czwartek, 20 marca 2014

Jazda z przygodami a Maroko już za nami.

Nie do końca, ponieważ oficjalnie jesteśmy jeszcze na terenie Maroka... Czas nadrobić zaległości.

El-Ajun, Sahara Zachodnia (Maroko) 18.03.2014
Oficjalnie jesteśmy jeszcze w Maroku lecz krajobraz zmienił się bardzo odkąd Skodilak zjechał na Czarny Ląd. Nie ma już zielonej trawy, pasących się krów i rwących potoków. Nie ma tylu samochodów, a odległości pomiędzy większymi miastami wynoszą teraz ponad 300km. Witamy na największej pustyni na świecie. Bez obaw. To nie taka straszna pustynia jak w pięknej powieści Sienkiewicza. Nocujemy w całkiem przyzwoitym i niedrogim hotelu Mekka, dookoła nas rozciąga się około dwustutysięczne miasto z dobrą zupą (innych potraw jeszcze nie mieliśmy okazji spróbować) i przyjaznymi ludźmi. Dziś zdecydowanie skierowaliśmy się w stronę Gambii pokonując 715 km z Taty do El-Ajun.

Tym razem, jak i w poprzednie 2 dni jazda poszła gładko. 3 dni wstecz nie było niestety tak kolorowo. Zaraz jak poczyniłem ostatni wpis, okazało się, że zostaniemy unieruchomieni nawet 3 dni! I to w dużej mierze z własnej winy... W sobotę rano w Oualidii Skodilak zaczął się krztusić i nie odpalał. Po krótkim zastanowieniu doszliśmy do wniosku, że być może (o zgrozo!) poprzedniego wieczora dolaliśmy ok 8 l diesla do napełnionego do połowy baku Skodilaka. Znaczy – nie my, tylko pan tę stację obsługujący. Nasza wina polegała na tym, że stanęliśmy pod złym dystrybutorem, a facet po prostu zapytał za ile i nalał, nie nie upewniając się (co wcześniej zawsze następowało) jaki rodzaj paliwa potrzebujemy. Najgorsze, że przejechaliśmy jeszcze około kilometra na tej miksturze robiąc małe zakupy i niczego nieświadomi zaparkowaliśmy auto na parkingu przy hotelu. Dopiero rano zdaliśmy sobie sprawę, że Skodilak jes zatruty, a na zatrucie potrzebny jest doktor. Szczęście w nieszczęściu polegało na tym, że otwarty warsztat znaleźliśmy jakieś 300-400 m od naszego parkingu. Przy użyciu języka migowego i podstawowych francusko – międzynarodowych zwrotów (problem, auto, diesel, motor itp.) wyjaśniliśmy mechanikowi przyczyny naszej wizyty. Razem z nami dopchał Skodilaka do swojego warsztatu i po wstępnych oględzinach stwierdził, że musimy poczekać do poniedziałku. Nie byliśmy w dobrej pozycji do negocjacji, jako że mechanicy z nas raczej kiepscy... I tak cieszyliśmy się, że udało nam się go znaleźć. O cenie nie chciał rozmawiać, ale powiedział że nie będzie to dużo. Oj pomyślałem sobie – nie mamy pojęcia, jak długo mogą potrwać tu 2 dni (może przedłużą się w 4?) i czy ta mała kwota, nie przerodzi się w pokaźną sumę. Różne historie się słyszy o mechanikach nie tylko w Maroku, jednak nie było innej opcji – zaryzykowaliśmy. Przedłużyliśmy pobyt w hotelu, Emil poszedł grać w piłkę, a ja zostałem porządkować zdjęcia. Po meczu (piłka nożna zna wszystkie języki) mieliśmy już nowych znajomych, którzy zaprosili nas do siebie na marokańską herbatę, a później na mecz hiszpańskiej ligi do miejscowej kawiarni. Kawiarnia typowo marokańska – sami mężczyźni popijający mocną zieloną herbatę lub kawę (obecnie przyrządzaną głównie w ekspresach ciśnieniowych, czyli całkiem moderną), a w powietrzu opary papierosowego dymu i delikatny zapach haszyszu. Nie obejrzeliśmy całego meczu, tylko po zabraniu z hotelu butelki bezcłowego, andorskiego ginu udaliśmy się ponownie do domu naszych znajomych – Hamzy i Usamy, dokąd przyszedł jeszcze jeden ich znajomy i sącząc trunek czekaliśmy na Tajin (narodową potrawę marokańską) przygotowywany przez mamę Hamzy. Tajin dotarł do nas kiedy butelka była już całkiem pusta... Wraz z nim pojawiły się jeszcze 2 lub 3 głodne osoby i razem opróżniliśmy gliniane naczynie, w którym danie zostało przygotowane.

Do hotelu wróciliśmy po 1:00 w nocy najedzeni i w dobrych nastrojach. W niedzielę o 10:00 rano zgodnie z nową umową podeszliśmy do naszego mechanika i odebraliśmy Skodilaka. Trudno mi powiedzieć, czy musielibyśmy czekać do poniedziałku, jak wynikało z wstępnej jego wypowiedzi, bo jeszcze w sobotę popołudniu zauważyliśmy, że Skodilak porusza się o własnych siłach, czyli mniej więcej jest zdrowy. Korzystając z okazji ustaliliśmy cenę (ok 60 EUR) nie targując się wcale, ponieważ nie była to zbyt wygórowana kwota za naszą dużą nieuwagę. Po odebraniu auta z uśmiechami na twarzach pożegnaliśmy się z mechanikiem i jego pomocnikiem i zrobiliśmy sobie z nimi wspólne zdjęcie.

Kolejnym celem naszej afrykańskiej eskapady miało być górskie miasteczko Tata, położone w górach Antyatlasu, oddalone od Oualidii o około 700 km. Nie udało nam się tam dotrzeć tego samego dnia, ponieważ droga w dużej mierze wiodła przez góry i była kręta. Największą atrakcją przejazdu okazały się kozy z „małpim genem”, a przynajmniej tak sądzimy ponieważ normalne kozy nie chodzą po drzewach! Te natomiast wspinały się nawet na 2 m w górę i spokojnie skubały zielone liście. Jako, że nie chcieliśmy przejeżdżać przez góry w nocy, postanowiliśmy przenocować po raz pierwszy w namiocie i przygotować posiłek na naszej kuchence elektrycznej. Zatrzymaliśmy się w jeden z wiosek i w kawiarni francusko-migowym językiem zapytaliśmy się, czy możemy rozbić namiot przy zabudowaniach i czy jest bezpiecznie. Na oba pytania otrzymaliśmy odpowiedzi twierdzące i rozbiliśmy obozowisko. Na kolację była podsmażana hiszpańska kiełbasa z polskim czosnkiem, do której dodaliśmy cieciorkę z puszki i sos pomidorowy. Było pyszne. Przyjemnie zjeść sobie danie przygotowane pod gołym niebem w świetle księżyca w pełni.

Następnego dnia, po przejechaniu około 130 km dotarliśmy do Taty. Tam postanowiliśmy zatrzymać się na noc i ewentualnie zwiedzić okolicę. Szybko poznany miejscowy przewodnik Isam zabrał się z nami kilkanaście km od Taty i pokazał nam naskalne ryciny sprzed 7000 lat. Później korzystaliśmy z „uroków” naszego hotelu za 4 EUR od osoby, w którym warunki były dość spartańskie - poszycia brudne i nie prane chyba kilka miesięcy, kibelek „na Małysza” i prysznic w jednym na korytarzu, ale za to wiele rekompensowało darmowe WiFi. Wieczorem Isam znów zabrał się z nami i pokazał nam pustynną równinę pośród gór przy której znajdowały się wejścia do okolicznych jaskiń. Wszystko to podziwialiśmy w świetle ogromnego księżyca. Po tej krótkiej wycieczcie postawiliśmy samochód pod apteką czynną 24h i udaliśmy się na spoczynek.

We wtorek czyli dziś dojechaliśmy do El-Ajun, a jutro ruszamy dalej na południe, jakieś 600 km do Dakhli.


Gdzieś na trasie, Sahara Zachodnia (Maroko), 19 marca 2014.

Jest 25 stopni ciepła, a my przejechaliśmy już 450 przez pustynię. Widoki dość monotonne, w większości piaszczysto – skalista równina pokryta dość regularnie drobnymi krzaczkami. Pokazujący się od czasu do czasu po prawej stronie Atlantyk umila nam jazdę. Po pierwsze – przyjemnie na niego spojrzeć, po drugie – to dzięki niemu mamy tu 25, a nie 40 stopni. Jako, że na postojach nie mam zbytnio czasu pisać cokolwiek, od dziś postanowiłem nadrabiać straty w Skodilaku. Mogę się w końcu skupić na opisie bieżących spraw i tego, o czym wcześniej nie wspomniałem.

Zacznijmy od warunków drogowych. W Maroku prowadzi nam się całkiem dobrze. Potrzebowaliśmy jednego dnia, aby się oswoić i poznać metody działania drogówki i żandarmerii. Oswajanie się kosztowało nas około 100-złotowy mandat za prędkość przed bramkami na autostradzie i dość poważne zatrzymanie za zdecydowanie poważniejsze przewinienie. Nie znając lokalnych obyczajów wyprzedzałem 2 auta na ciągłej linii tuż przed posterunkiem żandarmerii. Po sprawdzeniu dokumentów i wysłuchaniu naszej historii żandarm z uśmiechem puścił nas dalej. Tym razem odbyło się bez mandatu. W ciągu kolejnych dni byliśmy zatrzymywani przez policję i żandarmerię wielokrotnie, jednak już nie w charakterze podejrzanych o łamanie przepisów drogowych. Częste, niekiedy prowizoryczne posterunki policji i różnych innych służb towarzyszą nam praktycznie od zjechania z promu i będziemy je napotykać już do końca naszej trasy. W Maroku policjanci są generalnie bardzo przyjaźnie nastawieni do turystów i nie próbują wynajdować problemów. Często zatrzymują nas, tylko po to, aby zamienić z nami parę słów (większości przypadków zawsze znajduje się choć jeden policjant mówiący po angielsku). Po wysłuchaniu naszej historii życzą nam szerokiej drogi, niekiedy nie sprawdzając nawet dokumentów. Pewnego razu policjant zatrzymał nas od niechcenia tylko po to, aby ostrzec nas przed ustawionym w pobliżu radarem. Im przemieszczamy się bardziej na południe tym posterunków więcej, a kontrole dokładniejsze. Terytorium na którym się znajdujemy to wg władz w Rabacie integralna część Maroka, a wg ONZ – terytorium sporne, na którym 30 lat temu toczyły się walki.. Dodatkowo Sahara Zachodnia to ogromna strefa wolnocłowa dla Maroka, więc dużą ilość policji i wojskowych można zrozumieć... Hehe, dokładnie w momencie, jak skończyłem pisać poprzednie zdanie zostaliśmy zatrzymani przez policję ukrytą z radarem za tablicą reklamową i musieliśmy zapłacić drugi mandat :( Przekroczyliśmy prędkość na prostej drodze na pustyni o 22 km/h. Chyba nie stwarzaliśmy wielkiego zagrożenia.

Dakhla, Sahara Zachodnia (Maroko), 20 marca 2014
Ostatni dzień relaksu w Maroku przed przejazdem do Mauretanii. Nocujemy w przyjemnym kempingu na ogromnym półwyspie, na którym znajduje się ostatnie duże marokańskie miasto przed granicą. Na kempingu napotkaliśmy pierwszego Polaka podczas naszej eskapady. Kuba spod Białegostoku jest tu już od października, jak widać można spędzać zimę daleko od chłodu. Dziś postanowiliśmy spędzić dzień razem z nim i jego dziewczyną – Lyndsey ze Stanów. Dzień zaczęliśmy od kanapek z wczorajszej pysznej ryby (którą sami w nocy usmażyliśmy), aby później wziąć prysznic w lokalnych gorących źródłach i obejrzeć wyczyny kitesurferów biorących udział w zawodach pucharu świata. Jest tu zatem dość ciekawie:)

















Brak komentarzy:

Prześlij komentarz