poniedziałek, 24 marca 2014

Pierwsze i miejmy nadzieję ostatnie wieści z Mauretanii

Nawakszut, Mauretania, 24 marca 2014
Jestem z siebie dumny! Bez GPS'a (dziś został wysłany z Gualchos w Hiszpanii do Polski) i żadnych map udało mi się trafić do pensjonatów/oberży (tak się to tu nazywa), w których nocowałem w zeszłym roku. W Nawazibu trochę się pokręciliśmy, ale w ponad milionowym Nawakszucie trafiliśmy praktycznie bezbłędnie. Auberge Menata w stolicy Mauretanii (gdzie znajdujemy się obecnie) to bardzo przyjemne miejsce. Miła obsługa, znośne warunki, niedrogo i... Po raz pierwszy od kilku dni możemy podziwiać drzewa nie będące krzakami i mające ponad 5 m wysokości! Wniosek? Sahara powoli się kończy. I dobrze! Bo ile można patrzeć na monotonny krajobraz i trąbić na wielbłądy??? Element ludzki również wskazuje na bliskość Czarnej Afryki. Połowa (niestety ta biedniejsza) populacji Mauretanii to ludność czarnoskóra. Drugą połowę stanowią Maurowie z arabskimi korzeniami o jaśniejszej (czasem prawie białej) karnacji. Myślę, że Mauretania to wspaniała furtka do subsaharyjskiej Afryki. W niektórych dzielnicach Nawakszutu klimat jest iście marokański - dookoła Arabowie, restauracje serwujące marokańskie jedzenie i typowo arabskie kawiarnie. Wystarczy jednak przejechać taksówką (Skodilak odpoczywa, a taksówki są tu śmiesznie tanie) kilka przecznic, a znajdziemy się w okolicy zamieszkałej praktycznie wyłącznie przez Murzynów, gdzie z głośników płynie senegalska muzyka, a przypominające szopy restauracje oferują czebu-dżin, jassę i inne afrykańskie potrawy. Także dla każdego coś miłego... No może nie dla miłośników trunków, bo alkohol jest tu zabroniony (nie można wwozić żadnych jego ilości) i serwują go jedynie bardzo drogie, wielogwiazdkowe hotele nie mieszczące się w naszym budżecie. Ale nic to. Wielbłądy wytrzymują bez picia to i my wytrzymamy... Nasz hiszpański zapas dawno się skończył. Na pocieszenie dodam, że jak wszystko dobrze pójdzie, to jutro wieczorem będziemy się delektować pyszną senegalską Gazelą (lokalne piwo).

