poniedziałek, 18 kwietnia 2011

Zapiski z końca wyprawy

Pewnie to już jeden z ostatnich wpisów dotyczących kończącej się właśnie wyprawy... No niestety wszystko co dobre szybko się kończy... Chętnie zostałbym dłużej w tej części Świata, ale obowiązki wzywają, no i kaska się kończy. Co do wydatków to zmieściłem się mniej więcej w moim limicie. Po powrocie przeanalizuje moje skrupulatne notatki dotyczące każdego wydanego peso i zaprezentuję statystykę. Ot takie badanie.

Anyways, skupmy się na razie na wyprawie, która jeszcze mimo wszystko trwa. Z Tapachuli bez większych problemów dotarłem do San Cristobal de Las Casas. Jest to najbardziej turystyczne miasto stanu Chiapas, słynne z powstania Zapatystów (link dać), którzy 1 stycznia 1994 roku zdobyli je na nieco ponad 30 godzin. Ciekawą miałem tam sytuację, ściśle nawiązującą do tego co pisałem o poznawaniu ludzi podczas podróży. Wysiadłem z autobusu około godziny 5 rano. Było ciemno, więc postanowiłem przeczekać na dworcu do świtu. Wtedy pojawił się inny bagpacker. Jak zwykle. -Cześć, cześć, skąd jesteś, jak długo podróżujesz? Nie będę wchodził w szczegóły. Skończyło się na tym, że po 30 min znajomości zamieszkaliśmy w jednym pokoju, bo kosztowało to prawie tyle samo co dormitorium (pokój wieloosobowy) a dodatkowo nie chcieliśmy budzić śpiących tam ludzi o 6 rano. Śmieszna sytuacja, ponieważ kiedy obudziliśmy się koło 11 po porannej drzemce, rozeszliśmy się i spotkaliśmy się ponownie dopiero koło 1 w nocy. W normalnym życiu takie sytuacje raczej się nie zdarzają, ale podczas podróżowania to nic dziwnego.
San Cristobal de las Casas okazało się bardzo przyjemnym miastem. Co ciekawe, było to jedyne miejsce podczas mojej eskapady, w którym nad ranem robiło się na prawdę zimno. Z dworca autobusowego do hostelu szedłem w bluzie i polarze oraz czapce na głowie. Dobrze, że choć zabrałem ze sobą te rzeczy. W dzień oczywiście robiło się ciepło i krótki rękawek w zupełności wystarczał. San Cristobal to typowy przykład miasta kolonialnego, z wieloma kościołami i uliczkami ze starymi domami. Przyciąga to wszytko wielu turystów i poznanie tam ciekawych osób z zagranicy nie stanowi większego problemu. Jedyny wieczór który tam spędziłem minął na piciu piwka i rozmowach z Argentynką, Francuzem i Meksykaninem. Oprócz tego, że samo miasto jest ciekawe, interesujące są również jego okolice. W odległości około 10 km znajduje się zamieszkałe przez ludność indiańską z plemienia Majów-Totzil miasteczko Chamula. Miejscowi Indianie  chodzą ubrani w tradycyjne stroje i mówią swoim własnym  językiem. Niestety robienie im zdjęć jest surowo zabronione, dlatego próżno ich szukać w mojej galerii. Znaleźć je można natomiast bez problemu w Internecie, choćby na tej stronie (http://home.schule.at/teacher/evelinerochatorrez/hp/englisch/eindex.htm). Największą atrakcją Chamuli jest Iglesia de San Juan Bautista, czyli kościół świętego Jana Chrzciciela. Zrobi on wrażenie, nawet na osobach, dla których zwiedzanie kościołów to najnudniejsza rzecz na świecie… Dlaczego? Otóż nie jest to zwykły kościół. Mimo, iż oficjalnie to świątynia katolicka, nie ma w nim księży. Podłoga wyłożona jest igliwiem, a wierni układają na podłodze jedzenie i napoje (w tym alkohol i koka kolę), modlą się w języku totzil, odpalają kadzidła i odprawiają swoje rytuały. Po obu stronach nawy głównej znajduję się masa świętych figurek (w tym kilkanaście Matek Boskich), do których można modlić się w konkretnych sprawach. Klimat tego miejsca jest niesamowity. Obowiązkowy punkt programu podczas wizyty w San Cristobal.
Ratusz. San Cristobal  de las Casas.

 Kościół San Juan Bautista. Chamula.


Kolejnego dnia wieczorem wyjeżdżałem już autobusem do miasta Meksyk. Wcześniej jednak postanowiłem zobaczyć zespół jaskiń – Grutas de Rancho Nuevo. Zwiedzać można tam 700 metrowy, oświetlony odcinek z wybetonowanym chodnikiem. Nawet warto. Po wyjściu na zewnątrz zobaczyłem tabliczkę informującą o możliwości wynajęcia sobie konia. Całkiem tanio. Na jedną rundę, 15 minut, pół godziny lub godzinę. Postanowiłem spróbować :) Problem w tym, że nigdy wcześniej nie jeździłem konno i nie wiedziałem, czy w tym wypadku zgodzą mi się takowego konika wypożyczyć.  Chłopak, który jako pierwszy podszedł do mnie przy koniach powiedział, że nie mam się czym martwić i że on mnie poinstruuje. Wsiadłem na rumaka a „stajenny” prowadził go za wodze. Już chciałem się spytać, czy mogę spróbować samemu gdy chłopak uprzedził moje pytanie. Poinstruował jak kierować poczciwym, acz jurnym zwierzęciem no i rozpocząłem przygodę ;) Po kilkunastu metrach lekko popędziłem Khamse i stwierdziłem, że coś robię źle. Pomyślałem, że jeszcze kilka minut i odpadnie mi tyłek. Odbijałem się od siodła jak piłka! Zwolniłem i spytałem się, co mam robić? -Używaj nóg. Powiedział Jose i się zaśmiał. Później wszystko było już OK i stwierdziłem, że podoba mi się ta jazda :) Ostanie 10 min mój „opiekun” puścił mnie już całkiem w samopas i poszedł grać w piłkę z kolegami. Z końskiego grzbietu nagrałem krótki filmik.

 Khamse i jego tymczasowy pan.

Jeszcze tego samego dnia wyjechałem z San Cristobal do miasta Meksyk. Podróż nocnym autobusem trwała około 14 godzin i oprócz tego, że wylałem kubek kawy na siebie, siedzenie i nogę pewnej pasażerki, nic się nie wydarzyło. Przez ostatnie dni w mieście postanowiłem zamieszkać w samym centrum w okolicach głównego placu – Zocalo. Tak dla odminy. Pierwszego  z ostatnich trzech dni pojechałem do bardzo oddalonej od centrum dzielnicy Xochimilco słynącej z kolorowych łodzi zabierających pasażerów na rejsy po okolicznych kanałach. Niektóre łodzie przewożą osoby, inne służą za sklepy i bary. Jako że byłem tam sam nie skorzystałem z tej atrakcji – wyszłoby zbyt drogo no i trochę nudno byłoby samemu.
 Xochimilco

Następnego dnia – w niedzielę postanowiłem się wybrać do muzeum Lwa Trockiego, mieszczące się w domu, w którym spędził ostatnie lata swojego życia. Tam też został zabity czekanem. Muzeum ciekawe, dużo dowiedziałem się o Trockim, w szczególności z ponad godzinnego filmu wyświetlanego w jednej z sal. Po wizycie ruszyłem w kierunku zabytkowego centrum dzielnicy Coyoacan (w niej właśnie znajdowało się muzeum) i na chwilę zatrzymałem się w sklepie ze świeczkami. Takiego sklepu jeszcze w życiu nie widziałem! 3 sale pełne ręcznie robionych świec. Świece różnych kształtów, rozmiarów i kolorów: gromnice, świece ozdobne a także całe kolekcje tematyczne malowanych świec-figurek: bożonarodzeniowe, mariachi, żółwie ninja i wiele innych. Ceny wysokie jak na Meksyk, ale absolutnie nie zaporowe. Po dokonaniu małych zakupów porozmawiałem chwilę z właścicielem. Okazało się, że biznes założył 50 lat temu jego ojciec, a obecnie firma składa się z 8 osób, w tym tylko dwóch pracowników spoza rodziny. Powiedziałem mu, że trochę już w życiu podróżowałem, ale takie miejsce widziałem po raz pierwszy. Oczywiście pozwolił mi obfotografować swoją kolekcję. Ze sklepu poszedłem na kryte targowisko Coyoacan,  które w niedzielę tętniło życiem. Zjadłem tam przepyszne tortas – jedną z krewetkami, drugą z surimi. Oprócz tego kupiłem trochę dziwnych owoców (między innymi bardzo aromatyczną guajawę-link wiki). Najedzony dotarłem do centrum Coyoacan. Stamtąd udałem się na stację metra, zahaczając po drodze o targ roślinny, gdzie podziwiać można było rośliny ogrodowe, u nas do zdobycia tylko  kwiaciarniach…
 Dom muzeum Leona Trockiego

 Sklep ze świecami. Coyoacan.

