czwartek, 14 kwietnia 2011

Koło się "zamkło"... Przez Gwatemalę do Meksyku i ustęp o gangach.

Koło się "zamkło", pętla się "zacisła", klamka zapadła ;) Wróciłem do Meksyku. Jeszcze nie do miasta Meksyk, skąd mam lot za 6 dni, ale już znajduję się na terenie tego pięknego kraju. Przynajmniej nikt mnie na granicy żadnej już nie zatrzyma (a mam szczęście do takich rzeczy). Tym razem przekraczanie granic poszło bez problemów, choć oczywiście nie bez nieporozumień. Gdy przechodziłem z Gwatemali do Meksyku. Celnik meksykański poprosił o 262 peso czyli ponad 20$ jakiejś tam opłaty. Dałem mu to z bólem serca i spytałem czy przy wyjeździe znów będę musiał coś płacić... Dopiero wtedy facet zrozumiał, że ja wjeżdżam do Meksyku a nie z niego wyjeżdżam i w tym wypadku nie obowiązuje mnie opłata wyjazdowa :) Zwrócił mi pieniądze i przybił drugą pieczątkę w paszporcie (po raz pierwszy wbił mi stempel wyjazdowy). Na lotnisku w Meksyku na 100% będą się mnie pytali, dlaczego mam 2 pieczątki koło siebie z tego samego dnia. Ale już się zdążyłem przyzwyczaić do "przesłuchań" na granicach.

W Meksyku zatrzymałem się w miejscowości Tapachula - 15km od granicy. Polecił mi ją Jason rowerzysta. Po dłuższym pobycie w Ameryce Środkowej, Meksyk wydaje się być Europą, albo przynajmniej Stanami ;) Nawet czas trzeba zmienić - w AŚ jest tylko jedna strefa czasowa i nie posiadają tam czasu letniego. Centrum Tapachuli to normalne miasto z odnowionymi budynkami, pozamiatanymi ulicami, drogimi samochodami i ludźmi na ulicach po 22. Wszędzie bakomaty i miejsca gdzie można płacić kartą. W parkach nie ma martwych psów (wspomnienie z Managui) Luksus! Do tego pełno chińskich restauracji. To pozostałość po budowniczych kolei w tym regionie. No i nie ma czikenbusów!!! Praktycznie całą drogę z Nikaragui do granicy z Meksykiem w nich spędziłem i szczerze powiedziawszy mam ich dość. Komfort nie przeszkadza, ale pokonywanie 30km w godzinę jest nieco denerwujące.

Ostatni raz odzywałem się na tej platformie z miejscowości Alegria w El Salwadorze. Z tej przyjemnej, górskiej wioski udałem się do stolicy kraju, słynącego z gangów i przestępczości San Salwadoru. Tak jak pisałem, celowo wybrałem się do tej metropolii, żeby sprawdzić czy naprawdę jest taka straszna. Szczególnie, że słyszałem kilka dobrych opinii o tym mieście.

San Salwador zdecydowanie bardziej przypomina stolicę niż Managua w Nikaragui. Więcej jest dużych budynków, szerokich arterii i no i co najważniejsze - centrum (przynajmniej w dzień) pełne jest ludzi. Do miasta przyjechałem około 10 rano i zostałem w nim do 7 rano dnia kolejnego. Nikt mnie nie pobił, okradł ani nie oszukał. Także nie taki diabeł straszny. Choć to, że miasto nie do końca jest bezpieczne widać na każdym kroku. W Gwatemali, Hondurasie i Nikaragui, przed bankami stali uzbrojeni w strzelby (typu szotgan;) ochroniarze. W San Salwadorze takich ochroniarzy widać praktycznie wszędzie: na stacjach benzynowych, w centrach handlowych, w kinie, a nawet na cmentarzu!!! Do tego każdy budynek przypomina więzienie: wysoki mur, drut kolczasty, przewody pod napięciem... Tak to już jest jak się mieszka w mieście o jednym z największych wskaźników przestępczości. W rzeczywistości sprawa wygląda tak - nikt nie powinien nas okraść ani napaść jeśli:

-nie świecimy złotem na lewo i prawo
-poruszamy się w dzielnicach bezpiecznych lub w miarę bezpiecznych (o tym czy dzielnica jest bezpieczna mieszkańcy wiedzą bardzo dobrze i z pewnością ostrzegą nas, jeśli zmierzlibyśmy w zlym kierunku)
-w nocy korzystamy z taksówek (autobusy przestają kursować po 21).

W SS zwiedziłem centrum, muzeum antropologii w dzielnicy drogich hoteli i poszedłem sobie do kina. Centrum miasta jest ciekawe, bo klasycznego centrum nie przypomina. Generalnie jest to jeden wielki targ z kościołami i budynkami rządowymi wyrastającymi ponad niskie stragany. Oprócz zakupów nie ma tam za dużo atrakcji. Muzeum antropologii miesci się dość daleko od centum (prosty dojazd autobusem)
koło Hiltona i Sheratona, gdzie uzbrojonych strażników jest cała masa :) Muzeum OK. Dowiedziałem się jak wygląda kakao i indigo - niegdyś jedne z najważniejszych produktów eksportowych Salwadoru, a także, że z liści kukuryudzy można zrobić lalkę :) Co do kakao to w Salwadorze w wielu miejscach można kupić domowej roboty pitną czekoladę bez mleka. 100% kakao i dużo cukru. Całego kubka nie byłem w stanie wypić, takie to sycące. Po muzeum wróciłem do spokojnej dzielnicy, w której znajdował się mój hostel i wieczorem poszedłem do kina. Do kina w Ameryce Środkowej iść warto. Bilet kosztuje 2-3 dolary :)

Nie da się pisać o Salwadorze i przestępczosci nie wspominając o maras czyli gangach. Jak za wiele złych rzeczy w Ameryce Łacińskiej również  za ogromną ilośc gangów odpowiedzialny jest Wujek Sam. Maras powstały w Los Angeles w latac 80-tych XX wieku, kiedy to Gwatemala, Salwador i Nikaragua trapione były przez wojny domowe. Do Stanów uciekła duża liczba osób, które zamieszkały w południowych metropoliach. Tam również nie były bezpieczne i zaczęły organizować się w celu obrony przed atakami ze strony już istniejących gangów. W mniej więcej ten sposób powstały 2 luźne, choć na wzajem zwalczające się organizacje: Mara Salvatrucha (MS 13) i Mara 18. Słyną one z brutalności i tatuaży. Tatułaże (nawet na twarzach) odgrywały bardzo ważną rolę - po nich moża było rozpoznać choćby rangę gangstera, ale obecnie odeszły w zapomnienie, jako że według prawa samo posiadanie gangsterskeigo tatułaża grozi więzieniem. Inną formą oznaczania przynależności do gangu jest tagowanie swojego terytorium, czyli umieszczanie podpisów malowanych sprayem na wszelkich budynkach. Chłopaków to robiących miałem okazję zobaczyć :) W sumie to prawie wszędzie w San Salwadorze widać tagi. W jednych miejscach jest ich więcej, w innych mniej. Ale wróćmy do historii... Kiedy wojny w AŚ się pokończły, Stany zaostrzyły politykę imigracyjną i zaczęły masowo wydalać osoby choćby podejrzane o przynależność do gangów. Nie informowano oczywiście państw docelowych, za co dana osoba jest deportowana. W ten sposób do Salwadoru, Hondurasu i Gwatemali (Nikaragui i Meksyku w mniejszym stopniu) napłynęła w latach 90tych i w pierwszej dekadzie XXI wieku fala młodych członków gangów, którym nie za bardzo chciało się pracować za 2-3 dolary dziennie (o ile taką pracę mogli w ogóle znaleźć). Przenieśli swoje struktury z USA i w niestabilnych po wojnach i biednych krajach zadomowili się na dobre. Las Maras zajmują się sprawami typowymi dla tego rodzaju działalności, czyli handlem i przemytem narkotyków, przemytem nielegalnych imigrantów, handlem żywym towarem a także wymuszeniami. Jakiś czas temu kierowcy autobusów w San Salwadorze zastrajkowali i wstrzymali przewozy, gdyż nakazały im to maras. Chodziło o wywarcie presji na władze w celu złagodzenia polityki w stosunku do gangów. Kierowcy zastrajkowali, bo bali się ataków. Jak widać oddziaływanie tych "organizacji" jest bardzo silne. Z drugiej strony słyszał ciekawą opinię o przemocy w Ameryce Środkowej. Jeden Salwadorczyk powiedział mi, że to prawda, że u nich jest dużo zabójstw, strzelanin i kradzieży, ale wszystkie te rzeczy robione są w jakimś celu (najczęściej dla pieniędzy). Powiedział następnie, że cieszy się, że nie żyje w kraju, w którym uzbrojone dzieciaki strzelają do nauczycieli i współuczniów... W Slwadorze przynajmniej wiesz czego się spodziewać ;) Obecnie wszystkie kraje prowadzą twardą politykę walki z gangami (wykorzystywane jest nawet wojsko), ale nie do końca zdaję się ona skutkować. Jeśli kogoś interesuje bardziej ten temat (jak choćby mnie :) polecam dokument na youtubie:

Z Discovery, po hiszpańsku



Wróćmy do trasy z Salwadoru do Meksyku. Drogę pokonywałem krótkodystansowo lokallnymi środkami transportu. Uwzględniały one czikenbusy, minibusy, tuk-tuka. taksówkę i łódź. Było powoli ale ciekawie. Po wyjeździe z Salwadoru postanowiłem jedynie przejechać Gwatemalę. Odpuściłem sobie największe atrakcje - jezioro Atitlan i miasto Antigua (no nic, trzeba będzie wrócić :) i postanowiłem przenocować w małym kurorcie nad Pacyfikiem - Monterrico. Bardzo przyjemna miejscowość. Hostele i hotele przy czarnej plaży, trochę turystów z zagranicy i pełno barów i restauracji. W porównaniu z San Juan del Sur w Nikaragui, Monterrico jest zdecydowanie bardziej senne. Wszystko wskazuje na to, że była to ostatnia miejscowość, gdzie mogłem zobaczyć Pacyfik. Dziś w nocy (za 1,5h) wyruszam do San Cristobal de las Casas w głębi lądu. Stamdąd z powrotem do DF.

Znów nie dałem rady wrzucić zdjęć. A nazbierało się ich trochę... Cóż, co się odwlecze to nie uciecze.

Centrum.San Salwador.

Normalny dom z normalnym ogrodzeniem (pod prądem). San Salwador.

Monterrico.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz