sobota, 15 marca 2014

Skodilakiem do Afryki - I relacja

Rabat, Maroko, 14.03.2014
Leżymy sobie z Emilem na karimatach delektując się cieniem padającym na nas z cmentarnego muru i przylegających do niego drzew. Przed nami nasz skąpany słońcem Skodilak, długie gliniane mury i ładna, rudobrązowa twierdza z dawnych czasów. Czysty relaks. Nie do końca wyspani, ale najedzeni i szczęśliwi czekamy tu, aż biurokraci z mauretańskiej ambasady wbiją swoje islamskie wizy do naszych chrześcijańskich paszportów. Planowo ma to nastąpić za około półtorej godziny, ale jak będzie naprawdę, tego nie wie nikt. Witamy w Afryce, gdzie nic do końca nie jest pewne, ale za to wszystko jest możliwe! Afrykański klimat poczuliśmy już wczoraj po południu, kiedy to fizycznie znajdowaliśmy się jeszcze na ojczystym kontynencie. Po raz pierwszy poczuliśmy Afrykę, kiedy to leniwe i zdające się niczym nie przejmować małpy, spoglądały na nas z politowaniem na szczycie gibraltarskiej skały. Ze szczytu tego ujrzeliśmy nasz cel, czyli pokryte mgłą zarysy Czarnego Kontynentu. Kolejne odczucie zbliżającej się Afryki związane było już ściśle z czynnikiem ludzkim. Dojeżdżając do portu w Algeciras – naszej furtki do Afryki zorientowałem się, że możemy spóźnić się na prom. Mieliśmy co prawda jeszcze całe 45 minut, lecz po przeczytaniu informacji na bilecie, okazało się, że powinniśmy zgłosić się po karty pokładowe na 90 minut przed odpłynięciem. I co teraz? Jako, że Hiszpania to przedmurze Afryki, poczucie czasu jest w tym kraju nieco bardziej płynne niż w innych europejskich krajach. Obsługa portu wpuściła nas bez problemu, a za nami przyjechało jeszcze wiele, głównie marokańskich samochodów. Żeby było ciekawiej, nasze spóźnienie tylko nam pomogło. My przybyliśmy o 45 minut za późno, a prom odpłynął z półtorej godzinnym opóźnieniem. Czekaliśmy zatem tylko 2h 15m, zamiast 3h. A 45 min było dla nas kluczowe. Gdybyśmy wiedzieli wcześniej, że musimy być z 90-cio minutowym wyprzedzeniem w porcie, z pewnością odpuścilibyśmy sobie przejażdżkę kolejką linową na szczyt gibraltarskiej skały. A tak – i wilk syty i owca cała. To tyle tytułem wstępu...

Mija szósty dzień odkąd ruszyliśmy z Poznania. Pokonaliśmy już ponad 3500 km i odwiedziliśmy 8 krajów (wliczając w to Polskę, Andorę i Gibraltar). I dopiero teraz mam chwilę wolnego czasu, aby uzupełnić blogowe zapiski. Zatem od początku...

Wyruszyliśmy z pięknego osiedla Bartodzieje w pięknym mieście nad Brdą w piękny, ciepły i słoneczny dzień kobiet 2014. Jako, że nie należy porywać się z motyką na słońce, rzeczonego ósmego marca pokonaliśmy ledwo 160 km i zatrzymaliśmy się w Poznaniu. Tam, ugoszczeni przez znajomych (wielkie pozdro dla Magdy i Różiego) zapakowaliśmy kilka starych komputerów, przenocowaliśmy i o 6:00 rano wyruszyliśmy w dalszą właściwą trasę. Przejechaliśmy około 1700 km przez Polskę, Niemcy, Szwajcarię do Grenoble – stolicy Alp, leżącej na terenie Francji. Do Grenoble przybyliśmy około 1:30 w nocy. Bylibyśmy tam około 2h wcześniej jednak kilkukilometrowy „Stau” (korek), w okolicy Karlsruhe spowodowany kraksą i robotami drogowymi uniemożliwił nam szybką jazdę. Wcześniej nasz Skodilak radził sobie całkiem zacnie rozpędzając się do około 170 km/h (co w Niemczech jest dozwolone!).

W Grenoble zrobiliśmy sobie przerwę u znajomych - Mathiasa i Dyli i pozostaliśmy w tym ciekawym (leżącym w górskiej niecce, a jednocześnie najbardziej „płaskim” mieście we Francji), do 6:00 rano dnia kolejnego. W międzyczasie pospacerowaliśmy po stolicy alp, zdobyliśmy tamtejszą Bastylię, na której urządziliśmy sobie piknik i odkryliśmy płatne miejsce parkingowe, na którym nikt nie sprawdza biletów (dziękujemy za tą informację pani z kwiaciarni:).

Kolejny dzień (11.03.2014) był jak na razie najdłuższy jeśli chodzi o jazdę. Na krótki nocleg w samochodzie na stacji benzynowej zatrzymaliśmy się dopiero w głębi Hiszpanii o 3:00, czyli po 21h jazdy. Wszystko trwało tak długo ponieważ wybraliśmy nie najkrótszą trasę. Na początku zawieźliśmy Dylę z Grenoble do Tuluzy, a stamtąd zamiast zjechać w stronę wybrzeża, postanowiliśmy pokonać Pireneje, czyli przejechać przez Andorę. Było warto. Trasa niesamowita – w najwyższym jej punkcie znajdowaliśmy się ponad 2000 m n. p. m. Dookoła leżał śnieg a na górskich stokach śmigali narciarze i snowboardziści. W Andorze zatankowaliśmy bak do pełna (benzyna za 1,25 EUR) i zakupiliśmy nieco napojów w bezcłowym sklepie. Troszkę dla nas i troszkę dla naszych kolejnych gospodarzy, czyli Mie i Henrika – Duńczyków, znajomych Emila, mieszkających na co dzień w urokliwej wiosce Gualchos w Andaluzji. Udało nam się do nich dojechać około 11:00, 12 marca. W Gualchol mieliśmy do dyspozycji cały dom letniskowy z wszelkimi jego wygodami (TV, DVD, Playstation 2, zabawki dla dzieci, taras, itp.), z których jednak nie mieliśmy czasu skorzystać. Muszę też wspomnieć o niesamowicie smacznym jedzeniu (krewetki, łosoś, pasta z awokado, szynka serrano i wiele innych), którym poczęstowali nas nasi gospodarze. Niestety, wszystko co dobre szybko się kończy i kolejnego dnia (13.03.2014) o 8:00 wyruszyliśmy w naszą ostatnią trasę po Europie. Na początek skierowaliśmy się w stronę Gibraltaru. W miejscowości granicznej – La Linea zostawiliśmy Skodilaka na parkingu i piechotą przekroczyliśmy granicę z tą angielską enklawą. Wzbudzaliśmy tam ogólne zainteresowanie autochtonów i przyjezdnych, gdyż cały czas wędrowaliśmy z 10-cio litrowym kanistrem. Na kolejkę linową wpuszczono nas dopiero, gdy wyjaśniliśmy, że kanister jest pusty i nie mamy zamiaru niczego podpalać :) Facet obsługujący kolejkę miał z nas niezły ubaw. Ostatecznie benzyna nie była aż tak tania, i nie po drodze było nam na stację (do najbliższej musielibyśmy się cofać) dlatego do Hiszpanii wróciliśmy z pustym kanistrem.

O promie już napisałem, dlatego tylko opiszę samą procedurę zjazdu z niego. Kiedy szczęśliwi postawiliśmy pierwsze kroki (albo zostawiliśmy pierwsze ślady) na afrykańskiej ziemi, okazało się, że nie mamy pieczątek w paszporcie. Należało je zdobyć jeszcze na promie, jednak tej informacji nie posiadaliśmy. Nic wielkiego się nie stało, ostatecznie je zdobyliśmy, ale straciliśmy na to ponad godzinę. Gdy przeszliśmy już wszelkie odprawy i kontrole było już całkiem ciemno. Mimo wszystko postanowiliśmy pojechać do Rabatu (stolicy) aby zdążyć załatwić wizy do Mauretanii przed weekendem. Udało się! W Rabacie byliśmy około północy, dość szybko znaleźliśmy tani hotel (12 EUR/2os) i strzeżony, podziemny parking. W piątek z samego rana udaliśmy się do ambasady mauretańskiej i popołudniu byliśmy już szczęśliwymi posiadaczami wiz.

 

Oualidia, Maroko 15.03.2014
Spaliśmy w nocy chyba 11 godzin. W końcu! Postanowiliśmy sobie zrobić małą przerwę w eskapadzie w stolicy marokańskich ostryg :) Już wieczorem mieliśmy okazję spróbować kilku rodzajów surowych morskich mięczaków. Niektóre nawet się ruszały! Były pyszne ale i drogie. No ale cóż – trochę luksusu nie zaszkodzi. Teraz mija 11:00 i zastanawiamy się co dalej. Nie chcemy dziś przejeżdżać wielu kilometrów. Może podjedziemy trochę na południe, zatrzymamy się na nocleg, a w dalszą trasę ruszymy dnia kolejnego z samego rana. Mam nadzieję, że znajdę dziś internet, żeby opublikować trochę zdjęć i wpis, który właśnie poczyniłem :) Udało się jak widać:)

Link do zdjęć z wyprawy. Opisy wkrótce.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz