piątek, 13 marca 2015

Po roku przerwy znów przez Saharę


Podróżnik najbardziej lubi poznawać nowe miejsca, spotykać nowych ludzi, odkrywać nieznane. Z pewnością. Podczas swoich wojaży jednakże, niejednokrotnie natrafia na miejsca do których chciałby wrócić. Jeden ma tych miejsc zaledwie kilka, inny całe mnóstwo. Osobiście chciałbym wrócić do praktycznie wszystkich miejsc, w których kiedykolwiek byłem (z wyłączeniem terenów objętych obecnie wojną). Do jednych bardziej, do innych mniej. Na pierwszym miejscu jest z pewnością Iran. Tak gościnnego (i niesłusznie owianego złą sławą) kraju trudno szukać po całym świecie. Wrócić chciałbym też bardzo do Meksyku i Ameryki Środkowej, a także do Ugandy. Maroko może nie jest w czołówce moich „destynacji powrotnych” jednak gdy nadarzyła mi się okazja kolejnej wizyty w tym ciekawym arabsko – berberyjskim kraju, to bardzo się ucieszyłem... A dlaczego musiałem jechać do Maroko i o samej transsaharyjskiej podróży będzie w dzisiejszym wpisie... Na moim innym blogu (Pegamtu – Perypetie Gambijskiego Tubaba), gdzie opisuję moje obecne życie w Gambii, napisałem że to właśnie w Rabacie znajduje się nasza najbliższa placówka dyplomatyczna. Na przełomie lat (wyjechałem w 2014, a wróciłem w 2015 roku) wybrałem się tam, aby tradycyjnie powalczyć z biurokracją i zalegalizować mój gambijski akt ślubu... Ha! Właśnie zdałem sobie sprawę, że ostatniego posta na tym blogu pisałem jeszcze jako kawaler, a teraz jestem poważnym żonatym mężczyzną. Więcej o ślubie i mojej pięknej małżonce napisane jest na Pegamtu.

A teraz wróćmy do tematu... Jako że przez panikę związaną z epidemią wirusa ebola odwołano loty z Polski do Gambii nasz tutejszy biznes turystyczny odnotowuje zastój, uznałem że mam czas aby załatwić nasze małżeńskie formalności. Gambijski akt ślubu, jakkolwiek ładny by nie był, nie jest uznawany przez nasze polskie władze. Aby to zmienić trzeba udać się do najbliższego konsulatu (w naszym przypadku w Maroko!) i tam go zalegalizować (co wiąże się z wysłaniem dokumentów przez ambasadę do USC). Brzmi łatwo i przyjemnie, ale w rzeczywistości tak nie jest... Po pierwsze do Rabatu z Gambii jest ponad 3000 km, a po drugie załatwienie formalności nie jest wcale takie oczywiste... Ale od początku...

Zanim wybrałem się na wyprawę przeanalizowałem dwie możliwości dostania się do Maroko. Pierwsza opcja to droga lotnicza, druga – lądowa. Ci co mnie znają pewnie wiedzą, że długo nie musiałem się zastanawiać i wybrałem tę drugą opcję. Była nieco tańsza no i zdecydowanie bardziej ciekawa. Przejazd przez Saharę publicznymi środkami transportu zawsze pozostanie wielką atrakcją dla każdego podróżnika. Mimo, że trasę tę pokonałem już w ostatnich latach dwa razy, to z chęcią wybrałem się na tą długą eskapadę ponownie.

Pierwszym krokiem było uzyskanie wiz. Potrzebne są one Polakom (jak i większości Europejczyków) w Senegalu i Mauretanii, które leżą na mojej trasie. Na tym etapie nie napotkałem żadnych niespodzianek ani problemów. Wizy zdobyłem na miejscu w dwa dni (po jednym dniu na każdą wizę). Jeśli kogoś ciekawią szczegóły to zapraszam do przestudiowania moich wypocin (po angielsku) na forum podróżniczym Lonely Planet Thorn Tree.

Z wizami wbitymi do paszportu mogłem już spokojnie ruszyć w trasę. Po wczesnej pobudce, ok 6:30 rano, 10 grudnia opuściłem mój dom w Brusubi w Gambii. Dwoma zbiorowymi taksówkami i busem dotarłem do przystani promowej w Bandżulu. Tam skorzystałem z szybszego środka transportu niż prom, a mianowicie łodzi motorowej. Jako, że po obu stronach rzeki Gambii nie ma żadnej przystani dla łodzi, aby się na nie dostać, jesteśmy zdani na tragarzy, którzy przenoszą nas na barkach. Trzeba uważać, żeby za tą usługę zbytnio nie przepłacić. Nie ma oficjalnych stawek, a rozzuchwaleni tragarze żądają od białych często 100 dalasi (ok 8zł) i więcej. W rzeczywistości 10-25 dalasi to słuszna kwota.

Na drugim brzegu zjadłem małe śniadanie i kolejną zbiorową taksówką dojechałem po około 30 min do posterunku granicznego w miejscowości Amdalai. Formalności poszły szybko i sprawnie i już po kilku minutach byłem w Senegalu. Aby załapać tam dalekobieżny środek transportu najlepiej skorzystać z oferty moto-taksówkarzy, którzy za niewielką opłatą (około 2zł) zabiorą nas na garage, czyli dworzec.

Podczas przejazdu przez Senegal, korzystałem tylko z droższego, ale szybkiego środka transportu, jakim są zbiorowe taksówki sept-place (siedem miejsc). To na ogół zdezelowane peugoty 504 lub 505 w wersji kombi z dodatkowymi trzema siedzeniami z tyłu. Jak sama nazwa wskazuje – zabierają one siedmioro pasażerów, a ruszają z dworców wtedy, kiedy są pełne (no chyba, że zapłacimy za puste miejsca jak nam się bardzo spieszy). W Gambii te same auta nazywają się bush-taxi. Jak na polskie warunki nie jest to zbyt drogi transport. Koszt przejazdu to mniej więcej 10zł za godzinę jazdy (tak to sobie wykalkulowałem), a że główne drogi w Senegalu są dobre w godzinę przejedziemy dość sporo.

Moim pierwszym miastem docelowym było Kaolack. Nie jest to specjalnie ciekawe miejsce, ale to właśnie tam czekał na mnie Mawdo Faye, kuzyn Abdula, z którym po raz pierwszy trafiłem do Senegalu. Razem z Mawdo kolejnym sept-place ruszyliśmy w dalszą trasę do świętego miasta Touba, słynącego z wielkiego meczetu, bractwa muzułmańskiego założonego przez szejka Amadou Bambę oraz cafe touba, czyli aromatyzowanej kawy pitej w całym Senegalu oraz ościennych państwach. Moja wizyta w tym mieście zbiegła się w czasie z dorocznymi uroczystościami magal, czyli najważniejszymi dniami dla miasta w roku. Touba była pełna pielgrzymów z wielu krajów, a także zwierząt, które tam miały zostać ofiarowane. Oprócz kóz, owiec i bydła co jakiś czas można było zauważyć sprowadzone z Mauretanii wielbłądy! Na każdym kroku sprzedawane też były muzułmańskie dewocjonalia, obok których czasami wisiały koszulki z Che Guevarą. Zestawienie to było dla mnie tak trafne, jak próba sprzedaży koszulek z Leninem obok obrazów z Matką Boską, ale w Senegalu nikt z tym nie miał problemów.

Jako że Mawdo jak co roku pojechał do Touby na uroczystości magal właśnie, również i ja potraktowany zostałem jako pielgrzym! Bycie pielgrzymem w Toubie podczas magal'u to nie lada przywilej! Miejscowi mają obowiązek zapewnić pielgrzymom wikt i opierunek. Co ciekawe, w te dni (w przeciwieństwie do zwyczajnych dni w roku) to mężczyźni mają tam obowiązek przygotowywania jedzenia. Jak wiadomo, mężczyźni na całym świecie są lepszymi kucharzami od kobiet (czekam na komentarze od feministek hehe) więc jedzonko było przepyszne. Noc spędziliśmy z Mawdo na dachu domu w namiocie, który prawie dwa lata temu zostawiłem w Senegalu.

 Z Mawdo na bryczce w Toubie.

 Koszulki z Bambą i Che Guevarą

Dewocjonalia.
 Nocleg na dachu.

Meczet w Toubie.

Po miłym dniu i nocy spędzonej w Toubie ruszyłem sam w dalszą drogę. Drugi dzień podróży zakończyłem wieczorem w stolicy Mauretanii – Nawakszucie, gdzie dotarłem bez większych problemów. Tam nie napotkałem nic nowego. Jak zwykle nocowałem w oberży Menata (na nasze bardziej to hostelem nazwać należy, ale po francusku to auberge), a kolację zjadłem w dobrej i niedrogiej marokańskiej restauracji - Zeituna. Na deser spożyłem zieloną herbatę i zapaliłem sziszę, czyli fajkę wodną.

W hostelu w Nawakszucie poznałem Alexa – Katalończyka z Barcelony, który tak jak ja zmierzał do Maroko. Postanowiliśmy wspólnie kontynuować podróż, bo jak wiadomo w kupie raźniej.

Trzeciego dnia pokonaliśmy tylko krótki odcinek (6 godzin w busie) z Nawakszutu do Nawazibu. Po drodze zatrzymaliśmy się na postoju przy sklepiku i stacji benzynowej na środku pustyni. Tam wielce się zaskoczyłem, gdy w lodówce zauważyłem nasze polskie mleko! Nie omieszkałem go kupić i zrobić sobie zdjęcie. Fotkę wysłałem do firmy, która to mleko wyprodukowała i po jakimś czasie moje zdjęcie (w nieco udekorowanej formie) „wisiało” na ich Facebook'u. Także nieprawda, że nie ma wody na pustyni! Woda jest, a nawet polskie mleko. Jedyne czego nie ma w Mauretanii z napojów to wszelkiego rodzaje alkohole, które są praktycznie całkowicie zakazane...

Dzień czwarty spędziliśmy razem z Alexem w podróży do Dakhli, czyli pierwszego dużego (i bardzo przeze mnie lubianego) miasta po marokańskiej stronie granicy na Saharze Zachodniej. Tam tradycyjnie zamówiłem smażone kalmary w przyjemnej i czystej restauracyjce prowadzonej przez kobiety (których umiejętności kulinarne dorównują mężczyznom z Touby;))) i odwiedziłem miejscowy kryty bazar (z przepysznymi daktylami).

Alex postanowił pozostać jeszcze trochę w Dakhli, a ja kupiłem bilety i piątego dnia w południe wsiadłem do klimatyzowanego autokaru o europejskim standardzie i ruszyłem w podróż do Rabatu. Eskapada to nie mała, bo 27 godzin trwała! Podróż marokańskim autokarem to jednak miła odmiana po przeładowanych zbiorowych taksówkach. Można w nim wygodnie wyprostować nogi, rozłożyć siedzenie i całkiem przyzwoicie się zdrzemnąć.


Polskie mleko na Saharze!
Z towarzyszem podróży - Alexem.

Do Rabatu dotarłem w poniedziałek 15-go, w grudniu popołudniu. Zamierzałem załatwić wszystko przed świętami i spokojnie wrócić do żony. Los miał jednak dla mnie inne plany! Już po pierwszym telefonie do polskiej ambasady okazało się, że nie będzie łatwo. Zazwoniłem we wtorek, a umówiono mnie na czwartek... W międzyczasie odwiedziłem też gambijską placówkę, gdzie podstemplowano mi nasz gambijski akt ślubu i akt urodzenia Sonny. Byłem pewien, że to wystarczy... Niestety, w czwartek 18 grudnia miła pani w polskim konsulacie powiedziała mi, że stemple z ambasady nic dla nich nie znaczą. Potrzebna była oficjalna legalizacja dokumentów. I wszystko byłoby super gdyby Gambijczycy wiedzieli (albo choć nie udawali, że nie wiedzą) co to takiego. Pan pierwszy sekretarz zaklinał się na początku, że nic poza stemplami dla mnie zrobić nie mogą i to nasza polska ambasada robi niepotrzebne zamieszenie. W polskiej ambasadzie z kolei powiedziano mi (w czasie kolejnych wizyt), że bez legalizacji oni się niczego nie podejmą, bo muszą mieć pewność że dokumenty są oryginalne... Wędrowałem zatem biedny od Anasza do Kajfasza z dnia na dzień tracąc nadzieję... W międzyczasie minęły święta (oczywiście ambasady były w tym czasie zamknięte) i już szykowałem się do powrotu na tarczy, gdy pojawiła się iskierka nadziei. Po moich sugestiach, że jestem w stanie zapłacić ile mi powiedzą byle daliby mi tą legalizację pan pierwszy sekretarz z gambijskiej ambasady powiedział, że zadzwoni do Gambii i spyta się czy da się coś załatwić... I rzeczywiście gdy po raz kolejny go odwiedziłem w poniedziałek 29 grudnia (czyli po 3 tygodniach od mojego przyjazdu), wręczył mi podstęplowane i podpisane przez ambasadora pismo legalizujące nasz akt ślubu. Musiałem dokonać też „oficjalnej” (w cudzysłowie, bo nie dostałem żadnego rachunku) opłaty 500 dirhamów (ok 200 zł), ale i tak byłem szczęśliwy, że w końcu się coś ruszyło. Nie czekając na nic prosto z gambijskiej placówki ruszyłem do polskiej ambasady (w ciągu 3 tygodni w Rabacie nauczyłem się korzystać z lokalnych autobusów miejskich na użytecznych dla mnie trasach, a w polskiej ambasadzie obsługiwany byłem bez wcześniejszego umawiania się). Tam pełen strachu (czy ten papierek wystarczy?) ale także nadziei po raz kolejny zapukałem do miłej pani z okienka i co??? Sukces!!! Jeszcze nie całkowity, ponieważ ostateczna decyzja o legalizacji małżeństwa należy do urzędu stanu cywilnego w Polsce, ale przynajmniej ambasada w końcu przyjęła moje papiery. Wiązało się to oczywiście z niemałymi opłatami, jednak w tym wypadku zupełnie oficjalnymi z tabelki i potwierdzonymi rachunkami. Podczas załatwiania formalności zostałem nawet poczęstowany darmową kawą!

Ten poniedziałek był dla mnie jednym z najszczęśliwszych dni w 2014 roku! Wiedziałem wtedy, że mój wyjazd do Maroko miał sens. Jeśli bym tego nie załatwił chyba popadłbym w depresję.

Zanim przejdę do opisu drogi powrotnej zatrzymam się jeszcze chwilę w Rabacie... Stolica Maroko nie jest na ogół celem turystycznych wizyt. W porównaniu z historycznymi perełkami takimi jak Marrakesz, Fez czy Meknes, lub z kosmopolityczną Casablancą miasto to nie ma zbyt wiele do zaoferowania. Według mnie warto jednak choć na chwilę zatrzymać się tam podczas pobytu w Maroko. Wbrew pozorom Rabat posiada kilka ciekawych miejsc. Są tam starożytne ruiny, kilka średniowiecznych zabytków i urokliwa medyna (marokańskie stare miasto ogrodzone murem). Latem można tam pooplać się też na szerokich plażach lub skorzystać z lekcji surfingu. Tym, co najbardziej podobało mi się w Rabacie, byli jednak jego mieszkańcy. Dlaczego? W stolicy kraju, pełnej obcokrajowców, urzędników i zagranicznych studentów nikt nie zwaraca na nas uwagi. Możemy spacerować spokojnie po całym mieście i nikt nas nie będzie zaczepiał. Dla tych co byli tylko w Marrakeszu lub Fezie to pewnie zaskakujące wieści. Tak. W Rabacie nie ma żadnych naganiaczy i nachalnych sprzedawców co pozwala poznać Maroko od jego bardzo pozytywnej strony. Dodatkowo dla mieszkających w czarnej Afryce (tak jak ja) Rabat, ze swoimi czystymi ulicami, nowiutkimi bądź odnowionymi budynkami i nowoczesnymi tramwajami, jawił się będzie jak miasto prawie w 100% europejskie (czego z pewnością nie można powiedzieć o stolicy Gambii – Bandżulu). Jeśli interesuje kogoś gdzie mieszkałem podczas swojego pobytu w Rabacie, to z chęcią odpowiadam. W medynie (tak jak w każdym większym marokańskim mieście) jest tam dużo tanich hoteli o dość niskim standardzie. Za dobę płaciłem w jednym z nich około 30 złotych.

Teraz czas na powrót... Moja trasa trasa przebiegała tak samo jak w stronę poprzednią. Przemieszczałem się jednak nieco szybciej, choć na wiele mi się to nie zdało. Kiedy dotarłem w Sylwestra do Dakhli po nocy tam spędzonej okazało się, że w Nowy Rok nie ma transportu do Mauretanii (przynajmniej takiego na jaki liczyłem) i przymusowo musiałem zostać w tym mieście dzień dłużej. Dzień teń wykorzystałem na wizytę w pustynnej oazie niedaleko kampingu, w którym nocowałem podczas podróży Skodilakiem z Emilem, a także na posiłek złożony z pysznej sałatki z ośmiornicy (prawie jak Radek od robienia łaski) i puszki piwa w restauracji Casa Luis.

 
"Europejski" Rabat.
 Sałatka z ośmiorniczki ;)

2 stycznia transport na trasie Dakhla – Nawazibu odbywał się już normalnie i tego dnia w rekordowym czasie (tylko 1h!) pokonałem pełną niespodzianek granicę marokańsko – mauretańską. W zbiorowej taksówce, którą jechałem miałem bardzo miłych współpasażerów i kierowce. Podzielili się ze mną pysznym jedzeniem (marokański tajin na postoju), a ja odwdzięczyłem się mandarynkami i daktylmi. Z Nawazibu nie złapałem już żadnego transportu dalej i musiałem tam nocować. Kolejnego dnia pokonałem kolejny rekord! W 24 godziny przejechałem różnymi środkami transportu z Nawazibu na północy Mauretanii do Barry w Gambii. Wszystko dzięki temu, że wieczorem w granicznym mieście Rosso (po senegalskiej stronie granicy) udało mi się złapać nocne sept-place prosto do Kaolack (oddalonego o 2,5h od gambijskiej granicy). Podczas tej dwieięciogodzinnej podróży rozmawiałem z młodym Mauretańczykiem jadącym z mamą do domu w Gambii. Dowiedziałem się od niego, że podczas mojej nieobecności (30 stycznia) miała tam miejsce nieudana próba zamachu stanu. Jak sama nazwa wskazuje organizatorzy pochodzili ze Stanów (byli Amerykanami o gambijskich korzeniach). Kilku zamachowców zostało zastrzelonych podczas próby ataku na pałac prezydencki (w którym akurat prezydenta nie było), a dwóch uciekło do Senegalu, a następnie do Stanów, gdzie zostali aresztowani. Bezpośrednim następstwem ataku był (chwilowy) spadek kursu gambijskiej waluty oraz trwające przez kolejne tygodnie wzmożone kontrole wojskowe na terenie kraju, a także liczne protesty ludności przeciwko terroryzmowi. Poza tym nic się nie zmieniło.

Po niecalym miesiącu od powrotu z mojej wyprawy dowiedziałem się, że była ona w pełni udana. Goniec (nie wiedziałem, że jeszcze taka funkcja istnieje) z Urzędu Miasta przyniós bowiem moim rodzicom w Bydgoszczy nasz (Sonny i mój) akt ślubu. Od tej pory jesteśmy małżeństwem również w świetle polskiego prawa. Na koniec tego wpisu chciałbym serdecznie pozdrowić panią Barbarę El Khourani pracującą w konsulacie w Rabacie! A nóż kiedyś trafi na mojego bloga... Pani ta była dla mnie zawsze bardzo miła (a odwiedzałem konsulat wielokrotnie) i cały czas „kibicowała” mi w pozytywnym załatwieniu mojej sprawy. To że nie mogła nic załatwić bez gambijskiej legalizacji wynikało tylko z przepisów, a nie czyjejś złej woli. Najważniejsze, że w końcu się udało!

niedziela, 6 kwietnia 2014

Dotarliśmy do celu!



Kesereh Kunda, Gambia, 29 marca 2014
 Chyba mogę stwierdzić, że misja się udała! Po długiej podróży dotarliśmy do Gambii, Skodilak wytrzymał, a ja po roku niecierpliwego czekania spotkałem się z moją afrykańską księżniczką :) Jest super! W tym miejscu chciałbym bardzo serdecznie podziękować wszystkim, bez których wyprawa ta nie byłaby możliwa. Po pierwsze moim kochanym rodzicom, którzy zawsze mnie wpierali i wspierają. To właśnie oni podarowali mi Skodilaka, który wcześniej służył im siedem lat. Po drugie, ogromne podziękowania należą się Panu Włodzimierzowi Bieranowskiemu – właścicielowi salonu Skody w Bydgoszczy i wszystkim jego pracownikom, którzy bardzo dobrze przygotowali mi auto do tej trudnej wyprawy. Po trzecie, dziękuję wszystkim, którzy ofiarowali „dary dla Afryki”, a w szczególności Różiemu, Katnemu i Uli, Valkyrowi i Natalii, Agacie, Państwu Dłużewskim, Szczepanicie i wszystkim innym osobom, od których otrzymałem podarunki i wsparcie. Adi! Dzięki za nieustanną fejsbukową promocję wszystkich moich projektów! Żółwik dla wszystkich bydgoskich hip-hopowców, których twórczość umilała nam długą jazdę. Na koniec olbrzymie „dżaradżyf” dla Abdula (czyli Laya), bez którego być może nigdy nie zainteresowałbym się Afryką i nigdy tu nie trafił. Kto by pomyślał w ten czerwcowy dzień 2009 roku, kiedy to poznaliśmy się w mieszkaniu Orła (na Bartodziejach oczywiście!), że za 5 lat wyjadę w sumie już po raz trzeci na Czarny Kontynent, tym razem nie tylko w celach turystyczno -  krajoznawczych, ale z wielką misją i nadzieją, że się uda! Pierwszy etap za nami, czas na kolejny, któremu pewnie poświęcę całkiem nowego bloga. Nie będzie to już blog podróżniczy, tylko blog opisujący perypetie (oj spodziewam się ich wiele) polskiego tubaba (lokalne określenie „białasów”) w najmniejszym kraju Afryki. Ale to wkrótce. Tymczasem czas na wspomnienia z ostatnich kilku dni.

Wizyta u rodziny Abdula była bardzo miła. Można powiedzieć, że mieliśmy powtórkę z zeszłego roku. Wszyscy traktowali nas po królewsku, na śniadania jedliśmy bagietki z czekoladą popijane cafe-touba a popołudniami sączyliśmy niezliczone ilości szklaneczek mocnej, zielonej herbaty. Jak już wspomniałem senegalskie służby celne pozwoliły nam tylko na 3 dni pobytu i 27 marca z samego rana opuściliśmy przyjazne Rufique. Do przejechania mieliśmy niecałe 300 km, ale był to jeden z najtrudniejszych etapów naszej podróży. Po kilkudziesięciu kilometrach gładkiego asfaltu nawierzchnia drogi stała się okropna. Było tyle ogromnych dziur, że często bezpieczniejszą opcją okazywała się jazda poboczem. Na niektórych odcinkach asfaltu nie było w ogóle. W takich okolicznościach pokonanie krótkiej trasy trwa wiele godzin (nam zajęło około 6 h). Innym czynnikiem zamieniającym drogę w koszmar była temperatura powietrza. W Rufisque, leżącym nad oceanem nawet w południe da się wytrzymać bez problemu. Gorzej robiło się z każdym kilometrem pokonywanym w głąb lądu. Kiedy termometr mierzący temperaturę przy gruncie wskazywał 43 stopnie zrobiliśmy pierwsze zdjęcie. Kolejne było przy 45 stopniach, a jak zobaczyliśmy 47 byliśmy pewni, że za chwilę przekroczymy magiczną granicę 50 stopni. Całe szczęście, później było tylko coraz mniej. Mam nadzieję, że czytelnicy pamiętają, iż nasza klima nie działa od Sahary Zachodniej. Kiedy w końcu dotarliśmy do granicy, byliśmy całkiem otumanieni! Kolejna granica – kolejne niespodzianki! Senegalczycy puścili nas bez problemu i o dziwo bez pytania o jakiekolwiek opłaty. Zabawa zaczęła się po Gambijskiej stronie. Kiedy poszliśmy po pieczątki musieliśmy obudzić policjanta, który spokojnie drzemał sobie przy swoim biurku. Dostaliśmy stemple na 28 dni pobytu, zostaliśmy poczęstowani atayą (zieloną herbatą) i udaliśmy się do służy celnej zalegalizować Skodilaka. Celnicy powiedzieli, że niezwłocznie musimy udać się do Banjulu (oznaczałoby to trudną i długą przeprawę przez rzekę), aby tam dopełnić formalności. Nie leżało to w naszym interesie, więc musieliśmy obejść to nieprzyjazne nam prawo. 50 EUR (baaaardzo dużo) do kieszeni wysoko postawionego celnika  załatwiło sprawę. Dostaliśmy glejt pozwalający przez 10 dni poruszać się po całej Gambii. Mimo otrzymania tej wielkiej sumy pan celnik grzecznie powiedział, że jeszcze tylko służby antynarkotykowe (myślałem, że jak zetnę dredy nie będę miał z nimi do czynienia) sprawdzą nasze auto i możemy jechać dalej. Wszystko ok, bo żadnych narkotyków nie wieźliśmy, ale proszę sobie wyobrazić ile trwa bardzo dokładne sprawdzanie wyładowanego po brzegi samochodu! Aby nie stwarzać pozorów podejrzanych zgodziliśmy się na przeszukanie. Podjechaliśmy na specjalny parking i w miłej atmosferze antynarkotykowcy zaczęli wypakowywać rzeczy ze Skodilaka i drobiazgowo je sprawdzali. Po około dziesięciu minutach obecna tam pani policjantka dotarła do worka z butami. Wyjęła jedną parę i powiedziała, że bardzo się jej podobają. Odrzekłem z uśmiechem:
- Podobają się one Pani? Moim zdaniem ślicznie będzie Pani w nich wyglądała, może chce je Pani jako prezent ode mnie?
Po wypowiedzeniu tych słów na twarzach wszystkich policjantów pojawiły się szerokie uśmiechy. Dwóch panów zapytało, czy może mam też coś dla nich. Zaproponowałem po starym, zablokowany, simlokiem telefonie dla każdego. Przyjęli moją propozycję, pomogli się nam z powrotem spakować i życzyli miłej drogi. Zanim odjechaliśmy wszyscy zdaliśmy sobie sprawę, że w zeszłym roku z Piotrasem zostaliśmy zatrzymani przez mniej więcej te same osoby :) Tym razem jednak, bogatszy o afrykańskie doświadczenia poprowadziłem sprawy po swojemu tak, że na koniec wszyscy byli bardzo zadowoleni, a Emil dostał nawet propozycję randki z panią policjantką!!! Po raz kolejny sprawdziło się moje afrykańskie motto:
- Nie można być tu pewnym niczego, za to wszystko jest możliwe!
Gdy już całkiem wycieńczeni temperaturą swobodnie wjechaliśmy do Gambii straciliśmy około godziny na spotkanie się z Sonną. Nie mogliśmy się znaleźć, a ja miałem problemy z telefonami. Koniec końców odnalazłem czekającą na mnie ukochaną. Razem zabraliśmy się do Skodilaka i nie przekraczając rzeki ruszyliśmy na wschód – w głąb lądu. Gdy zrobiło się ciemno postanowiliśmy przenocować w mieście Farafeni, aby kolejnego dnia dojechać w końcu do Kesereh Kundy – wioski Sonny. Wszystko podczas tej podróży byłoby super gdyby nie kolejne spotkania z gambijską policją. Na większości posterunków szło gładko i mogliśmy jechać dalej. Pierwsze kłopoty pojawiły się zaraz po zjechaniu z promu w mieście Janjanburegh. Zotałem oskarżony o złamanie prawa – nie miałem zapiętych pasów bezpieczeństwa na wąziutkiej gruntowej drodze, którą nie dało się jechać szybciej niż 30 km/h. Do wyboru było ok 90 zł mandatu, albo 45 zł za załatwienie sprawy inaczej. Wybór był prosty. Nie mam tu żalu do nikogo, bo była to ewidentnie moja wina. Wkurzyłem się za to jakiś czas później dosłownie kilka kilometrów od naszego celu. Podający się za służbistę pan policjant poinformował nas, że nie mamy opłaconego podatku drogowego (brak odpowiedniej naklejki na szybie auta), co stanowi poważne wykroczenie. Znów zaśmierdziało! Minęliśmy tyle posterunków i nikt nam o tym nie powiedział! Jak to możliwe? Na nasze dociekliwe pytania pan policjant odpowiedział, że wszyscy przed nim byli niekompetentni i tylko on dobrze strzeże prawa. Odparłem, że jeśli to prawda to ja, jako kierowca nie mogę poczuwać się do winy, ponieważ zostałem wprowadzony w błąd przez niekompetentne służby i chcę zrobić wszystko, aby sprawy załatwić do końca. Pan policjant zaprosił nas do swojej budki i zasugerował, że my też możemy mu pomóc. Tym razem nie mieliśmy ochoty dawać łapówek – w końcu w tym co zrobiliśmy nie było żadnej naszej winy. Udawaliśmy głupich białych powtarzając cały czas że zostaliśmy wprowadzeni w błąd i teraz oficjalnie chcemy wszystko załatwić, aby dostać naklejkę. Oznaczało to, że nie jesteśmy skłonni na jakiekolwiek ustępstwa. Co nastąpiło później było czystą komedią! Po wielu naradach wśród obecnych na posterunku policjantów i komicznych (według mnie udawanych, bo prowadzonych po angielsku) rozmowach ze „sztabem”, ustaliliśmy, że Sonna i jej ciotka, którą wieźliśmy z Janjanburegh zostaną na posterunku, a my z jednym policjantem pojedziemy do najbliższego miasta załatwić sprawy. Tam czekaliśmy na „szefa” na komisariacie wyglądającym jak dom mieszkalny popijając wodę i rozmawiając z obecną tam panią policjantką po służbie :) W międzyczasie pan policjant, który wszystko zaczął zrozumiał, że mamy ubezpieczenie na Gambię i zapytał czemu wcześniej mu tego nie pokazaliśmy. Spokojnie odpowiedziałem, że poprosił tylko o prawo jazdy, więc tylko to mu pokazałem. W głębi duszy odsapnąłem i pomyślałem:
- I tu cię mamy sługo Babilonu! Pod pretekstem jakiegoś durnego podatku drogowego chciałeś wcisnąć nam ubezpieczenie załatwiane z odpowiednią prowizją przez twojego ziomka! Dokładnie tak samo jak twoi pożałowania godni mauretańscy koledzy po fachu! Takiego wała!!! Figa z makiem!
Humor mi się poprawił, a moje przypuszczenia okazały się później w 100% słuszne! Czekałem tylko jak pan policjant się przed nami wytłumaczy, bo gra trwała nadal, jednak to my w tym momencie byliśmy pewni wygranej. Aby nie stracić twarzy policjant zabrał nas do swojego znajomego, który przejrzał nasze papiery i stwierdził, że wszystko jest ok (przecież nie kupimy drugiego ubezpieczenia!), a podatek drogowy należy zapłacić dopiero po 3 miesiącach od wjazdu do Gambii! Policjant na koniec próbował odwrócić kota ogonem i twierdził, że powinniśmy mu się odwdzięczyć za jego wkład i poświęcenie. Ha ha ha! Dobre sobie. Udając powagę odpowiedziałem, że nie mogę się z nim zgodzić, gdyż przez niego moja dziewczyna i jej matka czekają 2h w 40-stopniowym upale kilka kilometrów od swojej wioski, a jego oskarżenie okazało się przecież niesłuszne! Chyba zrozumiał bo o nic więcej nas nie prosił, oddał mi moje prawo jazdy, wrócił z nami na posterunek i byliśmy wolni! Byłem z siebie dumny. Mimo, że straciliśmy 2 godziny nie zapłaciłem ani centa.

Reszta dnia minęła spokojnie. Leniuchowaliśmy otoczeni chmarą dzieciaków w podcieniach gospodarskich zabudowań w Kesereh Kundzie. Wieczorem zabito dla nas kurczaka i nie chcąc się wyróżniać zjedliśmy rękoma pyszną kolację z jednej michy z całą rodziną. Kolacja taka byłaby bardo droga w Europie, gdyż chyba wszystkie jej składniki oprócz ryżu pochodziły z Kesereh Kundy. Własny kurczak, własna papka kukurydziana z własnym mlekiem. Wszystko to w 100% naturalne.  Później wpadłem w romantyczny nastrój leżąc z Sonną pod rozgwieżdżonym niebem, którego nie zakłócało żadne światło (okoliczne wioski nie mają prądu) i rozmawiając o naszych planach na przyszłość. Mam wielką nadzieję, że jeśli nam się uda to w przyszłości będę mógł dać przeżyć to wszystko (bez Sonny oczywiście;) naszym rodakom, którzy wybiorą się na wakacje do tego maleńkiego kraju. Będzie to wspaniałe przeżycie dla nich, a dla wioski przypływ niezbędnej gotówki. Takie mam plany! 

Kololi, Gambia, 31 marca 2014
Po kilku mile spędzonych dniach na prowincji dojechaliśmy w końcu do naszego celu – wybrzeża atlantyckiego Gambii. Okolica złożona jest z wielu miejscowości, w których toczy się turystyczne życie i potocznie nazywana jest „kombos”. To właśnie tu mamy zamiar osiedlić się z Sonną. Jak na razie korzystamy z gościnności Mariatou – siostry Sonny. Jej mąż – Barry jest Anglikiem i to właśnie on zaprosił nas (Piotrasa i mnie) rok temu do swojego domu. Jakby nie patrzeć, to właśnie dzięki Barremy poznałem Sonnę.  Mieszkanie w kombos to marzenie prawie każdego Gambijczyka.    Jest to można powiedzieć nieoficjalna stolica tego kraju. Mimo, że większość budynków administracyjnych znajduje się w Banjulu, to właśnie w kombos zlokalizowana jest większość banków, angielskich supermarketów (z cenami przewyższającymi te w Londynie!), ambasad, a także wszystko związane z turystyką. Mamy tu duże, luksusowe hotele, iście europejskie restauracje, kasyna, a także dyskoteki i kluby. Z perspektywy przeciętnego Polaka sytuacja nie wygląda tak wesoło. Oczywiście nie mówię tu o tygodniu lub dwóch wspaniałych wakacji, ale o osiedleniu się na stałe, co mam zamiar uczynić. Najbardziej dają się we znaki powtarzające się codziennie i trwające wiele godzin braki prądu. Hotele posiadają swoje generatory, więc turyści tego nie odczuwają, ale dla zwykłego mieszkańca mogą być one zmorą (do czasu, kiedy się do nich przyzwyczaimy). Inną rzeczą, mogącą irytować na początku jest stosunek miejscowych do tubabów, czyli białych. Nie ma mowy o rasizmie – jestem tu traktowany wręcz po królewsku, jednak wiele osób myśli że każdy biały to worek pieniędzy bez dna. Jeśli będziemy starać się być mili i każdemu, kto o to prosi (a jest tych osób sporo) damy po 5, 10, 15 dalasi (miejscowa waluta) to szybko pozbędziemy się gotówki. Do tego wielu miejscowych stosuje podwójne ceny – niskie dla ziomków, wysokie dla tubabów. Zawsze jednak możemy potrenować nasze zdolności negocjacyjne. Myślę, że najważniejsze dwie cechy które powinniśmy w sobie wytrenować przed przeprowadzeniem się do Afryki to cierpliwość (na wszystko trzeba czekać) i asertywność. Jak na razie radzę sobie z tym całkiem dobrze.

Brusubi, Gambia, 3 kwietnia 2014
Myślę, że to jeden z ostatnich podróżniczych wpisów na tym blogu, a przynajmniej na razie. Mam już mieszkanie (a raczej domek) i czas rozpocząć nowego bloga o życiu polskiego tubaba w Gambii. Z wynajęciem nie było większego problemu, jako że Sonna i jej rodzina zajęli się szukaniem miejsca dla nas jeszcze zanim dotarłem do Gambii. Miejsce które znaleźli bardzo mi się spodobało i długo się nie zastanawiając postanowiłem tu pozostać. Pierwszy raz w życiu w wynajętym mieszkaniu czuję się jak lord! Domek (jak wszystkie w Gambii) otoczony jest murem z porozbijanymi butelkami na górze (dla bezpieczeństwa) co sprawia, że jesteśmy nieco odcięci od całego świata zewnętrznego w naszej własnej oazie. Do dyspozycji mamy jedną wielką sypialnię z ogromnym łożem, dwie mniejsze (myślę o wynajmowaniu ich turystom w przyszłości), salon z telewizorem i lodówką (z powodu częstych braków prądu służącą głównie do chłodzenia napojów) oraz 2 łazienki. Na zewnątrz niestety nie ma tyle miejsca - mur przylega dość blisko ścian, a cała powierzchnia jest wykafelkowana. Całe szczęście, że jest miejsce parkingowe dla Skodilaka, który tak dobrze nam służył, że na razie nie mam zamiaru się go pozbywać. Jedyne, na co mogę narzekać to te płytki dookoła domu – ani skrawka ziemi na przydomowy ogródek, ani na mikro hodowlę kur na domowy użytek... Jak by nie było, ogólnie mi się podoba.
Dziś rozpoczął się trzeci dzień od naszej przeprowadzki. Wczoraj zrobiliśmy małą parapetówkę przy świecach (bo oczywiście nie było prądu) połączoną z moimi urodzinami. Oprócz Sonny i Emila odwiedziła nas Mariatou (żona Barrego) z dziećmi, przyjaciółka Sonny – Maymuna, trzy kuzynki i jeszcze dwójka dzieci jednej z nich. Jako pan domu przygotowałem posiłek z miejscowych produktów (tylko ryż został ugotowany przez Gambijki), zaopatrzyłem się w tort i skrzynkę napojów niewyskokowych (mało kto z miejscowych pije w Gambii alkohol). Było całkiem przyjemnie.

Brusubi, Gambia 5 kwietnia 2014
Chyba się już zadomowiłem. Mieszkanie mamy perfekcyjnie wysprzątane  (w 95% przez Sonnę) i  zakupiliśmy trochę sprzętów niezbędnych do życia: wielkie michy do prania, metalową miskę do serwowania ryżu, mopa i małego „grilla” na węgiel drzewny. Słowo grill wziąłem w cudzysłowie, gdyż nie do pichcenia on służy. Rozgrzewamy w nim węgiel drzewny, na który kładziemy kadziło (mieszanka zapachowa V.I.P.) lub Sonna używa go do... prasowania! Tak, tak z powodu częstych braków prądu takie żelazka nadal cieszą się tu powodzeniem. Ewentualnie można zaparzyć na naszym grillu afrykańską herbatę (importowaną z Chin atayę).

Chyba zbytnio schodzę z tematu podróży. Oczywiście trudno o nich pisać, ponieważ osiedlam się tu na stałe,, jednak również w trakcie osiedlania pewien podróżniczy epizod miał miejsce. Wczoraj z Emilem postanowiliśmy wybrać się na jednodniową wycieczkę na wyspę Ginak zwaną też „Banana Island”. Na wyspie znajduje się granica między Senegalem i Gambią oraz 4 wioski. Po 2 po każdej stronie.  Nie wiem skąd nazwa, ponieważ bananowców jest tam jak na lekarstwo. Obwicie rosną  za to konopie nie służące wbrew pozorom do produkcji sznurków. Czytelnika może zdziwić fakt, że w kraju, gdzie wszelkie narkotyki są zakazane, a policja antynarkotykowa występuje często i gęsto, można swobodnie chodzić po plantacji marihuany! Mało, można ten produkt śmiało tam zakupić i skonsumować na miejscu bez ryzyka bycia aresztowanym. Jak to możliwe? Wszystkiemu winni szamani! Wiele lat temu uznali oni, że konopie dają wyspie dobre moce i dzięki nim wszystko dobrze rośnie. Chcieli zachować ten stan rzeczy i obłożyli wyspę klątwą. Od tej pory nie może się tam pojawić żaden policjant w mundurze, ani żaden w cywilu, jeśli jego celem byłaby likwidacja upraw! Jak się przekonaliśmy na własne oczy klątwa działa! Niestety chyba i nas trochę dotknęła, bo nasza wyprawa z jednodniowej przekształciła się w dwudniową. Mimo wielkich chęci i zapału kierowcy land-rovera, którego wynajęliśmy za 40zł nie udało się nam dotrzeć na czas do Barry, skąd chcieliśmy przepłynąć do Banjulu. Kierowca dał z siebie wszystko. Pędziliśmy chyba 80 km/h po bezdrożach i nie zatrzymywaliśmy się aby zabrać innych pasażerów. Niestety, na miejsce dojechaliśmy jakieś 15 min za późno. Nie pozostało nam nic innego jak przespać się w siermiężnym motelu i poczekać do rana. Warunki były straszne – śmierdziało w łazience, a całą noc nękały nas komary (wentylator będący dobrym na nie sposobem, nie działał z braku prądu). Do tego cały czas martwiłem się o Skodilaka, który pozostał sam w Banjulu na noc, co zdarzyć się nie powinno. Mimo wszystko nic się nie stało, a ja zyskałem kontakt do kierowcy, który za rozsądną cenę będzie mógł w każdej chwili przewieźć mi do 12 osób z Barry do przystani Ginak, skąd płynie się chwilkę na wyspę. Jeśli kogoś interesuje taka „agroturystyczna” wycieczka to proszę o kontakt :)

Dziś odrobiłem straty w śnie w ciągu dnia i teraz w końcu spisuję ostatnie wydarzenia. Lada chwila rozpocznę nowego, obiecanego bloga.

 Ukrop!

 Skodilak w Kesereh Kundzie

 Kolacyjka.

 Parapetówka urodzinowa.

 Wyspa Ginak - wycieczka agroturystyczna.

poniedziałek, 24 marca 2014

Pierwsze i miejmy nadzieję ostatnie wieści z Mauretanii

Nawakszut, Mauretania, 24 marca 2014
Jestem z siebie dumny! Bez GPS'a (dziś został wysłany z Gualchos w Hiszpanii do Polski) i żadnych map udało mi się trafić do pensjonatów/oberży (tak się to tu nazywa), w których nocowałem w zeszłym roku. W Nawazibu trochę się pokręciliśmy, ale w ponad milionowym Nawakszucie trafiliśmy praktycznie bezbłędnie. Auberge Menata w stolicy Mauretanii (gdzie znajdujemy się obecnie) to bardzo przyjemne miejsce. Miła obsługa, znośne warunki, niedrogo i... Po raz pierwszy od kilku dni możemy podziwiać drzewa nie będące krzakami i mające ponad 5 m wysokości! Wniosek? Sahara powoli się kończy. I dobrze! Bo ile można patrzeć na monotonny krajobraz i trąbić na wielbłądy??? Element ludzki również wskazuje na bliskość Czarnej Afryki. Połowa (niestety ta biedniejsza) populacji Mauretanii to ludność czarnoskóra. Drugą połowę stanowią Maurowie z arabskimi korzeniami o jaśniejszej (czasem prawie białej) karnacji. Myślę, że Mauretania to wspaniała furtka do subsaharyjskiej Afryki. W niektórych dzielnicach Nawakszutu klimat jest iście marokański - dookoła Arabowie, restauracje serwujące marokańskie jedzenie i typowo arabskie kawiarnie. Wystarczy jednak przejechać taksówką (Skodilak odpoczywa, a taksówki są tu śmiesznie tanie) kilka przecznic, a znajdziemy się w okolicy zamieszkałej praktycznie wyłącznie przez Murzynów, gdzie z głośników płynie senegalska muzyka, a przypominające szopy restauracje oferują czebu-dżin, jassę i inne afrykańskie potrawy. Także dla każdego coś miłego... No może nie dla miłośników trunków, bo alkohol jest tu zabroniony (nie można wwozić żadnych jego ilości) i serwują go jedynie bardzo drogie, wielogwiazdkowe hotele nie mieszczące się w naszym budżecie. Ale nic to. Wielbłądy wytrzymują bez picia to i my wytrzymamy... Nasz hiszpański zapas dawno się skończył. Na pocieszenie dodam, że jak wszystko dobrze pójdzie, to jutro wieczorem będziemy się delektować pyszną senegalską Gazelą (lokalne piwo).

A teraz tradycyjnie czas na reminiscencje... Krótko po tym jak skończyłem pisać ostatniego posta dojechaliśmy do granicy Maroka. Kolejka była ogromna i prawie się nie przesuwała. Najgorsze, że kilka samochodów, korzystając z nieobecności kierowców w oczekujących autach, wjechało przed nie, za nic mając panujące w kolejkach zasady. Przez pierwszą godzinę prawie się nie poruszyliśmy, więc uciąłem sobie drzemkę za kierownicą. Pamiętam tylko, że 2 lub 3 razy Emil budził mnie, abym podjechał kilka metrów do przodu. Momentalnie zapadałem w dalszy sen. Po jakimś czasie odprawa jakby przyspieszyła i w końcu nadeszła kolej Skodilaka. Zanim przejechaliśmy granice musiałem zgłosić się z odpowiednimi dokumentami (dowód rejestracyjny, tymczasowy dowód rejestracyjny na terenie Maroka, paszport itp.) do odprawy celnej, aby udowodnić, że z Maroka wyjeżdża ten sam Skodilak, który do nie go wjechał. Miły starszy pan celnik, dopytywał się o flaszkę wódki dla niego (jak dowiedział się, że jestem z Poski), ale nie był zły, gdy powiedziałem, że nasz zapas się skończył. Mimo wszystko kazał podnieść maskę i sprawdził numer karoserii. Po zapewnieniu, że nie przewozimy żadnej broni, narkotyków i alkoholu, otrzymaliśmy pieczątki i mogliśmy ruszyć w dalszą drogę. Droga ta to chyba najdziwniejszy etap naszej całej eskapady. 6 km ziemi niczyjej pomiędzy Marokiem a Mauretanią to nie lada atrakcja dla podróżników. Nazwa oddaje stan rzeczy. Nie ma tam drogi, nikt nie strzeże prawa, a teren jest miejscami zaminowany! Żółtodzioby nie mają się jednak czego bać. Lokalni „przewodnicy” proponują pilotowanie swoim samochodem przez te bezdroża i pomoc przy załatwianiu wszelkich formalności za jedyne 10 EUR. Jak się czytelnik może domyślać, my za żółtodziobów się nie uważamy i przewodnikom grzecznie podziękowaliśmy. Postanowiliśmy sami pokonać ziemię niczyją. Nie było łatwo – miny nie stanowiły raczej zagrożenia, gdyż poruszaliśmy się po wcześniej wyjeżdżonych śladach. Problemem był przejazd bez zawieszenia się na jakiejś skale bądź kamieniu. Żaden przewodnik sprawy by nam nie ułatwił, ponieważ wszyscy (w końcu nie byliśmy tam sami) równo się trudzili. Ciężko powiedzieć ile dokładnie zajął nam sam przejazd, ale trwał około pół godziny (łącznie z przerwą na zdjęcia). Kiedy Skodilak poczuł pod kołami mauretański asfalt poszło już z górki. Było trochę formalności, ale wszystko załatwiliśmy bez opłacenia „przewodników”. Być może nie udało by się to bez pomocy pewnego Belga jadącego motorem do Burkina Faso. Mój francuski (o ile coś takiego istnieje) nie pozwoliłby mi na poprawne wypełnienie deklaracji celnej dla Skodilaka. Z pomocą kolegi z Beneluksu poszło bardzo sprawnie. Wykupienie ubezpieczenia samochodowego (o które później nikt się nie pytał) okazało się dziecinnie proste. Ciekawostką jest to, że Skodilak dostał swoją własną pieczątkę z wpisanym ręcznie słowem „Skoda” do mojego paszportu. Później tylko 5 funtów (najmniejszy banknot pod ręką) łapówki dla ostatniego celnika i witamy w Mauretanii! Podsumowując – na granicę dojechaliśmy o 11:00 rano, a do Mauretanii wjechaliśmy o 18:00. Było to chyba „najdłuższe”” przejście graniczne w mojej historii, ale najważniejsze jest to, że odbyło się ono bez problemów. Pozwolę sobie teraz na małą dygresję dotyczącą przekraczania granic w Afryce (i pewnie innych krajach tzw. trzeciego świata). Niech czytelnik potraktuje ją jako poradę. Po pierwsze – na każdym przejściu granicznym napotkamy mnóstwo osób oferujących nam swoją pomoc (za opłatą oczywiście). Możemy z niej skorzystać, ale w większości przypadków jest ona zupełnie zbędna. Pomocnicy mają jednak swoje sposoby aby nas skusić... Po pierwsze, mówią, że bez nich sobie nie poradzimy – trochę wiary w siebie i sprawa załatwiona. Po drugie, udają profesjonalistów pokazując nam swoje wizytówki itp. Po trzecie (z tego typu przewodnika skorzystaliśmy nieświadomie po zjechaniu z promu w Tangerze) podchodzą do nas i proszą o dokumenty, na podstawie których wypełniają różne papiery (w naszym przypadku była to deklaracja celna), a następnie proszą o bakszysz (zapłatę). Aby tego uniknąć wystarczy trzymać się jednej zasady – rozmawiać tylko z oficjelami w mundurach lub legitymującymi się odpowiednimi dokumentami (jak na przykład policja antynarkotykowa w Gambii, którą w zeszłym roku wziąłem na początku za taksówkarzy). Jeśli ktoś do tej grupy nie należy możemy go śmiało zignorować – nic nam za to nie grozi. To jest pierwszy etap. Nie ostatni. Oficjele w rzeczonych krajach również lubią pieniążki i chętnie o nie proszą. Tu również zasada jest prosta – każda oficjalna zapłata to oficjalny papier (najlepiej z kwotą, o którą jesteśmy proszeni). Jeśli nie ma papieru oznacza to, że właśnie daliśmy łapówkę. W naszym przypadku raz daliśmy 10 EUR w paszporcie przy odbieraniu mauretańskiej deklaracji celnej (tylko dla auta). Nie mam pojęcia czy była to oficjalna opłata (dostałem papier bez żadnej kwoty), ale wszyscy dawali podobne sumy w różnych walutach, więc nie chciałem się buntować. Za drugim razem (na samym końcu) daliśmy typową łapówkę (5 funtów) ostatniemu celnikowi, który sprawdzał już podstemplowane paszporty. Zrobiliśmy to dlatego, gdyż w każdej chwili pan celnik mógł kazać zjechać nam na bok i zażądać przeszukania samochodu, co opóźniłoby nas o kilka godzin. Myślę że 5 funtów to słuszna cena za szybki przejazd. Wiem oczywiście, że korupcja jest zła i nie powinno jej w ogóle być, jednak rozumiem też, że nie jestem w stanie sam zmienić obyczajów panujących w tej części świata. Nie warto w imię zasad denerwować panów pograniczników i tym samym przysparzać sobie kłopotów. Czytelnik może się ze mną zgodzić lub nie, jednak prawda jest taka, że korupcja w Afryce była, jest i pewnie długo jeszcze będzie. Jeśli miejscowi to akceptują (a nie mają innego wyjścia) nieliczni obcokrajowcy tego niestety nie zmienią. Jedyne pocieszenie jest takie, że stawki są dla nas raczej bardzo niskie.

A teraz wróćmy do naszej trasy. Ku memu zaskoczeniu drogi w Mauretanii okazały się (przynajmniej na razie) stosunkowo dobre. Dziury (nawet całkiem duże) zdarzają się, ale nie są zbyt częste. Na większości odcinków można śmiało jechać 120-130 km/h. Nie mam pojęcia jakie są tu limity prędkości, ale wydaje się, że nie ma to znaczenia, ponieważ policji z suszarkami nie zauważyliśmy nigdzie (miła odmiana po dwóch mandatach z Maroka). Nie oznacza to jednak, że policji nie ma. Wręcz przeciwnie – jest jej pełno w różnych odsłonach. Podczas częstych obowiązkowych zatrzymań na posterunkach doliczyliśmy się przynajmniej 4 rodzajów służb – policji, żandarmerii, celników i GCSR (czy jakoś tak), których nazywamy GI Jo. Część z nich puszczała nas bez sprawdzania dokumentów, część prosiła nas do swoich budek, aby spisać dane z paszportów, a nieliczni pytali o dokumenty samochodu (o obowiązkowe prawo jazdy międzynarodowe ani ubezpieczenie nie pytał mnie jak na razie nikt). Aby przyspieszyć kontrole skserowaliśmy dwudziestokrotnie swoje paszporty w Nawazibu i rozdawaliśmy ich kopie mundurowym. Myślę, że na odcinku 450 km z Nawazibu do Nawakszutu oszczędziliśmy dzięki temu jakieś półtorej godziny potrzebne łącznie na spisanie naszych danych. Nie muszę chyba dodawać, że wszystkie zatrzymania przebiegały w bardzo miłej atmosferze z uśmiechami na twarzach i uściskami dłoni włącznie. Trudno dziwić się tym kontrolom, jeśli weźmiemy pod uwagę fakt, iż w ościennych krajach (Algieria, Mali) za niestrzeżoną (bo jak?) pustynną granicą nie jest do końca spokojnie, a i w samej Mauretanii dochodziło do napaści na podróżnych (w tym obcokrajowców).

Całe szczęście Mauretania już prawie za nami. Wizy w paszportach wbite, a Senegalski klimat na wyciągnięcie dłoni. Dziś załatwiliśmy formalności, zrobiliśmy małe zakupy składające się głównie z chińskich szali noszonych tu przez wszystkich, koszulek piłkarskich i flag kraju, a także ze świeżych filetów (pół kilo za 5 zł) morskiej ryby przypominającej papugę, które zjemy na kolacje. Jutro z samego rana ruszamy w kierunku Senegalu. Do granicy mamy od 220 do 300 km w zależności od opcji którą wybierzemy. Tymczasem!

 Ziemia niczyja...
 
 Mauretańskei widoki.
 
Przepustki do Senegalu.
 

Zaległości sprzed granicy.

Około 100 km od Mauretanii, Maroko, 22 marca 2014

Chyba najciekawszą i najlepszą rzeczą podczas podróży jest poznawanie ludzi. Zarówno miejscowych, którzy pozwalają nam bliżej poznać lokalne obyczaje i kulturę, jak i podróżników i „rezydentów” urzędujących gdzieś daleko od swoich rodzimych krajów. W podróży bez sztywnego harmonogramu wspaniałe jest to, że można zatrzymać się gdzie się chce i na dowolny czas. W Dakhli – ostatnim dużym marokańskim mieście przed granicą mieliśmy zostać dwie noce, a zostaliśmy trzy. Głownie za sprawą poznanych tam osób. Jak już wcześniej pisałem, na kempingu oddalonym ok 10km od centrum miasta poznaliśmy Kubę i Lynsey, a także paru innych ich znajomych i razem leniwie spędzaliśmy czas. Kuba i Lynsey akurat powoli szykowali się do opuszczania swojej zimowej oazy. Spędzili tu pięć miesięcy i też czas im w drogę. Kuba wylatuje na Wyspy Kanaryjskie uczyć tam windsurfingu, a Lynsey po raz pierwszy od dwóch lat wraca do Stanów. Miło poznać przyjazne dusze na krańcu świata i fajnie byłoby spędzić jeszcze trochę czasu razem, ale komu w drogę temu czas. Naszą bazę opuściliśmy około 6:00 rano i właśnie mija czwarta godzina odkąd wyruszyliśmy. Jesteśmy w pełni przygotowani do przekroczenia granicy. Mamy 10l wody, pełen bak i kanister benzyny i jedzenie (część jeszcze z Polski). Jedynym naszym problemem jest brak klimatyzacji – przestała działać 3 dni temu i nie chce się naprawić ;) Podjęliśmy wczoraj pewne próby w tym kierunku, ale po dwóch godzinach oględzin mechanik w Dakhli powiedział, że nic nie może zrobić... A jak nie ma rozwiązania, to nie ma problemu. Proszę się nie obawiać – nie ugotujemy się. O 6:00 rano na zewnątrz było ciemno, wietrznie, a temperatura wynosiła 10 stopni, także bardziej potrzebowaliśmy grzania niż klimy. W dzień temperatura wzrasta, ale raczej nie przekracza 27 stopni. Wszystko za sprawą oceanu, wzdłuż którego cały czas się przemieszczamy. A pustynia? Powoli zaczyna nam się nudzić. Krajobraz zmienia się nieznacznie – czasem jest więcej skał i pagórków, czasem jest zupełnie płasko, a gdzieniegdzie pojawiają się większe wydmy. Niestety widoki nie przypominają pustyni z pocztówek i książek dla dzieci. Morza piasku tu nie uświadczysz. Dodatkowo, wszędzie rosną małe pustynne krzaczki, także pustynne życie widać gołym okiem. Mimo braku opadów tutejsza roślinność radzi sobie całkiem nieźle. Pobiera ona parę wodną osiadającą na nich gdy temperatura powietrza mocno spada i później magazynuje ją w przystosowanych do tego łodygach. Nad ranem te małe krzaczki wyglądają jak jakieś ukwiały z morskiego dna.

Po przekroczeniu granicy najpewniej udamy się do leżącego nieopodal Nawazibu, gdzie nocowałem w zeszłym roku. Pewnie dalibyśmy dojechać do stolicy kraju – Nawakszutu, ale nie ma to większego sensu, ponieważ w niedzielę i tak nie załatwimy wiz do Senegalu. Lepiej odpocząć i kolejnego dnia spokojnie pojechać dalej. Z ciekawostek, dziś przy wyjeździe z półwyspu Dakhla zauważyliśmy drogowskaz – Dakar – 1400km. Jakby to była Europa to bylibyśmy tam jeszcze dziś wieczorem, a jako że jest to Afryka, dojedziemy tam we wtorek albo środę. Podróż trwa dłużej niż zaplanowaliśmy, ale najważniejsze, że cały czas przemieszczamy się na południe, czyli coraz bliżej celu.



 

czwartek, 20 marca 2014

Jazda z przygodami a Maroko już za nami.

Nie do końca, ponieważ oficjalnie jesteśmy jeszcze na terenie Maroka... Czas nadrobić zaległości.

El-Ajun, Sahara Zachodnia (Maroko) 18.03.2014
Oficjalnie jesteśmy jeszcze w Maroku lecz krajobraz zmienił się bardzo odkąd Skodilak zjechał na Czarny Ląd. Nie ma już zielonej trawy, pasących się krów i rwących potoków. Nie ma tylu samochodów, a odległości pomiędzy większymi miastami wynoszą teraz ponad 300km. Witamy na największej pustyni na świecie. Bez obaw. To nie taka straszna pustynia jak w pięknej powieści Sienkiewicza. Nocujemy w całkiem przyzwoitym i niedrogim hotelu Mekka, dookoła nas rozciąga się około dwustutysięczne miasto z dobrą zupą (innych potraw jeszcze nie mieliśmy okazji spróbować) i przyjaznymi ludźmi. Dziś zdecydowanie skierowaliśmy się w stronę Gambii pokonując 715 km z Taty do El-Ajun.

Tym razem, jak i w poprzednie 2 dni jazda poszła gładko. 3 dni wstecz nie było niestety tak kolorowo. Zaraz jak poczyniłem ostatni wpis, okazało się, że zostaniemy unieruchomieni nawet 3 dni! I to w dużej mierze z własnej winy... W sobotę rano w Oualidii Skodilak zaczął się krztusić i nie odpalał. Po krótkim zastanowieniu doszliśmy do wniosku, że być może (o zgrozo!) poprzedniego wieczora dolaliśmy ok 8 l diesla do napełnionego do połowy baku Skodilaka. Znaczy – nie my, tylko pan tę stację obsługujący. Nasza wina polegała na tym, że stanęliśmy pod złym dystrybutorem, a facet po prostu zapytał za ile i nalał, nie nie upewniając się (co wcześniej zawsze następowało) jaki rodzaj paliwa potrzebujemy. Najgorsze, że przejechaliśmy jeszcze około kilometra na tej miksturze robiąc małe zakupy i niczego nieświadomi zaparkowaliśmy auto na parkingu przy hotelu. Dopiero rano zdaliśmy sobie sprawę, że Skodilak jes zatruty, a na zatrucie potrzebny jest doktor. Szczęście w nieszczęściu polegało na tym, że otwarty warsztat znaleźliśmy jakieś 300-400 m od naszego parkingu. Przy użyciu języka migowego i podstawowych francusko – międzynarodowych zwrotów (problem, auto, diesel, motor itp.) wyjaśniliśmy mechanikowi przyczyny naszej wizyty. Razem z nami dopchał Skodilaka do swojego warsztatu i po wstępnych oględzinach stwierdził, że musimy poczekać do poniedziałku. Nie byliśmy w dobrej pozycji do negocjacji, jako że mechanicy z nas raczej kiepscy... I tak cieszyliśmy się, że udało nam się go znaleźć. O cenie nie chciał rozmawiać, ale powiedział że nie będzie to dużo. Oj pomyślałem sobie – nie mamy pojęcia, jak długo mogą potrwać tu 2 dni (może przedłużą się w 4?) i czy ta mała kwota, nie przerodzi się w pokaźną sumę. Różne historie się słyszy o mechanikach nie tylko w Maroku, jednak nie było innej opcji – zaryzykowaliśmy. Przedłużyliśmy pobyt w hotelu, Emil poszedł grać w piłkę, a ja zostałem porządkować zdjęcia. Po meczu (piłka nożna zna wszystkie języki) mieliśmy już nowych znajomych, którzy zaprosili nas do siebie na marokańską herbatę, a później na mecz hiszpańskiej ligi do miejscowej kawiarni. Kawiarnia typowo marokańska – sami mężczyźni popijający mocną zieloną herbatę lub kawę (obecnie przyrządzaną głównie w ekspresach ciśnieniowych, czyli całkiem moderną), a w powietrzu opary papierosowego dymu i delikatny zapach haszyszu. Nie obejrzeliśmy całego meczu, tylko po zabraniu z hotelu butelki bezcłowego, andorskiego ginu udaliśmy się ponownie do domu naszych znajomych – Hamzy i Usamy, dokąd przyszedł jeszcze jeden ich znajomy i sącząc trunek czekaliśmy na Tajin (narodową potrawę marokańską) przygotowywany przez mamę Hamzy. Tajin dotarł do nas kiedy butelka była już całkiem pusta... Wraz z nim pojawiły się jeszcze 2 lub 3 głodne osoby i razem opróżniliśmy gliniane naczynie, w którym danie zostało przygotowane.

Do hotelu wróciliśmy po 1:00 w nocy najedzeni i w dobrych nastrojach. W niedzielę o 10:00 rano zgodnie z nową umową podeszliśmy do naszego mechanika i odebraliśmy Skodilaka. Trudno mi powiedzieć, czy musielibyśmy czekać do poniedziałku, jak wynikało z wstępnej jego wypowiedzi, bo jeszcze w sobotę popołudniu zauważyliśmy, że Skodilak porusza się o własnych siłach, czyli mniej więcej jest zdrowy. Korzystając z okazji ustaliliśmy cenę (ok 60 EUR) nie targując się wcale, ponieważ nie była to zbyt wygórowana kwota za naszą dużą nieuwagę. Po odebraniu auta z uśmiechami na twarzach pożegnaliśmy się z mechanikiem i jego pomocnikiem i zrobiliśmy sobie z nimi wspólne zdjęcie.

Kolejnym celem naszej afrykańskiej eskapady miało być górskie miasteczko Tata, położone w górach Antyatlasu, oddalone od Oualidii o około 700 km. Nie udało nam się tam dotrzeć tego samego dnia, ponieważ droga w dużej mierze wiodła przez góry i była kręta. Największą atrakcją przejazdu okazały się kozy z „małpim genem”, a przynajmniej tak sądzimy ponieważ normalne kozy nie chodzą po drzewach! Te natomiast wspinały się nawet na 2 m w górę i spokojnie skubały zielone liście. Jako, że nie chcieliśmy przejeżdżać przez góry w nocy, postanowiliśmy przenocować po raz pierwszy w namiocie i przygotować posiłek na naszej kuchence elektrycznej. Zatrzymaliśmy się w jeden z wiosek i w kawiarni francusko-migowym językiem zapytaliśmy się, czy możemy rozbić namiot przy zabudowaniach i czy jest bezpiecznie. Na oba pytania otrzymaliśmy odpowiedzi twierdzące i rozbiliśmy obozowisko. Na kolację była podsmażana hiszpańska kiełbasa z polskim czosnkiem, do której dodaliśmy cieciorkę z puszki i sos pomidorowy. Było pyszne. Przyjemnie zjeść sobie danie przygotowane pod gołym niebem w świetle księżyca w pełni.

Następnego dnia, po przejechaniu około 130 km dotarliśmy do Taty. Tam postanowiliśmy zatrzymać się na noc i ewentualnie zwiedzić okolicę. Szybko poznany miejscowy przewodnik Isam zabrał się z nami kilkanaście km od Taty i pokazał nam naskalne ryciny sprzed 7000 lat. Później korzystaliśmy z „uroków” naszego hotelu za 4 EUR od osoby, w którym warunki były dość spartańskie - poszycia brudne i nie prane chyba kilka miesięcy, kibelek „na Małysza” i prysznic w jednym na korytarzu, ale za to wiele rekompensowało darmowe WiFi. Wieczorem Isam znów zabrał się z nami i pokazał nam pustynną równinę pośród gór przy której znajdowały się wejścia do okolicznych jaskiń. Wszystko to podziwialiśmy w świetle ogromnego księżyca. Po tej krótkiej wycieczcie postawiliśmy samochód pod apteką czynną 24h i udaliśmy się na spoczynek.

We wtorek czyli dziś dojechaliśmy do El-Ajun, a jutro ruszamy dalej na południe, jakieś 600 km do Dakhli.


Gdzieś na trasie, Sahara Zachodnia (Maroko), 19 marca 2014.

Jest 25 stopni ciepła, a my przejechaliśmy już 450 przez pustynię. Widoki dość monotonne, w większości piaszczysto – skalista równina pokryta dość regularnie drobnymi krzaczkami. Pokazujący się od czasu do czasu po prawej stronie Atlantyk umila nam jazdę. Po pierwsze – przyjemnie na niego spojrzeć, po drugie – to dzięki niemu mamy tu 25, a nie 40 stopni. Jako, że na postojach nie mam zbytnio czasu pisać cokolwiek, od dziś postanowiłem nadrabiać straty w Skodilaku. Mogę się w końcu skupić na opisie bieżących spraw i tego, o czym wcześniej nie wspomniałem.

Zacznijmy od warunków drogowych. W Maroku prowadzi nam się całkiem dobrze. Potrzebowaliśmy jednego dnia, aby się oswoić i poznać metody działania drogówki i żandarmerii. Oswajanie się kosztowało nas około 100-złotowy mandat za prędkość przed bramkami na autostradzie i dość poważne zatrzymanie za zdecydowanie poważniejsze przewinienie. Nie znając lokalnych obyczajów wyprzedzałem 2 auta na ciągłej linii tuż przed posterunkiem żandarmerii. Po sprawdzeniu dokumentów i wysłuchaniu naszej historii żandarm z uśmiechem puścił nas dalej. Tym razem odbyło się bez mandatu. W ciągu kolejnych dni byliśmy zatrzymywani przez policję i żandarmerię wielokrotnie, jednak już nie w charakterze podejrzanych o łamanie przepisów drogowych. Częste, niekiedy prowizoryczne posterunki policji i różnych innych służb towarzyszą nam praktycznie od zjechania z promu i będziemy je napotykać już do końca naszej trasy. W Maroku policjanci są generalnie bardzo przyjaźnie nastawieni do turystów i nie próbują wynajdować problemów. Często zatrzymują nas, tylko po to, aby zamienić z nami parę słów (większości przypadków zawsze znajduje się choć jeden policjant mówiący po angielsku). Po wysłuchaniu naszej historii życzą nam szerokiej drogi, niekiedy nie sprawdzając nawet dokumentów. Pewnego razu policjant zatrzymał nas od niechcenia tylko po to, aby ostrzec nas przed ustawionym w pobliżu radarem. Im przemieszczamy się bardziej na południe tym posterunków więcej, a kontrole dokładniejsze. Terytorium na którym się znajdujemy to wg władz w Rabacie integralna część Maroka, a wg ONZ – terytorium sporne, na którym 30 lat temu toczyły się walki.. Dodatkowo Sahara Zachodnia to ogromna strefa wolnocłowa dla Maroka, więc dużą ilość policji i wojskowych można zrozumieć... Hehe, dokładnie w momencie, jak skończyłem pisać poprzednie zdanie zostaliśmy zatrzymani przez policję ukrytą z radarem za tablicą reklamową i musieliśmy zapłacić drugi mandat :( Przekroczyliśmy prędkość na prostej drodze na pustyni o 22 km/h. Chyba nie stwarzaliśmy wielkiego zagrożenia.

Dakhla, Sahara Zachodnia (Maroko), 20 marca 2014
Ostatni dzień relaksu w Maroku przed przejazdem do Mauretanii. Nocujemy w przyjemnym kempingu na ogromnym półwyspie, na którym znajduje się ostatnie duże marokańskie miasto przed granicą. Na kempingu napotkaliśmy pierwszego Polaka podczas naszej eskapady. Kuba spod Białegostoku jest tu już od października, jak widać można spędzać zimę daleko od chłodu. Dziś postanowiliśmy spędzić dzień razem z nim i jego dziewczyną – Lyndsey ze Stanów. Dzień zaczęliśmy od kanapek z wczorajszej pysznej ryby (którą sami w nocy usmażyliśmy), aby później wziąć prysznic w lokalnych gorących źródłach i obejrzeć wyczyny kitesurferów biorących udział w zawodach pucharu świata. Jest tu zatem dość ciekawie:)