Od ostatniego posta minęło trochę czasu... No i oczywiście dużo się wydarzyło. Robiłem wiele ciekawych rzeczy i poznałem wiele zakręconych, aczkolwiek interesujących osób. Dodatkowo strzelił mi kolejny rok w papierach. To już trzecie urodzny za granicą - po Anglii i Turcji. Nie świętowałem, nikomu nic nie powiedziałem, a dzień urodzin leniwie spędziłem na farmie. Leniwie, bo musiałem odpocząć po zdobyciu wulkanu Concepción. Ale o tym za chwilę.
Tak jak planowałem, w Granadzie posiedziałem do czwartku, czekając na prom do Altagracii na wyspie Ometepe na jeziorze Nikaragua. Wcześniej zdążyłem jednak poznać dwie niesamowicie ciekawe persony, z którymi to personami postanowiłem powałęsać się trochę po wyspie... Zanim opisze nasze wyspiarskie wojaże, chciałbym przedstawić po krótce mechanizm poznawania ludzi podczas podróżowania...
Zanim tu przyleciałem dużo osób w Polsce pytało mnie czy się nie boję jechać samemu. Wydawać się może, że podróżowanie samemu jest zdecydowanie gorsze niż w grupie. Trzeba uważać i pilnować swoich rzeczy (w grupie z resztą też), nie można zapuszczać się w niebezpieczne okolice, na ogół więcej płaci się za noclegi no i nie można za bardzo zostawić swoich fatałachów na plaży i wykąpać się... Ale... To, że przyleciałem samemu wcale nie oznacza, że samemu podróżuję. W praktyce rzado kiedy to się zdarza, szczególnie teraz, gdy jestem w regionach zdecydowanie bardziej turystycznych niż dzikie Wybrzeże Moskitów (choć i tam znalazł się zakręcony Włoch). Poznawanie ludzi na takiej wyprawie jest niesamowicie łatwe, szczególnie gdy podróżujemy w wersji solo. Wygląda to mniej więcej tak: wsiadamy do autobusu, promu czy innej zbiorowej taksówki i widzimy gringos - obcokrajowców. Mówimy cześć i zaczynamy standardową konwersację - skąd jesteś, jak długo już podróżujesz i dokąd jedziesz? O, jedziesz w tym samym kierunku co ja! No to jedziemy razem. Dodatkowo masę ludzi poznać można w hotelach i wszelkiego rodzaju hostelach - każdy turysta wędrownik musi gdzieś nocować. Tak zdobywamy sobie przyjaciela na kilka dni, by później nigdy go już nie spotkać... Znajomości podróżnicze są bardzo intensywne, ale krótkotrwałe. Intensywne, bo w bardzo krótkim czasie traktujemy współtowarzysza jak osobę nam bardzo bliską (proste - nasi prawdziwi bliscy są daleko). Ufamy sobie i jesteśmy na siebie zdani. W razie potrzeby pomagamy sobie i stajemy w obronie drugiej osoby. Później drogi się rozchodzą, żegnamy się, wymieniamy e-mailami i w praktyce nigdy się już nie spotykamy.
Po przeczytaniu tego wiele osób pewnie pomyśli sobie, że jestem lekkomyślny i nierozważny. Bo przecież jak można pisać o zaufaniu do innych osób, których prawie w ogóle nie znamy... Ale tak właśnie jest. Ludzie szukają osób, z którymi dzielą cechy wspólne. I tak samo jest z podróżnikami. Fajnie przebywać z osobą o takich samych zainteresowaniach i poglądach na życie. Inni podróżujący to także ważne źródła informacji - gdzie tam a tam przenocować?, gdzie dobre jedzenie?, ile kosztuje taksówka czy autobus?... Wiadomo, że z zaufaniem do obcych trzeba uważać. Ale tu pomaga nam też logika i statystyka. Bo naprawdę to prawdopodobieństwo tego, że gdzieś tam w dżungli czeka na nas Niemiec, Szwajcar czy inna Włoszka, żeby pozbawić nas wszelkich kosztowności, a najlepiej to i nerke wyciąć, jest niezmiernie małe. Im miejsce bardziej turystyczne, tym bardziej trzeba uważać. Zdrowy rozsądek, zwykła ostrożność i jesteśmy bezpieczni...
Wywód ten jest celowy, ponieważ w tej chwili pragnę napisać kilka zdań o jak na razie najciekawszej osobie poznanej podczas tej wyprawy. Osob tą jest Jason McAnuff. Od razu zapraszam do zapoznania się z jego blogiem (w języku angielskim). Gość jest Anglikiem z ojca Jamajczyka (czarnawy zatem). I od prawie roku podróżuje... Wystartował w Kaliforni i chce dojechać do Ziemi Ognistej w Argentynie. I wszystko byłoby w miarę normalne, gdyby nie jego środek komunikacji. Otórz chłopaczyna przemieszcza się na rowerze! Aby ruszyć na wyprawę życia, Jason pracował cały rok po 80h tygodniowo w 2 supermarketach. Nie ma co, jest twardy. I jest dobrym przykładem, że jak czegoś bardzo się chce, to przy odpowiedniej motywacji i zaangażowaniu wszystko można osiągnąć! Poznaliśmy się w Granadzie. Szedłem sobie ulicą, gdy zobaczyłem dwóch gości na rowerach. Patrzyłem na nich jak sroka w gnat, więc spytali się mnie czy znam w Granadzie jakieś dobre hostele. A ja im zaproponowałem miejsce, w którym sam się zatrzymałem. No się zakumplowaliśmy. Drugim rowerzystą był Jenaro - Meksykanin z Kalifornii, w mowie potocznej zwany Generałem ;) Generał ma lat 50 i po rozwodzie wsiadł na rower i jedzie z Cancun w Meksyku do Panamy. Jak się poznaliśmy, jechał już 4 miesiące. Także jeśli ktoś uważa, że moja 53-dniowa eskapada to wielki wyczyn, musi przyznać, że przy dokonaniach takich osób jak Jason i Generał, wypadam raczej słabo ;)
Jako że we trójkę przypadliśmy sobie do gustu, postanowiliśmy popłynąć razem z Granady na Ometepe. Ometepe to flagowa atrakcja turystyczna Nikaragui. Wielka (oplata ją droga długości 80 km) wyspa na słodkowodnym jeziorze o powierzchni 8026m kw! Jezioro nazywa się Cocibolca lub Nikaragua i jest największym jeziorem w Ameryce Środkowej. Niegdyś żyły w nim jedyne na świecie słodkowodne rekiny, ale w latach 70-tych praktycznie wszystkie zostały wyłowione i sprzedane Japończykom przez prywatne przedsiębiorstwo znienawidzonego przez Nicos, ale kochanego przez Yankees dyktatora Anastasio Somozę. Wyspa Ometepe jest niesamowita. W praktyce to dwa wulkany - Concepcion (aktywny) i Maderas (pasywny ;) wystające z jeziora i połączone ze sobą kawałkiem lądu. W internecie jest masa zdjęć wyspy. Oddają one jej wyjątkowość :)
Na promie moi zwariowani rowerzyści wyskoczyli z pomysłem wejścia na większy, aktywny wulkan Concepcion. I wszystko byłoby ok, gdyby nie fakt, że wszystkie przewodniki odrazają samotną wspinaczkę i sugerują wynajęcie przewodnika. Na wyspie jest ich mrowie i proponują swoje usługi za mniej więcej 20 USD od osoby. Jason powiedział mi że Generał dużo się wspinał i on będzie naszym przewodnikiem :) Za darmo oczywiście. Generał fachowym okiem spojrzał na wulkan i powiedział: -jakieś 3-4h i bedziemy na górze... Plan był gotowy. Przypłynęliśmy na wyspę wieczorem, i o 6.30 rano z hotelu niedaleko wukanu ruszyliśmy w kierunu szczytu. Wzięliśmy jedzenie i ok 3l wody na łebka. Po około 1,5h zaczęło się strome podejście, a po 2,5h byłem tak wyczerpany (nieprzyzwyczajenie i gorący, duszny klimat), że... zwymiotowałem :/ Ale, że z natury jestem uparty, postanowiłem iść dalej... W międzyczasie zjadłem śniadanie i poczułem się lepiej. Organizm przyzwyczaił się. Po 6h od wyjścia z hotelu zdobyliśmy szczyt!!! Niesamowite było to uczucie:) I niesamowite widoki. Z jednej strony wyspa i jezioro, a z drugiej krater aktywnego wulkanu z którego ulatniały się trącące siarką dymy!!! Jedyne co było niemiłe to setki owadów wszelkiej maści wlatujących do buzi, nosa i gryząceod czasu do czasu. Nie mam pojęcia co tam robiły. Na szczycie posiedzieliśmy koło godziny, a później ruszyliśmy w równie ciężką (ghłównie dlatego, że na szczycie skończyła nam się woda - śmiało mógłbym wypić 5 litrów, bo i tak wszystko uciekało z potem) drogę w dół. Do hotelu dotarliśmy o 19.30, jak było już ciemno, po 13h marszu. Dlatego proszę się nie dziwić, że w dniu urodzin nie świętowałem, tylko leniwie leżałem w hamaku, a popołudniu wybrałem się na plażę...
Dzień odpoczynku wystarczył, żeby Jason wpadł na kolejny wspaniały pomysł - objechania dużego wulkanu rowerami. Fajny pomysł, zgodziłem się i wypożyczyłem rower. Przekalkulował szybko i powiedział - 5 lub 6 h i jesteśmy z powrotem. Tym razem wycieczka trwała tylko 10 godzin :) Z czego ostatnie 3h jechaliśmy w kompletnych ciemnościach bo oczywiście nikt nie wpadł napomysł wzięcia latarki (z resztą ja swoją już dawnop temu zgubiłem w Hondurasie :) Fajna przygoda. Miejscowi też tak jeżdżą! Cały czas coś tam podśpiewywałem lub gwidałem, żeby czasem nikt nie najechał na mnie z przeciwka :) Od tej pory już nigdy nie ufałem Jasonowi, przynajmniej w sprawach oszacowania czasu ;) Niestety jak to w podróżowaniu bywa, każdy musiał ruszyć w swoją stronę i następnego dnia pożegnałem Jasona (Generał odjechał dzień wcześniej).
Z Ometepe ruszyłem z May - Kalifornijką do San Juan del Sur, czyli surferowskiego kurortu nad Pacyfikiem (gdzie zacząłem pisać tego posta). Jak wysiedliśmy z promu okazało się, że ostatni autobus do SJdS już odjechał. Zaleta podróżowania w kilka osób - tańsze taksówki. Wzięliśmy taksówkę i za godzinną podwózkę zapłaciliśmy 15$, czyli po jakieś 22zł na osobę. Oj żeby tak w Polsce było :) SJdS to typowy kurort. Z hotelami i hostelami dla surferów, dużą plażą i bogatym życiem nocnym. W końcu z tego życia nocnego pokorzystałem, bo wcześniej za bardzo nie było okazji. Dwie noce które tam przesiedziałem spędziłem w barach i dyskotekach z May i innymi poznanymi ludźmi. Z ciekawszych osób to spotkałem tam (w nocy, w knajpach) Kemala - 50cio letniego Turka, który tam mieszka (sam do niego zagadałem bo miał na sobie koszulkę z półksiężycem i gwiazdą a ja akurat miałem koszulkę ze Stambułu). Później w innej knajpie jeden Salwadorczyk powiedział, że przy barze siedzi tam Polak. I faktycznie spotkałem tam Kubę z Bielska, który przebywa w Nikaragui od 3 miesięcy i robi zdjęcia... Pierwszy raz od miesiąca gadałem po Polsku. Fajne to uczucie jak się spotka rodaka na końcu świata. Wcześniej spotkałem Magdę, Polkę na Utili w Hondurasie, ale ona od 5-tego roku życia mieszkała w Stanach, więc to tak już nie do końca rodaczka ;)
Po SJdS ruszyłem do kolejnego po Granadzie kolonialnego miasteczka w Nikaragui - Leon. I tu na chwilę obecną się znajduję. Szczerze muszę przyznać że jestem smutny... Smutny, bo bardzo polubiłem ten kraj, i bardzo dobrze się tu czuję, a czas płynie nieubłagalnie. Jutro ruszam na północ. Jak dobrze pójdzie, śmignę przez 100km Hondurasu i spał już będę w Salwadorze. Ale jak wiadomo w podróżowaniu różnie bywa...
Nie mam teraz czasu wrzucić zdjęć na picasę, ale próbkę pokazuję tu, na blogu.
Tak jak planowałem, w Granadzie posiedziałem do czwartku, czekając na prom do Altagracii na wyspie Ometepe na jeziorze Nikaragua. Wcześniej zdążyłem jednak poznać dwie niesamowicie ciekawe persony, z którymi to personami postanowiłem powałęsać się trochę po wyspie... Zanim opisze nasze wyspiarskie wojaże, chciałbym przedstawić po krótce mechanizm poznawania ludzi podczas podróżowania...
Zanim tu przyleciałem dużo osób w Polsce pytało mnie czy się nie boję jechać samemu. Wydawać się może, że podróżowanie samemu jest zdecydowanie gorsze niż w grupie. Trzeba uważać i pilnować swoich rzeczy (w grupie z resztą też), nie można zapuszczać się w niebezpieczne okolice, na ogół więcej płaci się za noclegi no i nie można za bardzo zostawić swoich fatałachów na plaży i wykąpać się... Ale... To, że przyleciałem samemu wcale nie oznacza, że samemu podróżuję. W praktyce rzado kiedy to się zdarza, szczególnie teraz, gdy jestem w regionach zdecydowanie bardziej turystycznych niż dzikie Wybrzeże Moskitów (choć i tam znalazł się zakręcony Włoch). Poznawanie ludzi na takiej wyprawie jest niesamowicie łatwe, szczególnie gdy podróżujemy w wersji solo. Wygląda to mniej więcej tak: wsiadamy do autobusu, promu czy innej zbiorowej taksówki i widzimy gringos - obcokrajowców. Mówimy cześć i zaczynamy standardową konwersację - skąd jesteś, jak długo już podróżujesz i dokąd jedziesz? O, jedziesz w tym samym kierunku co ja! No to jedziemy razem. Dodatkowo masę ludzi poznać można w hotelach i wszelkiego rodzaju hostelach - każdy turysta wędrownik musi gdzieś nocować. Tak zdobywamy sobie przyjaciela na kilka dni, by później nigdy go już nie spotkać... Znajomości podróżnicze są bardzo intensywne, ale krótkotrwałe. Intensywne, bo w bardzo krótkim czasie traktujemy współtowarzysza jak osobę nam bardzo bliską (proste - nasi prawdziwi bliscy są daleko). Ufamy sobie i jesteśmy na siebie zdani. W razie potrzeby pomagamy sobie i stajemy w obronie drugiej osoby. Później drogi się rozchodzą, żegnamy się, wymieniamy e-mailami i w praktyce nigdy się już nie spotykamy.
Po przeczytaniu tego wiele osób pewnie pomyśli sobie, że jestem lekkomyślny i nierozważny. Bo przecież jak można pisać o zaufaniu do innych osób, których prawie w ogóle nie znamy... Ale tak właśnie jest. Ludzie szukają osób, z którymi dzielą cechy wspólne. I tak samo jest z podróżnikami. Fajnie przebywać z osobą o takich samych zainteresowaniach i poglądach na życie. Inni podróżujący to także ważne źródła informacji - gdzie tam a tam przenocować?, gdzie dobre jedzenie?, ile kosztuje taksówka czy autobus?... Wiadomo, że z zaufaniem do obcych trzeba uważać. Ale tu pomaga nam też logika i statystyka. Bo naprawdę to prawdopodobieństwo tego, że gdzieś tam w dżungli czeka na nas Niemiec, Szwajcar czy inna Włoszka, żeby pozbawić nas wszelkich kosztowności, a najlepiej to i nerke wyciąć, jest niezmiernie małe. Im miejsce bardziej turystyczne, tym bardziej trzeba uważać. Zdrowy rozsądek, zwykła ostrożność i jesteśmy bezpieczni...
Wywód ten jest celowy, ponieważ w tej chwili pragnę napisać kilka zdań o jak na razie najciekawszej osobie poznanej podczas tej wyprawy. Osob tą jest Jason McAnuff. Od razu zapraszam do zapoznania się z jego blogiem (w języku angielskim). Gość jest Anglikiem z ojca Jamajczyka (czarnawy zatem). I od prawie roku podróżuje... Wystartował w Kaliforni i chce dojechać do Ziemi Ognistej w Argentynie. I wszystko byłoby w miarę normalne, gdyby nie jego środek komunikacji. Otórz chłopaczyna przemieszcza się na rowerze! Aby ruszyć na wyprawę życia, Jason pracował cały rok po 80h tygodniowo w 2 supermarketach. Nie ma co, jest twardy. I jest dobrym przykładem, że jak czegoś bardzo się chce, to przy odpowiedniej motywacji i zaangażowaniu wszystko można osiągnąć! Poznaliśmy się w Granadzie. Szedłem sobie ulicą, gdy zobaczyłem dwóch gości na rowerach. Patrzyłem na nich jak sroka w gnat, więc spytali się mnie czy znam w Granadzie jakieś dobre hostele. A ja im zaproponowałem miejsce, w którym sam się zatrzymałem. No się zakumplowaliśmy. Drugim rowerzystą był Jenaro - Meksykanin z Kalifornii, w mowie potocznej zwany Generałem ;) Generał ma lat 50 i po rozwodzie wsiadł na rower i jedzie z Cancun w Meksyku do Panamy. Jak się poznaliśmy, jechał już 4 miesiące. Także jeśli ktoś uważa, że moja 53-dniowa eskapada to wielki wyczyn, musi przyznać, że przy dokonaniach takich osób jak Jason i Generał, wypadam raczej słabo ;)
Jako że we trójkę przypadliśmy sobie do gustu, postanowiliśmy popłynąć razem z Granady na Ometepe. Ometepe to flagowa atrakcja turystyczna Nikaragui. Wielka (oplata ją droga długości 80 km) wyspa na słodkowodnym jeziorze o powierzchni 8026m kw! Jezioro nazywa się Cocibolca lub Nikaragua i jest największym jeziorem w Ameryce Środkowej. Niegdyś żyły w nim jedyne na świecie słodkowodne rekiny, ale w latach 70-tych praktycznie wszystkie zostały wyłowione i sprzedane Japończykom przez prywatne przedsiębiorstwo znienawidzonego przez Nicos, ale kochanego przez Yankees dyktatora Anastasio Somozę. Wyspa Ometepe jest niesamowita. W praktyce to dwa wulkany - Concepcion (aktywny) i Maderas (pasywny ;) wystające z jeziora i połączone ze sobą kawałkiem lądu. W internecie jest masa zdjęć wyspy. Oddają one jej wyjątkowość :)
Na promie moi zwariowani rowerzyści wyskoczyli z pomysłem wejścia na większy, aktywny wulkan Concepcion. I wszystko byłoby ok, gdyby nie fakt, że wszystkie przewodniki odrazają samotną wspinaczkę i sugerują wynajęcie przewodnika. Na wyspie jest ich mrowie i proponują swoje usługi za mniej więcej 20 USD od osoby. Jason powiedział mi że Generał dużo się wspinał i on będzie naszym przewodnikiem :) Za darmo oczywiście. Generał fachowym okiem spojrzał na wulkan i powiedział: -jakieś 3-4h i bedziemy na górze... Plan był gotowy. Przypłynęliśmy na wyspę wieczorem, i o 6.30 rano z hotelu niedaleko wukanu ruszyliśmy w kierunu szczytu. Wzięliśmy jedzenie i ok 3l wody na łebka. Po około 1,5h zaczęło się strome podejście, a po 2,5h byłem tak wyczerpany (nieprzyzwyczajenie i gorący, duszny klimat), że... zwymiotowałem :/ Ale, że z natury jestem uparty, postanowiłem iść dalej... W międzyczasie zjadłem śniadanie i poczułem się lepiej. Organizm przyzwyczaił się. Po 6h od wyjścia z hotelu zdobyliśmy szczyt!!! Niesamowite było to uczucie:) I niesamowite widoki. Z jednej strony wyspa i jezioro, a z drugiej krater aktywnego wulkanu z którego ulatniały się trącące siarką dymy!!! Jedyne co było niemiłe to setki owadów wszelkiej maści wlatujących do buzi, nosa i gryząceod czasu do czasu. Nie mam pojęcia co tam robiły. Na szczycie posiedzieliśmy koło godziny, a później ruszyliśmy w równie ciężką (ghłównie dlatego, że na szczycie skończyła nam się woda - śmiało mógłbym wypić 5 litrów, bo i tak wszystko uciekało z potem) drogę w dół. Do hotelu dotarliśmy o 19.30, jak było już ciemno, po 13h marszu. Dlatego proszę się nie dziwić, że w dniu urodzin nie świętowałem, tylko leniwie leżałem w hamaku, a popołudniu wybrałem się na plażę...
Dzień odpoczynku wystarczył, żeby Jason wpadł na kolejny wspaniały pomysł - objechania dużego wulkanu rowerami. Fajny pomysł, zgodziłem się i wypożyczyłem rower. Przekalkulował szybko i powiedział - 5 lub 6 h i jesteśmy z powrotem. Tym razem wycieczka trwała tylko 10 godzin :) Z czego ostatnie 3h jechaliśmy w kompletnych ciemnościach bo oczywiście nikt nie wpadł napomysł wzięcia latarki (z resztą ja swoją już dawnop temu zgubiłem w Hondurasie :) Fajna przygoda. Miejscowi też tak jeżdżą! Cały czas coś tam podśpiewywałem lub gwidałem, żeby czasem nikt nie najechał na mnie z przeciwka :) Od tej pory już nigdy nie ufałem Jasonowi, przynajmniej w sprawach oszacowania czasu ;) Niestety jak to w podróżowaniu bywa, każdy musiał ruszyć w swoją stronę i następnego dnia pożegnałem Jasona (Generał odjechał dzień wcześniej).
Z Ometepe ruszyłem z May - Kalifornijką do San Juan del Sur, czyli surferowskiego kurortu nad Pacyfikiem (gdzie zacząłem pisać tego posta). Jak wysiedliśmy z promu okazało się, że ostatni autobus do SJdS już odjechał. Zaleta podróżowania w kilka osób - tańsze taksówki. Wzięliśmy taksówkę i za godzinną podwózkę zapłaciliśmy 15$, czyli po jakieś 22zł na osobę. Oj żeby tak w Polsce było :) SJdS to typowy kurort. Z hotelami i hostelami dla surferów, dużą plażą i bogatym życiem nocnym. W końcu z tego życia nocnego pokorzystałem, bo wcześniej za bardzo nie było okazji. Dwie noce które tam przesiedziałem spędziłem w barach i dyskotekach z May i innymi poznanymi ludźmi. Z ciekawszych osób to spotkałem tam (w nocy, w knajpach) Kemala - 50cio letniego Turka, który tam mieszka (sam do niego zagadałem bo miał na sobie koszulkę z półksiężycem i gwiazdą a ja akurat miałem koszulkę ze Stambułu). Później w innej knajpie jeden Salwadorczyk powiedział, że przy barze siedzi tam Polak. I faktycznie spotkałem tam Kubę z Bielska, który przebywa w Nikaragui od 3 miesięcy i robi zdjęcia... Pierwszy raz od miesiąca gadałem po Polsku. Fajne to uczucie jak się spotka rodaka na końcu świata. Wcześniej spotkałem Magdę, Polkę na Utili w Hondurasie, ale ona od 5-tego roku życia mieszkała w Stanach, więc to tak już nie do końca rodaczka ;)
Po SJdS ruszyłem do kolejnego po Granadzie kolonialnego miasteczka w Nikaragui - Leon. I tu na chwilę obecną się znajduję. Szczerze muszę przyznać że jestem smutny... Smutny, bo bardzo polubiłem ten kraj, i bardzo dobrze się tu czuję, a czas płynie nieubłagalnie. Jutro ruszam na północ. Jak dobrze pójdzie, śmignę przez 100km Hondurasu i spał już będę w Salwadorze. Ale jak wiadomo w podróżowaniu różnie bywa...
Nie mam teraz czasu wrzucić zdjęć na picasę, ale próbkę pokazuję tu, na blogu.
Prom na Ometepe. W tle wulkan Concepción.
W drodze na szczyt.
Jason, Generał i Biggy (tak tu się przedsawiam bo to najłatwiejsze do zapamiętania :)
Widok na wnętrze krateru.
Takeśmy się pocili!!! fot. Jason.
Z tymi rekinami, jesli to prawda ze Japonczycy polow nakrecali to przegiecie totalne bylo, zeby jeszcze calego zjadali!
OdpowiedzUsuńA teraz kurde Tilapie tam wposcili, na ktore Japonczyk rekinozerny juz nie reflektuje, bo taka Tilapia to gatunek zagrazajacy innym a nie zagrozony...
Anyway, Anglia, Turcja, Duzy smierdzacy wulkan... hehehe Brat poprzeczka na przyszly rok wysoko postawiona, ale dasz rade!
Serio gratuluje wytrwalosci i zaparcia z tym wulcanem, no to teraz za ciosem pojdziesz i w innych sprawach tego persistance Ci nie zabraknie.
Tego wlasciwie Ci zycze przy tej okazji! A wlasciwie to ile Ty masz lat Brat? :-P
3maj sie!
Brat