I tak proszę Pań i Panów, dotarłem do ostatniego dnia Eskapady Meksykańsko-Środkowoamerykańskiej. Było to już dość dawno temu, bo ten wpis,  zaczęty jeszcze w Meksyku, kończę w Turcji, gdzie po 7 miesiącach wróciłem do pracy :/ Trzeba zarabiać, żeby mieć na kolejne wyprawy. Uzależnienie jest, więc muszę je jakoś finansować :)  Ale wróćmy do dnia ostatniego…
Wylot miałem około 20:00 więc postanowiłem jeszcze coś zobaczyć. Pomyślałem, że dobrze byłoby udać się po raz kolejny do parku Chapultepec, odwiedzić choćby ZOO i zakupić parę pamiątek. Ku mojemu zdziwieniu okazało się, że park w poniedziałki jest zamknięty. Trochę mi to pokomplikowało plany. Dowiedziałem się jednak, że zachodnia część tego ogromnego parku otwarta jest codziennie, więc tamże się udałem.  Niestety żadnych pamiątek nie sprzedawali, ale było za to muzeum techniki. Może nie wielce okazałe, ale za darmo, więc skorzystałem. Najciekawsza  z całej ekspozycji była wystawa poświęcona wynalazkom Leonarda da Vinci. Można było na niej zobaczyć modele jego czołgu, samolotów, czy spadochronów.  Popołudniu wróciłem do hotelu, spakowałem się i pojechałem metrem na lotnisko. Szczerze powiedziawszy wcale nie chciało mi się wracać. Chętnie zostałbym dłużej w Meksyku, bo w końcu przyleciałem właśnie do tego kraju, a spędziłem  nim tylko koło 2tygodni… Trzeba wrócić i tyle. Jedyne co dobre, że jak wylądowałem w Europie – we Frankfurcie, to przywitała mnie tam piękna wiosenna pogoda – 21 stopni w cieniu i piękne słońce. Tak samo było później w Polsce podczas świąt Wielkiej Nocy.
Takim oto sposobem zakończyłem ostatni wpis dotyczący przebiegu mojej eskapady.  Będzie jeszcze jeden, ale taki bardziej „techniczny” o wydatkach, komunikacji, przygotowaniach i przydatnych rzeczach do wzięcia… Z Turcji bloga prowadzić nie będę, bo charakter mojego tu pobytu jest zupełnie inny niż bagpackerskie podróżowanie, a poza tym nie chcę robić konkurencji ;) mojej koleżance Skylar, która bloga o Turcji pisze od lat. Mogę jednak obiecać, że jak tylko rozpocznę kolejną wyprawę (jaskółki coś ćwierkają o Senegalu :D ) to powrócę do blogowania.
 Welcome to Europe.

czwartek, 14 kwietnia 2011

Koło się "zamkło"... Przez Gwatemalę do Meksyku i ustęp o gangach.

Koło się "zamkło", pętla się "zacisła", klamka zapadła ;) Wróciłem do Meksyku. Jeszcze nie do miasta Meksyk, skąd mam lot za 6 dni, ale już znajduję się na terenie tego pięknego kraju. Przynajmniej nikt mnie na granicy żadnej już nie zatrzyma (a mam szczęście do takich rzeczy). Tym razem przekraczanie granic poszło bez problemów, choć oczywiście nie bez nieporozumień. Gdy przechodziłem z Gwatemali do Meksyku. Celnik meksykański poprosił o 262 peso czyli ponad 20$ jakiejś tam opłaty. Dałem mu to z bólem serca i spytałem czy przy wyjeździe znów będę musiał coś płacić... Dopiero wtedy facet zrozumiał, że ja wjeżdżam do Meksyku a nie z niego wyjeżdżam i w tym wypadku nie obowiązuje mnie opłata wyjazdowa :) Zwrócił mi pieniądze i przybił drugą pieczątkę w paszporcie (po raz pierwszy wbił mi stempel wyjazdowy). Na lotnisku w Meksyku na 100% będą się mnie pytali, dlaczego mam 2 pieczątki koło siebie z tego samego dnia. Ale już się zdążyłem przyzwyczaić do "przesłuchań" na granicach.

W Meksyku zatrzymałem się w miejscowości Tapachula - 15km od granicy. Polecił mi ją Jason rowerzysta. Po dłuższym pobycie w Ameryce Środkowej, Meksyk wydaje się być Europą, albo przynajmniej Stanami ;) Nawet czas trzeba zmienić - w AŚ jest tylko jedna strefa czasowa i nie posiadają tam czasu letniego. Centrum Tapachuli to normalne miasto z odnowionymi budynkami, pozamiatanymi ulicami, drogimi samochodami i ludźmi na ulicach po 22. Wszędzie bakomaty i miejsca gdzie można płacić kartą. W parkach nie ma martwych psów (wspomnienie z Managui) Luksus! Do tego pełno chińskich restauracji. To pozostałość po budowniczych kolei w tym regionie. No i nie ma czikenbusów!!! Praktycznie całą drogę z Nikaragui do granicy z Meksykiem w nich spędziłem i szczerze powiedziawszy mam ich dość. Komfort nie przeszkadza, ale pokonywanie 30km w godzinę jest nieco denerwujące.

Ostatni raz odzywałem się na tej platformie z miejscowości Alegria w El Salwadorze. Z tej przyjemnej, górskiej wioski udałem się do stolicy kraju, słynącego z gangów i przestępczości San Salwadoru. Tak jak pisałem, celowo wybrałem się do tej metropolii, żeby sprawdzić czy naprawdę jest taka straszna. Szczególnie, że słyszałem kilka dobrych opinii o tym mieście.

San Salwador zdecydowanie bardziej przypomina stolicę niż Managua w Nikaragui. Więcej jest dużych budynków, szerokich arterii i no i co najważniejsze - centrum (przynajmniej w dzień) pełne jest ludzi. Do miasta przyjechałem około 10 rano i zostałem w nim do 7 rano dnia kolejnego. Nikt mnie nie pobił, okradł ani nie oszukał. Także nie taki diabeł straszny. Choć to, że miasto nie do końca jest bezpieczne widać na każdym kroku. W Gwatemali, Hondurasie i Nikaragui, przed bankami stali uzbrojeni w strzelby (typu szotgan;) ochroniarze. W San Salwadorze takich ochroniarzy widać praktycznie wszędzie: na stacjach benzynowych, w centrach handlowych, w kinie, a nawet na cmentarzu!!! Do tego każdy budynek przypomina więzienie: wysoki mur, drut kolczasty, przewody pod napięciem... Tak to już jest jak się mieszka w mieście o jednym z największych wskaźników przestępczości. W rzeczywistości sprawa wygląda tak - nikt nie powinien nas okraść ani napaść jeśli:

-nie świecimy złotem na lewo i prawo
-poruszamy się w dzielnicach bezpiecznych lub w miarę bezpiecznych (o tym czy dzielnica jest bezpieczna mieszkańcy wiedzą bardzo dobrze i z pewnością ostrzegą nas, jeśli zmierzlibyśmy w zlym kierunku)
-w nocy korzystamy z taksówek (autobusy przestają kursować po 21).

W SS zwiedziłem centrum, muzeum antropologii w dzielnicy drogich hoteli i poszedłem sobie do kina. Centrum miasta jest ciekawe, bo klasycznego centrum nie przypomina. Generalnie jest to jeden wielki targ z kościołami i budynkami rządowymi wyrastającymi ponad niskie stragany. Oprócz zakupów nie ma tam za dużo atrakcji. Muzeum antropologii miesci się dość daleko od centum (prosty dojazd autobusem)
koło Hiltona i Sheratona, gdzie uzbrojonych strażników jest cała masa :) Muzeum OK. Dowiedziałem się jak wygląda kakao i indigo - niegdyś jedne z najważniejszych produktów eksportowych Salwadoru, a także, że z liści kukuryudzy można zrobić lalkę :) Co do kakao to w Salwadorze w wielu miejscach można kupić domowej roboty pitną czekoladę bez mleka. 100% kakao i dużo cukru. Całego kubka nie byłem w stanie wypić, takie to sycące. Po muzeum wróciłem do spokojnej dzielnicy, w której znajdował się mój hostel i wieczorem poszedłem do kina. Do kina w Ameryce Środkowej iść warto. Bilet kosztuje 2-3 dolary :)

Nie da się pisać o Salwadorze i przestępczosci nie wspominając o maras czyli gangach. Jak za wiele złych rzeczy w Ameryce Łacińskiej również  za ogromną ilośc gangów odpowiedzialny jest Wujek Sam. Maras powstały w Los Angeles w latac 80-tych XX wieku, kiedy to Gwatemala, Salwador i Nikaragua trapione były przez wojny domowe. Do Stanów uciekła duża liczba osób, które zamieszkały w południowych metropoliach. Tam również nie były bezpieczne i zaczęły organizować się w celu obrony przed atakami ze strony już istniejących gangów. W mniej więcej ten sposób powstały 2 luźne, choć na wzajem zwalczające się organizacje: Mara Salvatrucha (MS 13) i Mara 18. Słyną one z brutalności i tatuaży. Tatułaże (nawet na twarzach) odgrywały bardzo ważną rolę - po nich moża było rozpoznać choćby rangę gangstera, ale obecnie odeszły w zapomnienie, jako że według prawa samo posiadanie gangsterskeigo tatułaża grozi więzieniem. Inną formą oznaczania przynależności do gangu jest tagowanie swojego terytorium, czyli umieszczanie podpisów malowanych sprayem na wszelkich budynkach. Chłopaków to robiących miałem okazję zobaczyć :) W sumie to prawie wszędzie w San Salwadorze widać tagi. W jednych miejscach jest ich więcej, w innych mniej. Ale wróćmy do historii... Kiedy wojny w AŚ się pokończły, Stany zaostrzyły politykę imigracyjną i zaczęły masowo wydalać osoby choćby podejrzane o przynależność do gangów. Nie informowano oczywiście państw docelowych, za co dana osoba jest deportowana. W ten sposób do Salwadoru, Hondurasu i Gwatemali (Nikaragui i Meksyku w mniejszym stopniu) napłynęła w latach 90tych i w pierwszej dekadzie XXI wieku fala młodych członków gangów, którym nie za bardzo chciało się pracować za 2-3 dolary dziennie (o ile taką pracę mogli w ogóle znaleźć). Przenieśli swoje struktury z USA i w niestabilnych po wojnach i biednych krajach zadomowili się na dobre. Las Maras zajmują się sprawami typowymi dla tego rodzaju działalności, czyli handlem i przemytem narkotyków, przemytem nielegalnych imigrantów, handlem żywym towarem a także wymuszeniami. Jakiś czas temu kierowcy autobusów w San Salwadorze zastrajkowali i wstrzymali przewozy, gdyż nakazały im to maras. Chodziło o wywarcie presji na władze w celu złagodzenia polityki w stosunku do gangów. Kierowcy zastrajkowali, bo bali się ataków. Jak widać oddziaływanie tych "organizacji" jest bardzo silne. Z drugiej strony słyszał ciekawą opinię o przemocy w Ameryce Środkowej. Jeden Salwadorczyk powiedział mi, że to prawda, że u nich jest dużo zabójstw, strzelanin i kradzieży, ale wszystkie te rzeczy robione są w jakimś celu (najczęściej dla pieniędzy). Powiedział następnie, że cieszy się, że nie żyje w kraju, w którym uzbrojone dzieciaki strzelają do nauczycieli i współuczniów... W Slwadorze przynajmniej wiesz czego się spodziewać ;) Obecnie wszystkie kraje prowadzą twardą politykę walki z gangami (wykorzystywane jest nawet wojsko), ale nie do końca zdaję się ona skutkować. Jeśli kogoś interesuje bardziej ten temat (jak choćby mnie :) polecam dokument na youtubie:

Z Discovery, po hiszpańsku



Wróćmy do trasy z Salwadoru do Meksyku. Drogę pokonywałem krótkodystansowo lokallnymi środkami transportu. Uwzględniały one czikenbusy, minibusy, tuk-tuka. taksówkę i łódź. Było powoli ale ciekawie. Po wyjeździe z Salwadoru postanowiłem jedynie przejechać Gwatemalę. Odpuściłem sobie największe atrakcje - jezioro Atitlan i miasto Antigua (no nic, trzeba będzie wrócić :) i postanowiłem przenocować w małym kurorcie nad Pacyfikiem - Monterrico. Bardzo przyjemna miejscowość. Hostele i hotele przy czarnej plaży, trochę turystów z zagranicy i pełno barów i restauracji. W porównaniu z San Juan del Sur w Nikaragui, Monterrico jest zdecydowanie bardziej senne. Wszystko wskazuje na to, że była to ostatnia miejscowość, gdzie mogłem zobaczyć Pacyfik. Dziś w nocy (za 1,5h) wyruszam do San Cristobal de las Casas w głębi lądu. Stamdąd z powrotem do DF.

Znów nie dałem rady wrzucić zdjęć. A nazbierało się ich trochę... Cóż, co się odwlecze to nie uciecze.

Centrum.San Salwador.

Normalny dom z normalnym ogrodzeniem (pod prądem). San Salwador.

Monterrico.

niedziela, 10 kwietnia 2011

O przeprawie do Salwadoru i cyklistach-złodziejach


Niech tytuł tego posta nie sugeruje nikomu, że okradli mnie moi szaleni znajomi. Nie, nie im mogłem zaufać. Niech nie sugeruje także, że stało się coś strasznego, bo w istocie tak nie było. Ale peszki chodzą po ludziach jak wiadomo. Tym razem cyklistami-złodziejami okazali się przygraniczni "pomocnicy" i rikszarze rowerowi. Jechałem sobie spokojnie czikenbusem w kierunku punktu granicznego pomiędzy Nikaraguą a Hondurasem, gdy podszedł do mnie Niemiec z miejscowym (nie wiem czy był z Hondurasu czy Nikaragui-po wyglądzie nie da się ocenić) pytając się czy pojadę z nim w rikszy, żeby było taniej. Długo się nie zastanawiając powiedziałem, że ok. Wtedy pojawił się drugi miejscowy i pomogli nam z bagażami. Wsiedliśmy do "pojazdu" (mam zdjęcie w tym wehikule, ale zamieszcze je wkrótce). Duże plecaki położyliśmy na takiej specjalnej podstawie i ruszyliśmy. Od początku mi się nie podobało. Nie chcieli podać ceny za przejazd. W końcu zgodzili się na 3 dolary za dwóch co i tak było ceną złodziejską. Podjechaliśmy do posterunku imigracyjnego po stemple wyjazdowe (których we końcu i tak nie dostaliśmy hehe, okazały się niepotrzebne).  Duże plecaki zostały w rikszach. Wiedziałem, że nie wolno zostawiać niepilnowanego plecaka, ale pamiętałem też, że nie mam w nim cennych rzeczy, a przynajmniej nie są one łatwe do wyjęcia. Po wyjściu z budynku nasze plecaki były już na dwóch osobnych rikszach. W międzyczasie zmieniłem nikaraguańskie cordoby na hondurańskie lempiry, kiedy to też mnie cinkciaże oszukać chcieli, ale się nie dałem. Dwoma rikszami podjechaliśmy do budki po stronie Hondurasu, tam dali nam stemple, a goście odstawili nas na różne autobusy. Odległość okazała się tak mała, że te riksze wcale potrzebne nie były. Mnie wysasdzili przy minibusach, które są droższe i pewnie mieli z nich prowizje, a Niemca podwieźli trochę dalej. Przy mikrobusach nikogo nie było-znak, że szybko nie odjadą. Poszedłem zatem szukać innego środka transportu. Bez problemu znalazłem czikenbusa. Gdy byłem w środku postanowiłem sprawdzić, czy w plecaku nic nie brakuje. Wtedy przypomniałem sobie, że w zewnętrznej kieszeni miałem aparat do zdjęć podwodnych, kupiony na Utili. Niedrogi, niecyfrowy. Nigdy nie pomyślałem, że komuś może na nim zależeć. Aparatu nie było. Wysiadłem z autobusu i spotkałem tych cyklistów z Niemcem. Powiedziałem im, że mnie okradli i żeby Niemiec sprawdził, czy też mu czegoś nie buchnęli. Oni oczywiście zaprzeczyli, ale ja wiedziałem swoje. Powiedziałem, że i tak tego nie sprzedadzą, a nawet jeśli to za 5 dolarów może i żeby lepiej mi go oddali. Nie poskutkowało. Strata niewielka, a ja nie chciałem tam afery robić, ani policji wzywać. Pierwszego dnia w Hondurasie, w autobusie pewien starszy mężczyzna, żebym uważał bo pełno tam złodzieji. Później dodał, że największym złodziejem w karaju jest policja... Wolałem tego nie sprawdzać.

Później poszło dość gładko, choć dzień był to ciężki. O 6 rano wyszedłem z hotelu. O 18 dotarłem do Alegrii w Salwadorze, gdzie właśnie jestem. Po drodze przetrzymali mnie też chwilkę (45 min) na kolejnej granicy. Tym razem coś im się ze stemplami nie podobało (dłuższa historia), choć cały czas byli wobec mnie bardzo mili. Ostatecznie wyszło na to, że jednak jest wszystko w porządku i powitali mnie w Salwadorze.

Salwador to najmniejszy, a za razem najgęściej zaludniony i najbardziej ludny karaj w Ameryce Środkowej. Słynie z kawy, wojny futbolowej i gangów. Jest także (według statystyk) jednym z najniebezpieczniejszych krajów świata. Z drugiej strony, od mijanych podróżników słyszałem że jest to wspaniały kraj z miłymi ludźmi. Jak na razie by się to sprawdzało. Dziś już 2 razy zotałem podwieziony kawałek pickupem (sami się zatrzymywali, nawet kciuka nie wystawiałem), w tym raz przez policję.

Alegria to malutkie miasteczko w wulkanicznych górach. Znajduje się na zboczu wulkanu, w kraterze którego jest małe jezioro z dużą ilością siarki. Dziś tam się właśnie wybrałem i to podczas tej wyprawy zabierały mnie pick-upy. W pewnym miejscu widziałem siarkę wypłukaną przez wodę. Ciekawe zjawisko. Smierdzi jak w bajkach o diabłach. O Alegrii powiedziała mi pewna Francuzka w fince El Zopilote na wyspie Ometepe. Rzeczywiście ciekawe i zrelaksowane miejsce. Wczoraj uczestnuiczyłem tu w 4 ostatnich stacjach drogi krzyżowej z orkiestrą i wielką figurą Chrystusa. Droga wiodła ulicami.

Juro skoro świt wsiadam do busika i ruszam w kierunku złej sławy San Salwadoru - stolicy kraju. Podobno jest tam całkiem nieźle :) Trzeba to sprawdzić!

Jakbym wiedział, że mnie okradną, to bym tak mordy nie cieszył ;)

Droga krzyżowa. Alegria.

Laguna de Alegria.

piątek, 8 kwietnia 2011

Ostatnie dni w Nikaragui :(

Od ostatniego posta minęło trochę czasu... No i oczywiście dużo się wydarzyło. Robiłem wiele ciekawych rzeczy i poznałem wiele zakręconych, aczkolwiek interesujących osób. Dodatkowo strzelił mi kolejny rok w papierach. To już trzecie urodzny za granicą - po Anglii i Turcji. Nie świętowałem, nikomu nic nie powiedziałem, a dzień urodzin leniwie spędziłem na farmie. Leniwie, bo musiałem odpocząć po zdobyciu wulkanu Concepción. Ale o tym za chwilę.

Tak jak planowałem, w Granadzie posiedziałem do czwartku, czekając na prom do Altagracii na wyspie Ometepe na jeziorze Nikaragua. Wcześniej zdążyłem jednak poznać dwie niesamowicie ciekawe persony, z którymi to personami postanowiłem powałęsać się trochę po wyspie... Zanim opisze nasze wyspiarskie wojaże, chciałbym przedstawić po krótce mechanizm poznawania ludzi podczas podróżowania...

Zanim tu przyleciałem dużo osób w Polsce pytało mnie czy się nie boję jechać samemu. Wydawać się może, że podróżowanie samemu jest zdecydowanie gorsze niż w grupie. Trzeba uważać i pilnować swoich rzeczy (w grupie z resztą też), nie można zapuszczać się w niebezpieczne okolice, na ogół więcej płaci się za noclegi no i nie można za bardzo zostawić swoich fatałachów na plaży i wykąpać się... Ale... To, że przyleciałem samemu wcale nie oznacza, że samemu podróżuję. W praktyce rzado kiedy to się zdarza, szczególnie teraz, gdy jestem w regionach zdecydowanie bardziej turystycznych niż dzikie Wybrzeże Moskitów (choć i tam znalazł się zakręcony Włoch). Poznawanie ludzi na takiej wyprawie jest niesamowicie łatwe, szczególnie gdy podróżujemy w wersji solo. Wygląda to mniej więcej tak: wsiadamy do autobusu, promu czy innej zbiorowej taksówki i widzimy gringos - obcokrajowców. Mówimy cześć i zaczynamy standardową konwersację - skąd jesteś, jak długo już podróżujesz i dokąd jedziesz? O, jedziesz w tym samym kierunku co ja! No to jedziemy razem. Dodatkowo masę ludzi poznać można w hotelach i wszelkiego rodzaju hostelach - każdy turysta wędrownik musi gdzieś nocować. Tak zdobywamy sobie przyjaciela na kilka dni, by później nigdy go już nie spotkać... Znajomości podróżnicze są bardzo intensywne, ale krótkotrwałe. Intensywne, bo w bardzo krótkim czasie traktujemy współtowarzysza jak osobę nam bardzo bliską (proste - nasi prawdziwi bliscy są daleko). Ufamy sobie i jesteśmy na siebie zdani. W razie potrzeby pomagamy sobie i stajemy w obronie drugiej osoby. Później drogi się rozchodzą, żegnamy się, wymieniamy e-mailami i w praktyce nigdy się już nie spotykamy.

Po przeczytaniu tego wiele osób pewnie pomyśli sobie, że jestem lekkomyślny i nierozważny. Bo przecież jak można pisać o zaufaniu do innych osób, których prawie w ogóle nie znamy... Ale tak właśnie jest. Ludzie szukają osób, z którymi dzielą cechy wspólne. I tak samo jest z podróżnikami. Fajnie przebywać z osobą o takich samych zainteresowaniach i poglądach na życie. Inni podróżujący to także ważne źródła informacji - gdzie tam a tam przenocować?, gdzie dobre jedzenie?, ile kosztuje taksówka czy autobus?... Wiadomo, że z zaufaniem do obcych trzeba uważać. Ale tu pomaga nam też logika i statystyka. Bo naprawdę to prawdopodobieństwo tego, że gdzieś tam w dżungli czeka na nas Niemiec, Szwajcar czy inna Włoszka, żeby pozbawić nas wszelkich kosztowności, a najlepiej to i nerke wyciąć, jest niezmiernie małe. Im miejsce bardziej turystyczne, tym bardziej trzeba uważać. Zdrowy rozsądek, zwykła ostrożność i jesteśmy bezpieczni...

Wywód ten jest celowy, ponieważ w tej chwili pragnę napisać kilka zdań o jak na razie najciekawszej osobie poznanej podczas tej wyprawy. Osob tą jest Jason McAnuff. Od razu zapraszam do zapoznania się z jego blogiem (w języku angielskim). Gość jest Anglikiem z ojca Jamajczyka (czarnawy zatem). I od prawie roku podróżuje... Wystartował w Kaliforni i chce dojechać do Ziemi Ognistej w Argentynie. I wszystko byłoby w miarę normalne, gdyby nie jego środek komunikacji. Otórz chłopaczyna przemieszcza się na rowerze! Aby ruszyć na wyprawę życia, Jason pracował cały rok po 80h tygodniowo w 2 supermarketach. Nie ma co, jest twardy. I jest dobrym przykładem, że jak czegoś bardzo się chce, to przy odpowiedniej motywacji i zaangażowaniu wszystko można osiągnąć! Poznaliśmy się w Granadzie. Szedłem sobie ulicą, gdy zobaczyłem dwóch gości na rowerach. Patrzyłem na nich jak sroka w gnat, więc spytali się mnie czy znam w Granadzie jakieś dobre hostele. A ja im zaproponowałem miejsce, w którym sam się zatrzymałem. No się zakumplowaliśmy. Drugim rowerzystą był Jenaro - Meksykanin z Kalifornii, w mowie potocznej zwany Generałem ;) Generał ma lat 50 i po rozwodzie wsiadł na rower i jedzie z Cancun w Meksyku do Panamy. Jak się poznaliśmy, jechał już 4 miesiące. Także jeśli ktoś uważa, że moja 53-dniowa eskapada to wielki wyczyn, musi przyznać, że przy dokonaniach takich osób jak Jason i Generał, wypadam raczej słabo ;)

Jako że we trójkę przypadliśmy sobie do gustu, postanowiliśmy popłynąć razem z Granady na Ometepe. Ometepe to flagowa atrakcja turystyczna Nikaragui. Wielka (oplata ją droga długości 80 km) wyspa na słodkowodnym jeziorze o powierzchni 8026m kw! Jezioro nazywa się Cocibolca lub Nikaragua i jest największym jeziorem w Ameryce Środkowej. Niegdyś żyły w nim jedyne na świecie słodkowodne rekiny, ale w latach 70-tych praktycznie wszystkie zostały wyłowione i sprzedane Japończykom przez prywatne przedsiębiorstwo znienawidzonego przez Nicos, ale kochanego przez Yankees dyktatora Anastasio Somozę. Wyspa Ometepe jest niesamowita. W praktyce to dwa wulkany - Concepcion (aktywny) i Maderas (pasywny ;) wystające z jeziora i połączone ze sobą kawałkiem lądu. W internecie jest masa zdjęć wyspy. Oddają one jej wyjątkowość :)

Na promie moi zwariowani rowerzyści wyskoczyli z pomysłem wejścia na większy, aktywny wulkan Concepcion. I wszystko byłoby ok, gdyby nie fakt, że wszystkie przewodniki odrazają samotną wspinaczkę i sugerują wynajęcie przewodnika. Na wyspie jest ich mrowie i proponują swoje usługi za mniej więcej 20 USD od osoby. Jason powiedział mi że Generał dużo się wspinał i on będzie naszym przewodnikiem :) Za darmo oczywiście. Generał fachowym okiem spojrzał na wulkan i powiedział: -jakieś 3-4h i bedziemy na górze... Plan był gotowy. Przypłynęliśmy na wyspę wieczorem, i o 6.30 rano z hotelu niedaleko wukanu ruszyliśmy w kierunu szczytu. Wzięliśmy jedzenie i ok 3l wody na łebka. Po około 1,5h zaczęło się strome podejście, a po 2,5h byłem tak wyczerpany (nieprzyzwyczajenie i gorący, duszny klimat), że... zwymiotowałem :/ Ale, że z natury jestem uparty, postanowiłem iść dalej... W międzyczasie zjadłem śniadanie i poczułem się lepiej. Organizm przyzwyczaił się. Po 6h od wyjścia z hotelu zdobyliśmy szczyt!!! Niesamowite było to uczucie:) I niesamowite widoki. Z jednej strony wyspa i jezioro, a z drugiej krater aktywnego wulkanu z którego ulatniały się trącące siarką dymy!!! Jedyne co było niemiłe to setki owadów wszelkiej maści wlatujących do buzi, nosa i gryząceod czasu do czasu. Nie mam pojęcia co tam robiły. Na szczycie posiedzieliśmy koło godziny, a później ruszyliśmy w równie ciężką (ghłównie dlatego, że na szczycie skończyła nam się woda - śmiało mógłbym wypić 5 litrów, bo i tak wszystko uciekało z potem) drogę w dół. Do hotelu dotarliśmy o 19.30, jak było już ciemno, po 13h marszu. Dlatego proszę się nie dziwić, że w dniu urodzin nie świętowałem, tylko leniwie leżałem w hamaku, a popołudniu wybrałem się na plażę...
Dzień odpoczynku wystarczył, żeby Jason wpadł na kolejny wspaniały pomysł - objechania dużego wulkanu rowerami. Fajny pomysł, zgodziłem się i wypożyczyłem rower. Przekalkulował szybko i powiedział - 5 lub 6 h i jesteśmy z powrotem. Tym razem wycieczka trwała tylko 10 godzin :) Z czego ostatnie 3h jechaliśmy w kompletnych ciemnościach bo oczywiście nikt nie wpadł napomysł wzięcia latarki (z resztą ja swoją już dawnop temu zgubiłem w Hondurasie :) Fajna przygoda. Miejscowi też tak jeżdżą! Cały czas coś tam podśpiewywałem lub gwidałem, żeby czasem nikt nie najechał na mnie z przeciwka :) Od tej pory już nigdy nie ufałem Jasonowi, przynajmniej w sprawach oszacowania czasu ;) Niestety jak to w podróżowaniu bywa, każdy musiał ruszyć w swoją stronę i następnego dnia pożegnałem Jasona (Generał odjechał dzień wcześniej).

Z Ometepe ruszyłem z May - Kalifornijką do San Juan del Sur, czyli surferowskiego kurortu nad Pacyfikiem (gdzie zacząłem pisać tego posta). Jak wysiedliśmy z promu okazało się, że ostatni autobus do SJdS już odjechał. Zaleta podróżowania w kilka osób - tańsze taksówki. Wzięliśmy taksówkę i za godzinną podwózkę zapłaciliśmy 15$, czyli po jakieś 22zł na osobę. Oj żeby tak w Polsce było :) SJdS to typowy kurort. Z hotelami i hostelami dla surferów, dużą plażą i bogatym życiem nocnym. W końcu z tego życia nocnego pokorzystałem, bo wcześniej za bardzo nie było okazji. Dwie noce które tam przesiedziałem spędziłem w barach i dyskotekach z May i innymi poznanymi ludźmi. Z ciekawszych osób to spotkałem tam (w nocy, w knajpach) Kemala - 50cio letniego Turka, który tam mieszka (sam do niego zagadałem bo miał na sobie koszulkę z półksiężycem i gwiazdą a ja akurat miałem koszulkę ze Stambułu). Później w innej knajpie jeden Salwadorczyk powiedział, że przy barze siedzi tam Polak. I faktycznie spotkałem tam Kubę z Bielska, który przebywa w Nikaragui od 3 miesięcy i robi zdjęcia... Pierwszy raz od miesiąca gadałem po Polsku. Fajne to uczucie jak się spotka rodaka na końcu świata. Wcześniej spotkałem Magdę, Polkę na Utili w Hondurasie, ale ona od 5-tego roku życia mieszkała w Stanach, więc to tak już nie do końca rodaczka ;)

Po SJdS ruszyłem do kolejnego po Granadzie kolonialnego miasteczka w Nikaragui - Leon. I tu na chwilę obecną się znajduję. Szczerze muszę przyznać że jestem smutny... Smutny, bo bardzo polubiłem ten kraj, i bardzo dobrze się tu czuję, a czas płynie nieubłagalnie. Jutro ruszam na północ. Jak dobrze pójdzie, śmignę przez 100km Hondurasu i spał już będę w Salwadorze. Ale jak wiadomo w podróżowaniu różnie bywa...

Nie mam teraz czasu wrzucić zdjęć na picasę, ale próbkę pokazuję tu, na blogu.

Prom na Ometepe. W tle wulkan Concepción.

W drodze na szczyt.

Jason, Generał i Biggy (tak tu się przedsawiam bo to najłatwiejsze do zapamiętania :)

 Widok na wnętrze krateru.

Takeśmy się pocili!!! fot. Jason.