pewnego
teledysku… Z tym teledyskiem to mieliśmy niezły ubaw. Wymyśleliśmy, że kilka fragmentów
nagramy z senegalską flagą (kupioną w Dakarze) w tle. Na początku trzymaliśmy ją z Piotrsasem, ale
w kolejnych ujęciach postawiliśmy ją na zaimprowizowanym maszcie na falochronie z kamieni nad
wodą. Od razu otoczyła nas masa zaciekawionych dzieci. Część z nich szła za nami kiedy z naszą
flagą wracaliśmy do domu. Biały Bigos trzymał senegalską flagę, a za nim podążało stadko dzieciaków
śpiewających patriotyczne piosenki. Tacy mali powstańcy ;)

Wieczorem, zgodnie z planami udaliśmy się dźagan-dźajem, czyli takim lokalnym busikiem do Thies –
miejsca narodzin Laya. Tam na początku odwiedziliśmy jego rodzinę, a następnie z jednym z kuzynów
ruszyliśmy na podbój miasta nocą ;) Thies to drugie po Dakarze imprezowe miasto Senegalu. Na
początek udaliśmy się do Palais del Arts należącego do znanej senegalskiej piosenkarki, którą udało
się nam spotkać podczas poprzedniej wizyty. Niestety żadnej imprezy nie było, ponieważ kilka dni
wcześniej umarł jeden z członków jej zespołu. Mimo, że klub był otwarty nie było
w nim dużo ludzi a muzyka grała bądź bardzo cicho, bądź wcale. Po wypiciu piwka ruszyliśmy dalej i
dotarliśmy do pewnej dyskoteki. Również i tam nie dane nam było się pobawić… To co się zdarzyło
było co najmniej dziwne. Kiedy podchodziliśmy pod ten klub stało przed nim około 6 taksówek i dość
sporo ludzi. Laye postanowił kupić cafe touba i zanim ją dostał nagle wszyscy sprzed klubu zaczęli w
panice uciekać – pieszo, motorami i taksówkami (w moment zniknęły wszystkie). Skoro wszyscy to my
też – nie ma co się wyłamywać nawet jak się nie do końca rozumie o co chodzi. A chodziło o policję...
Okazało się, że większość osób które stoją pod dyskoteką nie mają przy sobie dokumentów, za co w
Senegalu grozi grzywna, a akurat pojawili się policjanci w cywilu. Nie odstawaliśmy i też nie mieliśmy
przy sobie papierów, więc nie pozostało nam nic innego jak szybkie ulotnienie się z miejsca zdarzenia.
Hołdując przysłowiu – „do trzech razy sztuka” postanowiliśmy zajć do kolejnego miejscowego klubu i tam zostaliśmy już do końca imprezy czyli do 4 rano. Po raz pierwszy miałem okazję zobaczyć
afrykańską dyskotekę i uważam, że było warto. Od polskiej różni się tym, że większość uczestników
jest czarnoskóra, pije się znacznie mniej (co nie znaczy, że wcale), no i muzyka (choć zróżnicowana)
jest zdecydowanie bardziej afrykańska. Przy kawałkach typu disco-techno nie bawiło się zbyt wiele
osób za to przy typowo senegalskiej muzyce szalał cały parkiet. Na koniec przybyli
grioci (lokalni wędrowni bębniarze grający przy różnych okazjach) i dali świetny pokaz swojego
talentu. Tyle o różnicach – podobieństwa do polskiej imprezy były również. Najbardziej widać je było
w ubiorze – mimo, iż przewijali się tam faceci w typowych afrykańskich strojach, to dominował styl
lans i bauns znany nam z kraju. Wyprawa na dyskotekę w Senegalu to okazja zobaczenia afrykańskich
królowych piękności w stroju reprezentacyjnym, czyli w minispódniczkach, dużych dekoltach i
piętnastocentymetrowych szpilkach. Normalnie na ulicy takie widoki prawie się tu nie zdarzają.

Czas na kilka zdjęc:
Z Ibrahimem - kolega Laya w Ziguinchor

Szamanski znak. Affiniam.

Nasz dom - Cap Skiring

Kwintesencja Senegalu - Cap Skiring

 Cap Skiring - plaza

Cap Skiring - plaza



Gdzies w Gwinei Bissau

poniedziałek, 18 lutego 2013

Raport z południa, czyli odkrywamy Casamance


Poniedziałek, 18.02.2013

Ziguinchor

Powstańcy (tak na ulicy nazywamy lokalnych rebeliantów – żeby nikt nas nie rozumiał) jakoś nie dają się nam we znaki. Wręcz przeciwnie. Ziguinchor – stolica regionu Casamance zdaję się być turystyczną mekką Senegalu – jest całkiem sporo białych twarzy, dużo hoteli i pensjonatów po rozsądnych cenach i dużo możliwości zwiedzania okolicy. Przypłynęliśmy tu w sobotę wesołym promem z Dakaru. Podróż trwała ponad 14 godzin (najdłuższy odcinek naszej trasy) i była całkiem przyjemna. Spaliśmy w 8-osobowych kajutach, ale większość czasu i tak spędziliśmy na pokładzie podziwiając afrykańską noc i kontemplując. W pewnym momencie podeszła do nas Polka – Olga, która  była w Senegalu jako wolontariuszka z Niemiec. Po krótkiej rozmowie okazało się, że w mniej więcej w tym samym czasie kończyliśmy tę samą uczelnię i mamy wspólnych znajomych (Kami – wielkie pozdro!). Po raz kolejny życie pokazało, że świat jest malutki.

Pod koniec rejsu, już rano, wpłynęliśmy na rzekę Casamance, a naszemu promowi zaczęły towarzyszyć delfiny. Tylu tych morskich ssaków jeszcze nigdzie nie widziałem. Bez problemu udało się zrobić kilka zdjęć i filmów. Płynąc mijaliśmy też wielu rybaków i łodzie – pułapki na krewetki. Krewetek i ostryg w rzece jest dużo, ponieważ na odcinku 200km od ujścia z powodu pływów i niewielkiego nachylenia terenu woda jest słona.

Nie mieliśmy większego planu kiedy przypłynęliśmy do Casamence… Jak na razie już trzeci dzień siedzimy w pensjonacie CasAfrique w Ziguinchor. Jest przyjemnie i tanio. Za 3 os płacimy 20€ za nocleg. Nocleg afrykański, ponieważ śpimy na jednym łóżku.  Dziś obsługa zmieniła nam pokój na większy, z łożem mieszczącym bez problemu 5 osób ;) 

Pierwszy dzień w Casamance minął na kwaterunku i rozpoznaniu okolicy. Podczas spaceru poznaliśmy Omara – miejscowego „człowieka od wszytkiego”. Zaproponował nam wycieczkę łodzią na cały dzień i zaprosił nas od siebie na herbatę. Na początku nie byliśmy zainteresowani ofertą (wycieczki) ale po herbacie, rozmowach i negocjacjach cenowych zgodziliśmy się. W międzyczasie mieliśmy okazję poznać mamę i babkę Omara oraz wiele innych osób z jego rodziny.

Na wycieczkę wielką dłubanką (łodzią z jednego pnia drzewa) wyruszyliśmy wczoraj o 9 rano. Płynęliśmy rzeką Casamance i okolicznymi kanałami. Dookoła wszędzie rozciągały się słone mokradła porośnięte roślinnością przystosowaną do takich warunków. Odwiedziliśmy dwie wioski: Dilapao i Affiniam. W tej drugiej zjedliśmy pyszny obiad złożony z ryżu i krewetek w sosie. W tej samej osadzie trafiliśmy na festyn z okazji otwarcia szkoły. Prawie wszyscy mieszkańcy wioski zebrali się na placu przed kościołem (w Casamance jest dużo chrześcijan), gdzie odbywała się fiesta… Muzyka, taniec i wino palmowe. Nazwa wino w przypadku tego alkoholu może być myląca. Napój wyglądem i smakiem przypomina najbardziej sok z kiszonej kapusty, a zawartością alkoholu zbliżony jest do słabego piwa.  Na początku smak może szokować, ale bez większych problemów udało nam się wypić z Piotrasem po butelczynie 0,33.Wino sprzedawane jest z wielkich, plastikowych kanistrów i można go spożywać na miejscu z wspólnego kubka lub szklanych butelkach po napojach, albo wziąć na wynos we własnej butelce plastikowej.

Pierwsza wioska – Dilapao znajdowała się na wyspie. Po plaży, do której przypłynęliśmy, biegały kraby, a obok rósł baobab – helikopter. Wioska sprawiała wrażenie wyludnionej – prawie wszyscy mieszkańcy pracowali w tym czasie na polach na stałym lądzie. Domy we wiosce zbudowane były w większości z gliny, a dachy  miały zrobione ze słomy ryżowej i plastikowej folii. Poniżej kilka zdjęć.
Dzisiaj dzień relaksu – oprócz małego spaceru po mieście nie mamy nic w planach. Myślimy nad kupnem wielkich krewetek (tzw. jumbo) i zrobieniem ich tutaj na grillu. Kilogram kosztuje podobno 5€. Z węglem drzewnym też nie ma problemu, bo oprócz gazu to najważniejsze tutaj paliwo kuchenne. Grill można zawsze pożyczyć.

Jutro ma nas odwiedzić kolega Laya, który jest nauczycielem w Casamance. Popołudniu spakujemy manatki i ruszamy do Cap Skiring na plażę. Możliwe, że po drodze odwiedzimy Ossouye, gdzie swoją siedzibę ma król ludu Diola w większości zamieszkującego region Casamance.

 Po prawej Olga - poznana na promie Polka

 Towarzyszące nam delfiny



 Rybacka osada i łodzie łowiące krewetki



 Z Omarem na dachu jego domu



 Wycieczka łodzią po Casamance



 Baobab - helikopter

 Krab z wyspy Dilapao



 Krewetkowy obiad - Affiniam



 Polscy koneserzy smakują palmowe wino

niedziela, 17 lutego 2013

Pierwsze wieści z Afryki Zachodniej


Niedziela, 10.02.2013.

Rufisque

I stało się! Po dwóch latach planowania i jednej nieudanej próbie w końcu jesteśmy na Czarnym Lądzie, a dokładniej w Senegalu. Rozpoczął się pierwszy właściwy dzień pobytu tutaj. Siedzimy z Piotrasem na ganku i przygrzewa nas Afrykańskie słoneczko. Jest 9.25 i jakieś 25 stopni :) Podróż odbyła się bez większych problemów. Wpuszczono nas na wszystkie samoloty i nie zadawano większych pytań. Po wylądowaniu w Dakarze Abdul ostrzegł nas, abyśmy nikomu nie ufali! Pięć minut później zapłaciliśmy 20 € za przejazd taksówką, której niebyło (!) i za 3 kawy tuba (lokalny specjał) kupione przez kierowcę fikcyjnej taksówki. My myśleliśmy, że taksówkarz  widmo to znajomy Abdula, a rodzeństwo i znajomi Abdula, którzy  czekali na nas na lotnisku myśleli że ten gość przyleciał z nami. Także zapłaciliśmy mu 20 €, on się ulotnił a my zdaliśmy sobie sprawę, że zostaliśmy oszukani. Ot Ci los! Teraz nie ufamy już nikomu, nawet sobie ;)

Noc była przyjemna, gorąca – ok. 20 stopni a u sąsiadów przynajmniej do 3 trwała impreza. Miła afrykańska muzyka na żywo. Dziś plan taki, że szukamy baobabu , plaży i zwiedzamy okolicę Rufisque, gdzie Abdul opowie o swoim dzieciństwie.

 Tuż po przyjeździe do Rufisque

Wśród „rozszerzonej” rodziny Laya wzbudzamy ogólne zainteresowanie. Rodzina liczna, że aż trudno się doliczyć… Jest fajnie!

17:30

Senegalska herbata gotuje się na kuchence... Już druga porcja… Pierwsza postawiła nas na nogi, choć nadal siedzimy z bratem, kuzynem i wujkiem Laya w jego pokoju. Zmęczenie dopadło nas po zjedzeniu pysznego obiadu złożonego z ryby, warzyw i ryżu. To typowa  miejscowa potrawa – tiebou dien (czyt. cziebu dżin). Wcześniej zwiedziliśmy trzy dzielnice Rufisque. To chyba przypadek, ale w okolicy domu więcej chłopaków w koszulkach Chelsea, a w centrum dominuje Barcelona ;) Jakie pierwsze wrażania? Można powiedzieć, że egzotycznie ;) Ciepło, ale do wytrzymania, słońce daje się we znaki, a w Oceanie woda, jak w Bałtyku w gorące lato (kąpiel była!). Samochody wszystkie bez wyjątku obdrapane i powgniatane, ale nikt się tym nie przejmuje. Abdul zdaje się znać wszystkich w okolicy, a wszyscy jego. Główne „atrakcje Rufisque zaliczone:  plaża z czarnymi dużym i białymi mniejszymi kamieniami, dawna fabryka wafelków, bazar na którym po przystępnych cenach zakupić wszystko oraz szkoła podstawowa z gimnazjum. W tej szkole uczył się Laye. W afrykańskiej szkole nie ma strażnika, ani ogrodzenia. Może wejść każdy, a gabinet dyrektora jest malutkim pokoikiem na podwórku. 
herbata, jedzenie, plaza
 Pierwsza kąpiel w oceanie...

 Tiebou dien

 Billy - brat Laya przygotowuje herbatę

Z „centrum”  wróciliśmy dwukołową bryczką za  ~1 zł/os. W dzielnicy Laya  zaczęliśmy „kolędę”. Odwiedziliśmy około 7 domów znajomych i rodziny Laya, gdzie poznaliśmy łącznie pewnie ponad 50 osób! Wszyscy przyjaźni i sympatyczni.  Podczas wizyt mięliśmy zaszczyt poznać jedną z najstarszych mieszkanek miasta  - 98 letnią ciocię-babcię Laya. Powiedziała, że modliła się o nas bezpieczny przyjazd. Poskutkowało :)
 Z bryczki :)

Poniedziałek, 11.02.13 22:37

Drugi właściwy dzień w Senegalu zakończony. Dziś eksplorowaliśmy stolicę, czyli dawną metę (nie do końca, ale o tym później)słynnego rajdu – Dakaru. Załatwiliśmy wiele ważnych spraw typu zakup biletu powrotnego dla Laya (ja jeszcze nie podjąłem decyzji o powrocie;), lokalnej kary SIM, a także dowiedzieliśmy się kiedy i za ile kursują promy do południowej części Senegalu – Casamance. 

Środa, 13.02.2013

Czas leci, a ja nadal nie mam Internetu przenośnego, ani czasu żeby na bieżąco zajmować się blogiem. Dakar w którym byliśmy zasługuje na oddzielny wpis, ale nawet nie wiem, kiedy uda mi się go stworzyć, bo już pojawiły się nowe rzeczy do opisania. Z atrakcji turystycznych, wczoraj pojechaliśmy busem do Dakaru, a następni e popłynęliśmy na jedną z wizytówek Senegalu, czyli na wyspę Gorée. Wyspa ta była przez kilkaset lat „bazą przeładunkową” w niewolniczym interesie. Miliony ludzi właśnie tam po raz ostatni widziało swój kontynent. 

 Wyspa Gorée

17:53

Na nadrobienie zaległości jeszcze przyjdzie czas… Na razie to co było dziś… Odwiedziliśmy prywatny rezerwat – Bandia. W gruncie rzeczy rezerwat ten to bardziej ZOO bez klatek, ale mimo wszystko warto go zobaczyć – w okolicy to jedyne miejsce, gdzie można zobaczyć niezliczoną ilość afrykańskich zwierząt na stosunkowo małym obszarze. Szkoda, że większość zwierząt jest przyjezdna – z południa kontynentu. Do tego cena jest ustalona pod zachodnioeuropejskich turystów i nie ma żadnych zniżek dla miejscowych (co jest wbrew ogólnie panującej regule). Generalnie miejsce warte odwiedzenia, jeśli jest się pierwszy raz w Afryce i nie planuje się wyjazdu do Afryki Wschodniej, gdzie zwierząt w ich naturalnym środowisku jest nieporównywalnie więcej.



"Białasy" przy nosorożcu

Wracając do poprzednich dni postaram się wybiórczo opisać różne sytuacje które miały miejsce od naszego przylotu…

ABDOULAYA MÓWIENIE PO POLSKU

Obecnie zjawisko to straciło na sile, ale na początku rozbawiało nas bardzo. Zaraz po przylocie, kiedy sprytny Senegalczyk oszukał nas na 20 € (pisałem już o tym), Laye tak się zdenerwował, że zaczął krzyczeć do swojego brata i kuzyna po polsku. Co najciekawsze – jego słuchacze wcale mu nie przerywali, tylko cierpliwie słuchali. Podobne sytuacje zdarzają się do dziś i nadal sprawiają nam wielką radość :)

WSPÓLNE JEDZENIE

Będąc tu u rodziny Abdula mamy z Piotrasem możliwość doświadczenia czegoś, na co przeciętny europejski turysta w Senegalu  nie ma szans. Żywimy się u Laya, a nie w restauracjach. W domu je się po afrykańsku, czyli z jednej miski.  Zrobiłem zdjęcia i postaram się szybko je zamieścić. Codziennie wraz kuzynem Laye, czyli w czwórkę , siadamy na ziemi i łyżkami pałaszujemy z jednej michy pyszne  jedzenie przygotowywane przez mamę Abdula. Jednego dnia byliśmy w Thies (czyt. Czez) u rodziny Laya i tam mieliśmy okazję jeść z Piotrsem i 9 innymi osobami z jednej, wielkiej michy, tylko po to żeby z kolejnymi siedmioma jeść z następnej. Je się dużo ryżu z warzywami a do tego ryba lub kurczak. Co ciekawe kurczaki w Senegalu są znacznie droższe niż w Polsce i tu są jakby mięsem luksusowym – natomiast ryba jest bardzo tania.

 Misa dla czwórki :)

Piątek,15.02.2013

11:00

Zaczyna się nasz szósty dzień Senegalu. Dzień to przełomowy, bo ruszamy się na prawie tydzień z dotychczasowego miejsca naszego pobytu, czyli z Rufisque. Udajemy się wieczorem w około 14-sto godzinną podróż do miasta Ziguinchor – stolicy prowincji Casamance na południu kraju pomiędzy Gambią a Gwineą –Bissau. Region ten jest najmniej spokojną częścią Senegalu z powodu trwającej tam od lat Rebelii, jednak miejsca które chcemy odwiedzić – Ziguinchor oraz Cap Skirrring (jeden z najbardziej znanych kurortów kraju) są zupełnie bezpieczne.