A teraz tradycyjnie czas na reminiscencje... Krótko po tym jak skończyłem pisać ostatniego posta dojechaliśmy do granicy Maroka. Kolejka była ogromna i prawie się nie przesuwała. Najgorsze, że kilka samochodów, korzystając z nieobecności kierowców w oczekujących autach, wjechało przed nie, za nic mając panujące w kolejkach zasady. Przez pierwszą godzinę prawie się nie poruszyliśmy, więc uciąłem sobie drzemkę za kierownicą. Pamiętam tylko, że 2 lub 3 razy Emil budził mnie, abym podjechał kilka metrów do przodu. Momentalnie zapadałem w dalszy sen. Po jakimś czasie odprawa jakby przyspieszyła i w końcu nadeszła kolej Skodilaka. Zanim przejechaliśmy granice musiałem zgłosić się z odpowiednimi dokumentami (dowód rejestracyjny, tymczasowy dowód rejestracyjny na terenie Maroka, paszport itp.) do odprawy celnej, aby udowodnić, że z Maroka wyjeżdża ten sam Skodilak, który do nie go wjechał. Miły starszy pan celnik, dopytywał się o flaszkę wódki dla niego (jak dowiedział się, że jestem z Poski), ale nie był zły, gdy powiedziałem, że nasz zapas się skończył. Mimo wszystko kazał podnieść maskę i sprawdził numer karoserii. Po zapewnieniu, że nie przewozimy żadnej broni, narkotyków i alkoholu, otrzymaliśmy pieczątki i mogliśmy ruszyć w dalszą drogę. Droga ta to chyba najdziwniejszy etap naszej całej eskapady. 6 km ziemi niczyjej pomiędzy Marokiem a Mauretanią to nie lada atrakcja dla podróżników. Nazwa oddaje stan rzeczy. Nie ma tam drogi, nikt nie strzeże prawa, a teren jest miejscami zaminowany! Żółtodzioby nie mają się jednak czego bać. Lokalni „przewodnicy” proponują pilotowanie swoim samochodem przez te bezdroża i pomoc przy załatwianiu wszelkich formalności za jedyne 10 EUR. Jak się czytelnik może domyślać, my za żółtodziobów się nie uważamy i przewodnikom grzecznie podziękowaliśmy. Postanowiliśmy sami pokonać ziemię niczyją. Nie było łatwo – miny nie stanowiły raczej zagrożenia, gdyż poruszaliśmy się po wcześniej wyjeżdżonych śladach. Problemem był przejazd bez zawieszenia się na jakiejś skale bądź kamieniu. Żaden przewodnik sprawy by nam nie ułatwił, ponieważ wszyscy (w końcu nie byliśmy tam sami) równo się trudzili. Ciężko powiedzieć ile dokładnie zajął nam sam przejazd, ale trwał około pół godziny (łącznie z przerwą na zdjęcia). Kiedy Skodilak poczuł pod kołami mauretański asfalt poszło już z górki. Było trochę formalności, ale wszystko załatwiliśmy bez opłacenia „przewodników”. Być może nie udało by się to bez pomocy pewnego Belga jadącego motorem do Burkina Faso. Mój francuski (o ile coś takiego istnieje) nie pozwoliłby mi na poprawne wypełnienie deklaracji celnej dla Skodilaka. Z pomocą kolegi z Beneluksu poszło bardzo sprawnie. Wykupienie ubezpieczenia samochodowego (o które później nikt się nie pytał) okazało się dziecinnie proste. Ciekawostką jest to, że Skodilak dostał swoją własną pieczątkę z wpisanym ręcznie słowem „Skoda” do mojego paszportu. Później tylko 5 funtów (najmniejszy banknot pod ręką) łapówki dla ostatniego celnika i witamy w Mauretanii! Podsumowując – na granicę dojechaliśmy o 11:00 rano, a do Mauretanii wjechaliśmy o 18:00. Było to chyba „najdłuższe”” przejście graniczne w mojej historii, ale najważniejsze jest to, że odbyło się ono bez problemów. Pozwolę sobie teraz na małą dygresję dotyczącą przekraczania granic w Afryce (i pewnie innych krajach tzw. trzeciego świata). Niech czytelnik potraktuje ją jako poradę. Po pierwsze – na każdym przejściu granicznym napotkamy mnóstwo osób oferujących nam swoją pomoc (za opłatą oczywiście). Możemy z niej skorzystać, ale w większości przypadków jest ona zupełnie zbędna. Pomocnicy mają jednak swoje sposoby aby nas skusić... Po pierwsze, mówią, że bez nich sobie nie poradzimy – trochę wiary w siebie i sprawa załatwiona. Po drugie, udają profesjonalistów pokazując nam swoje wizytówki itp. Po trzecie (z tego typu przewodnika skorzystaliśmy nieświadomie po zjechaniu z promu w Tangerze) podchodzą do nas i proszą o dokumenty, na podstawie których wypełniają różne papiery (w naszym przypadku była to deklaracja celna), a następnie proszą o bakszysz (zapłatę). Aby tego uniknąć wystarczy trzymać się jednej zasady – rozmawiać tylko z oficjelami w mundurach lub legitymującymi się odpowiednimi dokumentami (jak na przykład policja antynarkotykowa w Gambii, którą w zeszłym roku wziąłem na początku za taksówkarzy). Jeśli ktoś do tej grupy nie należy możemy go śmiało zignorować – nic nam za to nie grozi. To jest pierwszy etap. Nie ostatni. Oficjele w rzeczonych krajach również lubią pieniążki i chętnie o nie proszą. Tu również zasada jest prosta – każda oficjalna zapłata to oficjalny papier (najlepiej z kwotą, o którą jesteśmy proszeni). Jeśli nie ma papieru oznacza to, że właśnie daliśmy łapówkę. W naszym przypadku raz daliśmy 10 EUR w paszporcie przy odbieraniu mauretańskiej deklaracji celnej (tylko dla auta). Nie mam pojęcia czy była to oficjalna opłata (dostałem papier bez żadnej kwoty), ale wszyscy dawali podobne sumy w różnych walutach, więc nie chciałem się buntować. Za drugim razem (na samym końcu) daliśmy typową łapówkę (5 funtów) ostatniemu celnikowi, który sprawdzał już podstemplowane paszporty. Zrobiliśmy to dlatego, gdyż w każdej chwili pan celnik mógł kazać zjechać nam na bok i zażądać przeszukania samochodu, co opóźniłoby nas o kilka godzin. Myślę że 5 funtów to słuszna cena za szybki przejazd. Wiem oczywiście, że korupcja jest zła i nie powinno jej w ogóle być, jednak rozumiem też, że nie jestem w stanie sam zmienić obyczajów panujących w tej części świata. Nie warto w imię zasad denerwować panów pograniczników i tym samym przysparzać sobie kłopotów. Czytelnik może się ze mną zgodzić lub nie, jednak prawda jest taka, że korupcja w Afryce była, jest i pewnie długo jeszcze będzie. Jeśli miejscowi to akceptują (a nie mają innego wyjścia) nieliczni obcokrajowcy tego niestety nie zmienią. Jedyne pocieszenie jest takie, że stawki są dla nas raczej bardzo niskie.

