piątek, 8 kwietnia 2011

Ostatnie dni w Nikaragui :(

Od ostatniego posta minęło trochę czasu... No i oczywiście dużo się wydarzyło. Robiłem wiele ciekawych rzeczy i poznałem wiele zakręconych, aczkolwiek interesujących osób. Dodatkowo strzelił mi kolejny rok w papierach. To już trzecie urodzny za granicą - po Anglii i Turcji. Nie świętowałem, nikomu nic nie powiedziałem, a dzień urodzin leniwie spędziłem na farmie. Leniwie, bo musiałem odpocząć po zdobyciu wulkanu Concepción. Ale o tym za chwilę.

Tak jak planowałem, w Granadzie posiedziałem do czwartku, czekając na prom do Altagracii na wyspie Ometepe na jeziorze Nikaragua. Wcześniej zdążyłem jednak poznać dwie niesamowicie ciekawe persony, z którymi to personami postanowiłem powałęsać się trochę po wyspie... Zanim opisze nasze wyspiarskie wojaże, chciałbym przedstawić po krótce mechanizm poznawania ludzi podczas podróżowania...

Zanim tu przyleciałem dużo osób w Polsce pytało mnie czy się nie boję jechać samemu. Wydawać się może, że podróżowanie samemu jest zdecydowanie gorsze niż w grupie. Trzeba uważać i pilnować swoich rzeczy (w grupie z resztą też), nie można zapuszczać się w niebezpieczne okolice, na ogół więcej płaci się za noclegi no i nie można za bardzo zostawić swoich fatałachów na plaży i wykąpać się... Ale... To, że przyleciałem samemu wcale nie oznacza, że samemu podróżuję. W praktyce rzado kiedy to się zdarza, szczególnie teraz, gdy jestem w regionach zdecydowanie bardziej turystycznych niż dzikie Wybrzeże Moskitów (choć i tam znalazł się zakręcony Włoch). Poznawanie ludzi na takiej wyprawie jest niesamowicie łatwe, szczególnie gdy podróżujemy w wersji solo. Wygląda to mniej więcej tak: wsiadamy do autobusu, promu czy innej zbiorowej taksówki i widzimy gringos - obcokrajowców. Mówimy cześć i zaczynamy standardową konwersację - skąd jesteś, jak długo już podróżujesz i dokąd jedziesz? O, jedziesz w tym samym kierunku co ja! No to jedziemy razem. Dodatkowo masę ludzi poznać można w hotelach i wszelkiego rodzaju hostelach - każdy turysta wędrownik musi gdzieś nocować. Tak zdobywamy sobie przyjaciela na kilka dni, by później nigdy go już nie spotkać... Znajomości podróżnicze są bardzo intensywne, ale krótkotrwałe. Intensywne, bo w bardzo krótkim czasie traktujemy współtowarzysza jak osobę nam bardzo bliską (proste - nasi prawdziwi bliscy są daleko). Ufamy sobie i jesteśmy na siebie zdani. W razie potrzeby pomagamy sobie i stajemy w obronie drugiej osoby. Później drogi się rozchodzą, żegnamy się, wymieniamy e-mailami i w praktyce nigdy się już nie spotykamy.

Po przeczytaniu tego wiele osób pewnie pomyśli sobie, że jestem lekkomyślny i nierozważny. Bo przecież jak można pisać o zaufaniu do innych osób, których prawie w ogóle nie znamy... Ale tak właśnie jest. Ludzie szukają osób, z którymi dzielą cechy wspólne. I tak samo jest z podróżnikami. Fajnie przebywać z osobą o takich samych zainteresowaniach i poglądach na życie. Inni podróżujący to także ważne źródła informacji - gdzie tam a tam przenocować?, gdzie dobre jedzenie?, ile kosztuje taksówka czy autobus?... Wiadomo, że z zaufaniem do obcych trzeba uważać. Ale tu pomaga nam też logika i statystyka. Bo naprawdę to prawdopodobieństwo tego, że gdzieś tam w dżungli czeka na nas Niemiec, Szwajcar czy inna Włoszka, żeby pozbawić nas wszelkich kosztowności, a najlepiej to i nerke wyciąć, jest niezmiernie małe. Im miejsce bardziej turystyczne, tym bardziej trzeba uważać. Zdrowy rozsądek, zwykła ostrożność i jesteśmy bezpieczni...

Wywód ten jest celowy, ponieważ w tej chwili pragnę napisać kilka zdań o jak na razie najciekawszej osobie poznanej podczas tej wyprawy. Osob tą jest Jason McAnuff. Od razu zapraszam do zapoznania się z jego blogiem (w języku angielskim). Gość jest Anglikiem z ojca Jamajczyka (czarnawy zatem). I od prawie roku podróżuje... Wystartował w Kaliforni i chce dojechać do Ziemi Ognistej w Argentynie. I wszystko byłoby w miarę normalne, gdyby nie jego środek komunikacji. Otórz chłopaczyna przemieszcza się na rowerze! Aby ruszyć na wyprawę życia, Jason pracował cały rok po 80h tygodniowo w 2 supermarketach. Nie ma co, jest twardy. I jest dobrym przykładem, że jak czegoś bardzo się chce, to przy odpowiedniej motywacji i zaangażowaniu wszystko można osiągnąć! Poznaliśmy się w Granadzie. Szedłem sobie ulicą, gdy zobaczyłem dwóch gości na rowerach. Patrzyłem na nich jak sroka w gnat, więc spytali się mnie czy znam w Granadzie jakieś dobre hostele. A ja im zaproponowałem miejsce, w którym sam się zatrzymałem. No się zakumplowaliśmy. Drugim rowerzystą był Jenaro - Meksykanin z Kalifornii, w mowie potocznej zwany Generałem ;) Generał ma lat 50 i po rozwodzie wsiadł na rower i jedzie z Cancun w Meksyku do Panamy. Jak się poznaliśmy, jechał już 4 miesiące. Także jeśli ktoś uważa, że moja 53-dniowa eskapada to wielki wyczyn, musi przyznać, że przy dokonaniach takich osób jak Jason i Generał, wypadam raczej słabo ;)

Jako że we trójkę przypadliśmy sobie do gustu, postanowiliśmy popłynąć razem z Granady na Ometepe. Ometepe to flagowa atrakcja turystyczna Nikaragui. Wielka (oplata ją droga długości 80 km) wyspa na słodkowodnym jeziorze o powierzchni 8026m kw! Jezioro nazywa się Cocibolca lub Nikaragua i jest największym jeziorem w Ameryce Środkowej. Niegdyś żyły w nim jedyne na świecie słodkowodne rekiny, ale w latach 70-tych praktycznie wszystkie zostały wyłowione i sprzedane Japończykom przez prywatne przedsiębiorstwo znienawidzonego przez Nicos, ale kochanego przez Yankees dyktatora Anastasio Somozę. Wyspa Ometepe jest niesamowita. W praktyce to dwa wulkany - Concepcion (aktywny) i Maderas (pasywny ;) wystające z jeziora i połączone ze sobą kawałkiem lądu. W internecie jest masa zdjęć wyspy. Oddają one jej wyjątkowość :)

Na promie moi zwariowani rowerzyści wyskoczyli z pomysłem wejścia na większy, aktywny wulkan Concepcion. I wszystko byłoby ok, gdyby nie fakt, że wszystkie przewodniki odrazają samotną wspinaczkę i sugerują wynajęcie przewodnika. Na wyspie jest ich mrowie i proponują swoje usługi za mniej więcej 20 USD od osoby. Jason powiedział mi że Generał dużo się wspinał i on będzie naszym przewodnikiem :) Za darmo oczywiście. Generał fachowym okiem spojrzał na wulkan i powiedział: -jakieś 3-4h i bedziemy na górze... Plan był gotowy. Przypłynęliśmy na wyspę wieczorem, i o 6.30 rano z hotelu niedaleko wukanu ruszyliśmy w kierunu szczytu. Wzięliśmy jedzenie i ok 3l wody na łebka. Po około 1,5h zaczęło się strome podejście, a po 2,5h byłem tak wyczerpany (nieprzyzwyczajenie i gorący, duszny klimat), że... zwymiotowałem :/ Ale, że z natury jestem uparty, postanowiłem iść dalej... W międzyczasie zjadłem śniadanie i poczułem się lepiej. Organizm przyzwyczaił się. Po 6h od wyjścia z hotelu zdobyliśmy szczyt!!! Niesamowite było to uczucie:) I niesamowite widoki. Z jednej strony wyspa i jezioro, a z drugiej krater aktywnego wulkanu z którego ulatniały się trącące siarką dymy!!! Jedyne co było niemiłe to setki owadów wszelkiej maści wlatujących do buzi, nosa i gryząceod czasu do czasu. Nie mam pojęcia co tam robiły. Na szczycie posiedzieliśmy koło godziny, a później ruszyliśmy w równie ciężką (ghłównie dlatego, że na szczycie skończyła nam się woda - śmiało mógłbym wypić 5 litrów, bo i tak wszystko uciekało z potem) drogę w dół. Do hotelu dotarliśmy o 19.30, jak było już ciemno, po 13h marszu. Dlatego proszę się nie dziwić, że w dniu urodzin nie świętowałem, tylko leniwie leżałem w hamaku, a popołudniu wybrałem się na plażę...
Dzień odpoczynku wystarczył, żeby Jason wpadł na kolejny wspaniały pomysł - objechania dużego wulkanu rowerami. Fajny pomysł, zgodziłem się i wypożyczyłem rower. Przekalkulował szybko i powiedział - 5 lub 6 h i jesteśmy z powrotem. Tym razem wycieczka trwała tylko 10 godzin :) Z czego ostatnie 3h jechaliśmy w kompletnych ciemnościach bo oczywiście nikt nie wpadł napomysł wzięcia latarki (z resztą ja swoją już dawnop temu zgubiłem w Hondurasie :) Fajna przygoda. Miejscowi też tak jeżdżą! Cały czas coś tam podśpiewywałem lub gwidałem, żeby czasem nikt nie najechał na mnie z przeciwka :) Od tej pory już nigdy nie ufałem Jasonowi, przynajmniej w sprawach oszacowania czasu ;) Niestety jak to w podróżowaniu bywa, każdy musiał ruszyć w swoją stronę i następnego dnia pożegnałem Jasona (Generał odjechał dzień wcześniej).

Z Ometepe ruszyłem z May - Kalifornijką do San Juan del Sur, czyli surferowskiego kurortu nad Pacyfikiem (gdzie zacząłem pisać tego posta). Jak wysiedliśmy z promu okazało się, że ostatni autobus do SJdS już odjechał. Zaleta podróżowania w kilka osób - tańsze taksówki. Wzięliśmy taksówkę i za godzinną podwózkę zapłaciliśmy 15$, czyli po jakieś 22zł na osobę. Oj żeby tak w Polsce było :) SJdS to typowy kurort. Z hotelami i hostelami dla surferów, dużą plażą i bogatym życiem nocnym. W końcu z tego życia nocnego pokorzystałem, bo wcześniej za bardzo nie było okazji. Dwie noce które tam przesiedziałem spędziłem w barach i dyskotekach z May i innymi poznanymi ludźmi. Z ciekawszych osób to spotkałem tam (w nocy, w knajpach) Kemala - 50cio letniego Turka, który tam mieszka (sam do niego zagadałem bo miał na sobie koszulkę z półksiężycem i gwiazdą a ja akurat miałem koszulkę ze Stambułu). Później w innej knajpie jeden Salwadorczyk powiedział, że przy barze siedzi tam Polak. I faktycznie spotkałem tam Kubę z Bielska, który przebywa w Nikaragui od 3 miesięcy i robi zdjęcia... Pierwszy raz od miesiąca gadałem po Polsku. Fajne to uczucie jak się spotka rodaka na końcu świata. Wcześniej spotkałem Magdę, Polkę na Utili w Hondurasie, ale ona od 5-tego roku życia mieszkała w Stanach, więc to tak już nie do końca rodaczka ;)

Po SJdS ruszyłem do kolejnego po Granadzie kolonialnego miasteczka w Nikaragui - Leon. I tu na chwilę obecną się znajduję. Szczerze muszę przyznać że jestem smutny... Smutny, bo bardzo polubiłem ten kraj, i bardzo dobrze się tu czuję, a czas płynie nieubłagalnie. Jutro ruszam na północ. Jak dobrze pójdzie, śmignę przez 100km Hondurasu i spał już będę w Salwadorze. Ale jak wiadomo w podróżowaniu różnie bywa...

Nie mam teraz czasu wrzucić zdjęć na picasę, ale próbkę pokazuję tu, na blogu.

Prom na Ometepe. W tle wulkan Concepción.

W drodze na szczyt.

Jason, Generał i Biggy (tak tu się przedsawiam bo to najłatwiejsze do zapamiętania :)

 Widok na wnętrze krateru.

Takeśmy się pocili!!! fot. Jason.

1 komentarz:

  1. Z tymi rekinami, jesli to prawda ze Japonczycy polow nakrecali to przegiecie totalne bylo, zeby jeszcze calego zjadali!
    A teraz kurde Tilapie tam wposcili, na ktore Japonczyk rekinozerny juz nie reflektuje, bo taka Tilapia to gatunek zagrazajacy innym a nie zagrozony...

    Anyway, Anglia, Turcja, Duzy smierdzacy wulkan... hehehe Brat poprzeczka na przyszly rok wysoko postawiona, ale dasz rade!

    Serio gratuluje wytrwalosci i zaparcia z tym wulcanem, no to teraz za ciosem pojdziesz i w innych sprawach tego persistance Ci nie zabraknie.
    Tego wlasciwie Ci zycze przy tej okazji! A wlasciwie to ile Ty masz lat Brat? :-P

    3maj sie!
    Brat

    OdpowiedzUsuń