A teraz wróćmy do naszej trasy. Ku memu zaskoczeniu drogi w Mauretanii okazały się (przynajmniej na razie) stosunkowo dobre. Dziury (nawet całkiem duże) zdarzają się, ale nie są zbyt częste. Na większości odcinków można śmiało jechać 120-130 km/h. Nie mam pojęcia jakie są tu limity prędkości, ale wydaje się, że nie ma to znaczenia, ponieważ policji z suszarkami nie zauważyliśmy nigdzie (miła odmiana po dwóch mandatach z Maroka). Nie oznacza to jednak, że policji nie ma. Wręcz przeciwnie – jest jej pełno w różnych odsłonach. Podczas częstych obowiązkowych zatrzymań na posterunkach doliczyliśmy się przynajmniej 4 rodzajów służb – policji, żandarmerii, celników i GCSR (czy jakoś tak), których nazywamy GI Jo. Część z nich puszczała nas bez sprawdzania dokumentów, część prosiła nas do swoich budek, aby spisać dane z paszportów, a nieliczni pytali o dokumenty samochodu (o obowiązkowe prawo jazdy międzynarodowe ani ubezpieczenie nie pytał mnie jak na razie nikt). Aby przyspieszyć kontrole skserowaliśmy dwudziestokrotnie swoje paszporty w Nawazibu i rozdawaliśmy ich kopie mundurowym. Myślę, że na odcinku 450 km z Nawazibu do Nawakszutu oszczędziliśmy dzięki temu jakieś półtorej godziny potrzebne łącznie na spisanie naszych danych. Nie muszę chyba dodawać, że wszystkie zatrzymania przebiegały w bardzo miłej atmosferze z uśmiechami na twarzach i uściskami dłoni włącznie. Trudno dziwić się tym kontrolom, jeśli weźmiemy pod uwagę fakt, iż w ościennych krajach (Algieria, Mali) za niestrzeżoną (bo jak?) pustynną granicą nie jest do końca spokojnie, a i w samej Mauretanii dochodziło do napaści na podróżnych (w tym obcokrajowców).

Całe szczęście Mauretania już prawie za nami. Wizy w paszportach wbite, a Senegalski klimat na wyciągnięcie dłoni. Dziś załatwiliśmy formalności, zrobiliśmy małe zakupy składające się głównie z chińskich szali noszonych tu przez wszystkich, koszulek piłkarskich i flag kraju, a także ze świeżych filetów (pół kilo za 5 zł) morskiej ryby przypominającej papugę, które zjemy na kolacje. Jutro z samego rana ruszamy w kierunku Senegalu. Do granicy mamy od 220 do 300 km w zależności od opcji którą wybierzemy. Tymczasem!

 Ziemia niczyja...
 
 Mauretańskei widoki.
 
Przepustki do Senegalu.
 

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz