sobota, 1 września 2012

BGS tv

Witam, witam i z Bartodziejów pozdrawiam! Nigdzie daleko ostatnio nie byłem, ale przynajmniej czas na polepszanie bloga mam :) Uruchomiłem niedawno (na razie w wersji testowej) stronę z filmami z podróży. Stronę postaram się skrupulatnie powiększać, jako że materiału filmowego z różnych miejsc posiadam dość sporo. Wejść na nią można klikając w link powyżej lub po prostu TUTAJ.




wtorek, 10 lipca 2012

Bartodziejskie podsumowanie afrykańskiej wyprawy...

Prawie miesiąc już minął odkąd nie stąpam po czerwonej, afrykańskiej ziemi, ale drobinki kurzu z Ugandy i Rwandy pewnie noszę jeszcze gdzieś głęboko w dreadach, a jeśli nie to na pewno mam je w sercu. Co tu dużo pisać? Zakochałem się w Afryce! Mam ogromną nadzieję, że jeszcze tam wrócę. W końcu wyprawa do Senegalu nadal w planach, choć w czasie bezterminowo przesunięta... Od innych moich wyjazdów ten wyróżniał się tym, że praktycznie go nie planowałem. Od momentu kiedy w ogóle wziąłem Rwandę pod uwagę do momentu wylotu minęły 2 tygodnie. W międzyczasie nie myślałem zbytnio o Afryce tylko planowałem wyjazd do Iranu... Dla porównania: o wyprawie do Meksyku myślałem 4 lata, zanim udało mi się tam polecieć, a tu jeden wielki spontan! Nie wiedziałem czego się spodziewać, nie miałem większych oczekiwań, ale już po wszystkim uważam, że decyzja o wylocie na Czarny Ląd była najlepszą z możliwych!

Muszę się przyznać, że na początku trochę się bałem - strach przed nieznanym. Nie wiedziałem tylko, czego bać się bardziej - ludzi czy chorób? Trochę nieswojo czułem się gdy pan Mobimba  (którego tel, e-mail i nazwisko podałem kilku znajomym w razie czego) powitał  mnie na lotnisku w środku nocy i powiedział, że wcale nie nazywa się Mobimba... Później jechałem z nim samochodem do mieszkania i chodziły mi po głowie takie myśli, czy czasem zamiast mieszkania nie zobaczę jakiejś piwnicy w której ktoś wytnie mi nereczkę ;) Dobrze, że nie zorientowałem się, że klamki w samochodzie nie działają od środka (byłem zatrzaśnięty:) Z drugiej strony myślałem - jakby takie przypadki się zdarzały to ktoś by o nich chyba doniósł, a nawet nasz ostrożny MSZ pisze, że Rwanda jest krajem w miarę bezpiecznym. Koniec końców pan Mobimba (ja już tak go będę nazywał) okazał się bardzo sympatycznym człowiekiem zupełnie bez niecnych zamiarów. Jak ktoś się będzie wybierał do Rwandy to mogę polecić nocleg u niego - blisko lotniska, ale daleko od centrum.
To czego bałem się na początku okazało się później największym magnesem ciągnącym mnie teraz do Afryki. Chodzi mi tu o jej mieszkańców. Przesympatyczni ludzie, którzy mimo wielu niedogodności wydają się być szczęśliwi. Biedy, którą miejscami tam widziałem nie da się porównać do biedy w naszym kraju. Tam biedni ludzi nie mają nic - nawet butów. Dzieciaki bawią się własnoręcznie robionymi zabawkami (wspomnienie z Wybrzeża Moskitów) i chodzą cały czas w jednym T-Shircie. Mimo wszystko nie wydają się smutne i cieszą  tym co mają. Do tego bardzo łatwo je uszczęśliwić. Długopis, notesik, kawałek czekolady (niektóre nigdy jej nie próbowały - za droga), czy choćby jakiś lokalny owoc czy ciasteczko i już są "kupione".

"Kupione" ciastkami dzieciaki


Jeszcze trochę o biedzie. Powoduje ona również inne implikacje, jak choćby pewien rodzaj szacunku do białych. Biały - ma kasę, trzeba być dla niego miłym, może coś mi skapnie. Teraz próbka afrykańskiego żebrania... 

- Hello Mister! How are you? Can you give me some money?
- Cześć, a dlaczego mam Ci dać pieniądze? Tak za nic, to nie te tędy droga... Teraz dam Ci 5 dolarów i co dalej? Będziesz tu czekał 2 tygodnie na następnego białego, który Ci coś da?
- Aha, OK. Dziękuję Panu... Miłego dnia!
- Miłego dnia! Na razie!

Takie podejście do życia. Uda się to się uda, nie - też jakoś będzie. Z drugiej strony, gdy ktoś żebrał a ja zamiast pieniędzy dałem mu coś do jedzenia, osoba taka zawsze brała to i z uśmiechem dziękowała. Często konsumowała zdobycz na miejscu :) Uprzejmości, nawet podczas żebrania to w tej części Afryki, którą widziałem to norma. Nietaktem wręcz jest powiedzenie samego hello. Trzeba zawsze dodać - jak się masz? i pamiętać, że odpowiedź musi być na tak :) Taka prawie że formułka przed każdą rozmową może się wydawać zupełnie niepotrzebna, jednak znacznie umila konwersację i poprawia stosunki międzyludzkie. Na początku o tym nie wiedziałem i od razu po przywitaniu przechodziłem do konkretów, ale z czasem zauważyłem, że wszystko łatwiej załatwić z większą dozą uprzejmości...

Oprócz mieszkańców Afryka zachwyciła mnie swoją przyrodą co raczej zaskakiwać nie powinno. Tu wyraźnie należy odróżnić Rwandę od Ugandy. Zagęszczenie ludności jest w tej pierwszej 3 razy większe niż w drugiej. W malutkim, mniejszym od Województwa Wielkopolskiego kraju mieszka ponad 10 milionów ludzi! Większość z nich trudni się rolnictwem. Krajobraz przypomina niekończącą się wieś i to bez wielkich pól, ale za to z ogromną ilością małych tarasów.

Tarasy uprawne


Z wyjątkiem 3 niewielkich parków narodowych (do których ostatecznie nie dotarłem) w Rwandzie nie ma endemicznych lasów... Wszędzie tam, gdzie nie ma pól rosną lasy eukaliptusowe. Każde dziecko wie, że eukaliptusy pochodzą z Australii :) Szkoda, że misiów koala nie sprowadzili ;) W Ugandzie sprawa wygląda inaczej. Okolice jeziora Bunyoni i miasta Kabale to dosłownie kopia Rwandy, ale w innych częściach kraju mamy prawdziwe sawanny (na moje wyglądające bardziej jak lasy liściaste), dżunglę i lasy bambusowe zamieszkałe przez goryle. Dodatkowym moim szczęściem była pora roku podczas której przyleciałem do Afryki. Trafiłem na samą końcówkę pory deszczowej - deszcze padają, ale są do zniesienia, słońca sporo a do tego wszystko bujno zielone. A jak powszechnie wiadomo, zieleń to ja lubię;)

W poprzednich postach pisałem, że zdziwiła mnie czystość i porządek w Rwandzie. Okazało się, że to wyjątek na skalę afrykańską. Po ulicach nie walają się plastikowe worki (bo są prawem zabronione), plastikowe butelki też się nie walają, bo zaraz zbierają  je dzieciaki, a do tego sporo się tam sprząta i są śmietniki na ulicach! O sprzątaniu już trochę pisałem przy okazji święta sprzątania Rwandy. Oprócz tego dziwnego zjawiska widziałem w tym małym kraju jeszcze kilka przypadków takiej pracy kolektywnej. Często widziałem duże grupy ludzi (w tym wiele kobiet) sprzątających lub naprawiających drogi. Czasem byli to więźniowie odróżniający się pomarańczowymi kombinezonami i pilnowani przez policjanta z kałachem, czasem zwykli cywile. Dlaczego i z czyjego nakazu remontowali drogi gruntowe nie wiem, czekam na sugestie... Iście nieafrykańsko, o czym pewnie też już wspomniałem, zachowywały się rwandyjskie autobusy - z dworców odjeżdżały na czas! Tutaj kolejna rzecz mi się przypomniała - czas afrykański. W Rwandzie mniej widoczny w Ugandzie bardziej. Czas afrykański to typowo południowy czas (znany nie tylko w Afryce), od europejskiego różniący się tym, że nie jest tak ściśle określony i ma zdolność do rozciągania się... W Ugandzie razem z Emilem przez prawie tydzień nie wiedzieliśmy o zmianie czasu pomiędzy Rwandą a Ugandą i wszędzie byliśmy o godzinę spóźnieni. Na autobusy, na oglądanie szympansów w Busingiro... W hotelach prosiliśmy o przedłużenie doby hotelowej o godzinę, a faktycznie siedzieliśmy 2 h dłużej. Nikt nigdzie nam nic nie powiedział! Dopiero w Parku Narodowym Wodospadów Murchisona statek wycieczkowy odpłynął na czas. Tam nie pasowało nam trochę, że jeszcze godzina do odpłynięcia, a statek pełen ludzi. No i wyszło szydło z worka :D Tak dostosowaliśmy się do czasu afrykańskiego.
O bezpieczeństwie też już pisałem. Uganda ma gorszą sławę od Rwandy. Na północy dogorywa okrutna wojna domowa z owianym złą sławą Josephem Konym na czele. Dochodzi też do napadów z użyciem broni. Ale jak zachowamy ostrożność to powinno być bezpiecznie. Zachować ostrożność jest stosunkowo łatwo - nie świecimy złotem, nie pokazujemy wszystkiego co mamy a rzeczy cenne typu paszport nosimy przy sobie. Tam gdzie zachodzi potrzeba miejscowi sami nas ostrzegają. W Kampali niestety już po incydencie z wyrwanym z ręki banknotem kilka osób ostrzegało nas przed złodziejami akurat w tej okolicy.
Na koniec kilka rad podróżniczych o trampingu w Afryce i trochę o kosztach. Bardzo dobrym pomysłem jest zabranie małego namiotu - mimo, że oficjalnych kempingów nie ma aż tak dużo to nie problemu z rozbijaniem się w mniej oficjalnych miejscach za zgodą miejscowych (uzyskaną np. za drobną opłatą). Warto zabrać moskitierę. W hotelach/pensjonatach są one w standardzie, ale już przy spaniu "na dziko" bardzo się przydają. Ja swojej moskitiery nie miałem, ale Emil miał dużą i na nas dwóch starczało, co z resztą widać na zdjęciach :D

 Moskitiera w pełnej krasie
Podczas każdej wyprawy do trzeciego świata (i nie tylko) przydatna jest plandeka. Taka zwykła z tworzywa sztucznego z dziurkami do przywiązania sznurków. O różnych możliwościach zastosowania plandeki napisały chłopaki od Bloga Roku 2011, czyli Paragonu z Podróży. Niezbędny jest też środek na komary. Ponoć nie na wszystkich one działają, ale w moim przypadku sprawdzają się bez zarzutów. I nie mówię tu wcale o specjalistycznych środkach zdobywanych na zamówienie z USA, tylko zwykłych preparatach powszechnie dostępnych w kraju nad Wisłą. Jeśli mamy zamiar wybrać się do dżungli dobrym pomysłem będą buty za kostki i kapelusz. Ale co ja się o tym rozpisywał będę? O survivalu dżunglowym sporo mówił/pisał W. Cejrowski i wiele innych osób.
Na koniec o kosztach. I tu dziwne sformułowanie - Afryka jest zarazem i bardzo tania i bardzo droga. Poniżej postaram się wyróżnić 3 rodzaje cen - tanio, tak samo, drogo i powpisuje tam różne przykłady. Porównanie cen dotyczy Rwandy/Ugandy i Polski.

TANIO
TAK SAMO
DROGO
jedzenie generalnie, transport, noclegi, domowo robiony alkohol, papierosy, ubrania z lumpexów, wszystko co załatwimy od miejscowych (wynajem łodzi, nocleg, jedzenie, itp.)
woda i napoje, paliwo, piwo i alkohol w sklepach, taksówki samochodowe
czekolada i różne dobra importowane - alkohol, kosmetyki, wstępy do muzeów i parków narodowych (są inne dla miejscowych, inne dla turystów), pozwolenia na oglądanie goryli, wizy i inne opłaty graniczne, turystyka ekstremalna (rafting, skoki na bungy itp)


To takie w skrócie przedstawienie relacji cen. Możliwym jest zwiedzanie Afryki bardzo tanim kosztem o ile: uda nam się kupić tani bilet (z Europy bardzo ciężko), nie będziemy zwiedzać parków narodowych i nie będziemy przekraczać zbyt wielu granic. Ale myślę że takie podróżowanie nie jest do końca sensowne (być w Afryce i nie zobaczyć dzikich zwierząt???), dlatego lepiej troszkę odłożyć i korzystać z afrykańskich atrakcji. Jeśli chodzi o przykłady cen z rubryki "drogo" to: pozwolenie na 1 dzień oglądania goryli w Rwandzie kosztuje 750 (!) dolarów za jeden dzień. Za wizytę w parku narodowym (w samym parku mniej niż 24 h, ale z noclegiem na kempingu) łącznie z transportem motorami i powrotem terenówką zapłaciliśmy z Emilem około 110$ za osobę! Na same wizy podczas 20-sto dniowego pobytu wydałem również 110$ (2 x 30$ - Rwanda, 50$ - Uganda). Także tanio nie jest. Z drugiej strony za wynajem łódki na jeziorze Bunyoni płaciliśmy mniej niż 4$ dziennie/os, a pyszny, bezmięsny obiad w Rwandyjskiej wiosce potrafił kosztować 2,5 zł za wielki talerz. W Afryce dla każdego coś miłego :)
O zdrowiu pisać się nie mi nie chcę bo wspomniałem coś tam przy okazji FAQ, do tego internet pełen jest porad zdrowotnych dotyczących Afryki. Po prawie miesiącu od powrotu nie odczuwam żadnych dolegliwości, także chyba się udało :)

No i natenczas byłby to koniec pisania o afrykańskiej przygodzie. A może coś mi się jeszcze przypomni? Do następnego!!!

Pozdrowienia od afrykańskiej ropuchy!!!

środa, 27 czerwca 2012

Powrót do Rwandy i koniec wyprawy

Tego posta opublikować miałem znacznie wcześniej, ale trochę o nim zapomniałem. Nadrabiam straty a zaraz po tym napiszę podsumowanie całej wyprawy... No to po 2 tygodniach przenosimy się (niestety tylko wirtualnie) znów do Afryki...


Końcówka Rwandy

W ciągu moich ostatnich 2 dni w Rwandzie nie zdarzyło się nic nadzwyczajnego.  Podróż z Kampali przebiegła bez większych ekscesów. Większość z około 10 godzin spędziłem wciśnięty między szybę autobusu, a ważącą tak na oko ze 120 kilo murzyńską panią. Tu należałoby zaznaczyć, że wiele autobusów w Afryce posiada po 5 (a nie 4 jak u nas) siedzeń w jednym szeregu. W takim przypadku siedzenia są troszkę węższe niż normalnie… Co jak co, ale do komfortowych ten przejazd nie należał;) Dodatkowym mankamentem było długie czekanie na granicy, gdzie rzeczywiście było pieruńsko zimno (polar ledwo co wystarczał). Przeprawa trwała długo, ponieważ Rwandyjskie służby muszą dokładnie (dokładnie po afrykańsku a nie po niemiecku;) przeszukać wszystkie autokary i podróżnych, głównie w celu wykrycia świadomej bądź nieświadomej kontrabandy plastikowych torebek (nielegalnych w Rwandzie).  Dwa worki mi skonfiskowano, resztę udało mi się przemycić ;)
Do Kigali z Kampali przyjechałem około 5:30 rano i od razu poszukałem autobusu do Butare zwanego również Huye :D

 Oddział banku Kigali w Huye :D

Miasto to jest intelektualną stolicą Rwandy – tam właśnie znajduje się narodowy uniwersytet  oraz całkiem ciekawe muzeum etnograficzne (najważniejsze w kraju). Muzeum  zobaczyłem jeszcze pierwszego dnia, a kolejnego udałem się do Gikongiro, gdzie znajduje się jedno z najbardziej dobitnych miejsc pamięci w Rwandzie… W małej wiosce koło Gikongiro w 1994 roku powstała nowa szkoła. Gdy zaczęły się masakry, władze nakazały miejscowym Tutsim udać się do owej szkoły, gdzie mieli oni być bezpieczni. Około 40 tys. Osób schroniło się w budynkach należących do placówki. Po jakimś czasie przybyły bojówki Hutu i w ciągu jednego dnia wymordowały praktycznie wszystkich. Obecnie znajduje się tam muzeum podobne to tego w Kigali, ale klasy wypełnione są zmumifikowanymi ciałami, czaszkami i kośćmi ofiar. Robi to naprawdę przygnębiające wrażenie…
Po wizycie w Gikongiro pojechałem już do Kigali, gdzie zjadłem coś przy dworcu a następnie „koczowałem” w okolicy lotniska kilka godzin, jako że samolot miałem w środku nocy.  Przy okazji podróży mototaksówką na lotnisko przekonałem się, że wcześniej nie widziałem dużej części Kigali. Nie byłem świadomy, że pomiędzy budynkami rządowymi (są na zdjęciach na picasie), a lotniskiem rozciąga się luksusowa dzielnica pełna drogich hoteli, budynków administracyjnych i ambasad. Może innym razem uda się mi ją bardziej rozpoznać…

I tak to mniej więcej dotarłem do końca mojej afrykańskiej wyprawy. Niestety. Bilet był promocyjny i nie można go było przebookować. Ale mam nadzieję, że jeszcze wrócę do Afryki. Warto!

sobota, 9 czerwca 2012

Ostatni dzień w Ugandzie


Co tu dużo pisać? Tak się zaaferowałem tą afrykańską podróżą, że o blogu prawie zapomniałem ;)

Przed chwilą wrzuciłem zaległego posta sprzed tygodnia, a teraz czas na nadrobienie strat.  W chwili obecnej siedzę w kawiarni w Kampali w Ugandzie i czekam na autobus do Kigali, mający odjechać za dwie godziny. Teraz tylko w skrócie opiszę co się działo, a jak wrócę na Bartodzieje to postaram napisać parę przemyśleń i obserwacji na Czarnym Kontynencie poczynionych.

Po rozpoznaniu jeziora Bunyoni, jego wysp i okolic postanowiliśmy udać się do lasu Budongo znanego z szympansów i wielu innych dzikich zwierząt. Najszybsza droga wiodła przez stolicę, czyli Kampalę. W porównaniu do Kigali to wielka metropolia. Niestety niezbyt ciekawa. Nam dane było spędzić w niej tylko jedną noc i postanowiliśmy zanocować w tanim hotelu w okolicy dworca autobusowego. Okolica piękna – w dzień jeden wielki bazar, w nocy prostytutki, dilerzy i złodzieje :) Generalnie i Rwanda, i Uganda są dość bezpieczne, ale w Kampali trzeba uważać. Chwila nieuwagi, a można stracić portfel, telefon, czy pieniądze.  Doświadczyłem tego na własnej skórze… Kiedy kupowałem (późnym wieczorem) coś do picia na ulicy podbiegł do mnie chłopak i wyrwał mi z ręki banknot 20 000 szylingowy (ok. 30 zł). Bartodzieje nauczyły zachowania w dużym mieście, dlatego mocno trzymałem banknot, tak że złodziejowi dostało się ¾ a mi ¼ papierka :) Niestety ¼ nie miała już żadnej wartości… Taka mało przyjemna sytuacja :/

Z Kampali ruszyliśmy w kierunku Busingiro, gdzie podobno można było zobaczyć szympansy za bardzo małe pieniądze. Dojechaliśmy tam popołudniu i okazało się, że oficjalnie nie ma opcji oglądania szympansów, ale lokalny strażnik parkowy może nam coś rano zorganizować. Powiedzieliśmy, że ok… Wieczorem przeszliśmy się po tej bardzo urokliwej wsi – domy z cegły błotnej kryte trzciną, brak prądu, szaman w środku wsi – ot Afryka prawdziwa. I jak wszędzie w okolicach – ciekawscy i przesympatyczni miejscowi. W pewnym momencie podeszło do nas dwóch chłopaków i gdy im powiedzieliśmy, że jutro mamy tropić szympansy ze strażnikiem (oczywiście odpłatnie), zaczęli się śmiać …
- A po co wy ich chcecie ze strażnikiem po lesie szukać?
- A co? Nie ma już szympansów w okolicy?
- Nie, są. Nawet bardzo dużo… Ale po co po lesie biegać? Przecież one co dzień rano o 6:00 przez tą tu drogę przebiegają z dżungli na pobliskie wzgórze i uprawy.
- Co??? Szympansy we wsi? I mamy szansę je zobaczyć? Za darmo?
- Pewnie, to praktycznie gwarantowane…

Dzieciaki mają to do siebie, że na ogół jeszcze nie potrafią kłamać. Przyszliśmy rano na drogę i na własne oczy widzieliśmy kilka małpoludów przebiegających przez drogę. Widzieliśmy je tylko chwilę, ale była to niesamowita chwila...

"Przecież one co dzień rano o 6:00 przez tą tu drogę przebiegają z dżungli na pobliskie wzgórze i uprawy..."


Szympansy za darmo, czyli oszczędzone koło 100$, więc postanowiliśmy kontynuować podróż po lesie Budongo aż do Wodospadów Murchisona. Długa i droga eskapada. Samochód, minibus, godzina mototaksówką i  2 godziny statkiem. Do tego płatne wejście do parku, nocleg w parku, przejście z łodzi do kempingu. Łącznie ponad 100$ nas to wszystko wyniosło. Ale nie żałuję. Ze statku widać mieszkańców parku – hipopotamy, bawoły, słonie, krokodyle, antylopy, guźce, czyli takie afrykańskie świnie i wiele innych. Safari w 100%. Do tego niesamowita noc na kempingu. Tuż nad potężnymi wodospadami Murchinsona, bez elektryczności, ale z ogniskiem przy pełni księżyca. Na całym kempingu byliśmy samo jedni – nawet strażnicy opuścili go na noc. W takich momentach czuć potęgę natury. Bez wątpienia. Niesamowita przyroda i niezmącony spokój :) 

Z wodospadów ruszyliśmy inną trasą (za zbójecką opłatą) terenowym samochodem z niemieckimi turystami z powrotem do Busingiro. Tam chcieliśmy ponownie zobczyć naczelne w akcji, ale o 6:00 rano padał deszcz i nie chciało nam się wyjść spod dachu pod którym spaliśmy.

Kolejną noc spędziliśmy znów koczując (bo nie było pokojów w hostelu) w Entebbe, niedaleko Kampali. Spaliśmy na trawniku przy hostelu :) Największą atrakcją Entebbe jest zoo z miejscowymi zwierzętami, które były ranne lub zostały uwolnione z rąk kłusowników. Mamy tam 11 szympansów, które mają swoją wyspę, dwa wielkie nosorożce, dwie żyrafy, parę lwów i jeszcze wiele inych zwierzaków. Dla nas największą atrakcją były małpy biegające wolno w ogromnych ilościach po zoo. Prześmieszne zwierzęta. Kradną ludziom jedzenie z rąk! Bez problemu można je karmić. Jedzą wszystko i nie boją się brać jedzenia z rąk. Gorzej jak spróbujemy im jedzenie odebrać – pazury i zęby idą w ruch. Do tego robią baaardzo groźne miny :)

W Entebbe udało się nam mecz inauguracyjny Euro 2012 obejrzeć. Nie miałem koszulki Polski i w barze siedziałem w koszulce Rwandy:) No niestety 1:1, a mogliśmy wygrać…

I tak mniej więcej dotarłem do końca wyprawy. Emil został w Entebbe, bo stamtąd wylatuje, a ja jadę do Kigali. W Rwandzie będę miał 2 dni. 

 Bawół afrykański ;)
 Wodospady Murchisona - zawsze wbrew zasadom

 Kemping przy wodospadzie

 Nowi znajomi w ZOO w Entebbe

 Pan nosorożec - ZOO Entebbe

Powrót do przeszłości, czyli krótka notka z jeziora


2 czerwca 2011

Rano, jezioro Bunyoni. Właśnie zaczął się czwarty dzień naszego rejsu po jeziorze. Idzie nam całkiem dobrze, a łodzie służą za mobilny dom.  Powiązaliśmy dwa czółna, tak że teraz mamy dość stabilny i duży katamaran. Nawet żeglować wczoraj próbowaliśmy z zaimprowizowanym z plandeki żaglem :) Emil z pagajem siedział z tyłu i wiosłował, a ja z przodu przy pomocy drugiego pagaja i rąk rozpostarłem plandekę, tak że wiatr pchał nasze czółna do przodu. Do momentu, aż mi ręce zdrętwiały... Jednak nie ma jak dobry maszt. 

Duńczyk i Polak – stare wilki morskie. Wzbudzamy ogólną sensacje wśród miejscowych, gdziekolwiek się nie pojawiamy :) Nie to, żeby białych nie widzieli. Wręcz przeciwnie - jest ich tu bardzo dużo, ale raczej spędzają oni czas w ośrodkach na brzegu jeziora i na wyspach, a nie koczują prawie cztery dni po jeziorze w cudacznym katamaranie.

 Gdzie śpimy i co jemy? – Właśnie obudziłem się po trzeciej i chyba ostatniej nocy. Dwie z nich spędziliśmy  na łodziach, jedną w szałasie. Także cały czas na dziko w
„Dzikiej Afryce”. Co do jedzenia to pierwszego dnia (a raczej popołudnia) przed wyruszeniem zrobiliśmy dość spore zapasy żywności. W ich skład wchodziło: 6l wody, 1,5l koli, 1,5 l fanty, 0,75l miejscowego samogonu (nadal widzimy:), 2 worki bułek, wielka kiść bananów, pół kilo lokalnych owoców, pół kilo pomidorów, pół kilo cebuli, troszkę czosnku, imbiru i soli. Wczoraj zapasy oficjalnie wyczerpaliśmy. Zostało trochę czosnku, imbiru, soli i nawet trochę księżycówki.  Oprócz zapasów żywiliśmy się na bieżąco – drugiego dnia zahaczyliśmy o „pensjonat” na wyspie Itambira, a wczoraj pierw kupiliśmy od miejscowych trochę trzciny cukrowej – polecam, a później człowiek wyglądający na szefa starszyzny pewnej wioseczki ugościł nas w swoim domu i dał nam za darmo gotowanej fasoli z gotowanym (niesłodkim) bananem. W tym klimacie takie posiłki sprawdzają się w 100%. Mięso wcale nie jest bardzo potrzebne i spokojnie można tu bez niego przeżyć. Trochę żałowaliśmy, że nie zabraliśmy na wyprawę pół kilo sera i trochę miejscowej kiełbasy (w Rwandzie smakowała ona całkiem całkiem), ale takich zakupów mogliśmy dokonać tylko w mieście Kabale (naszym pierwszym postoju w Ugandzie), a nie nad samym jeziorem. Tego bym się nie spodziewał, że w małej afrykańskiej wiosce nie kupimy ani sera, ani kiełbasy, ale bez problemu dostaniemy dziwne lokalne piwo, bimber, a nawet trawkę :)

Kończę, bo czas ruszać. Zapasy skończone, więc płyniemy na wyspę Bushara na jakieś śniadanie. Wieczorem oddajemy łódź :/

 Kenteth znad jeziora Bunyoni

 Noc nr. 2 - szałas pionierów i legowisko z trzciny :)\

Film z rejsu dłubankami

czwartek, 31 maja 2012

Rwanda i Uganda – dalsza część historii



27 maja. 

Spokojny wieczór nad jeziorem Kivu, więc i czas na aktualizację treści jest.  Trzeciego dnia rano wyjechałem z Kigali. Nie obyło się bez niespodzianek. Z hotelu mieszczącego się tuż przy dworcu autobusowym wyszedłem około 8:30 rano, poinformowany, że autobusy do Gisenyi kursują co 30 min. Przychodzę na dworzec – biura firm przewozowych pozamykane, a po chwili panowie z kijami każą opuścić to  miejsce. Przed dworcem zaczęto dzielić tłum na mniejsze grupy i kierowano je w różnych kierunkach. Jeden z „przywódców” akcji (paradoksalnie w koszulce stambulskiego Fenerbahce) niejednokrotnie używał kija (raczej delikatnie) i głośno krzyczał. Mi kazano stać z boku. Nie wiedziałem co się dzieje – nawet trochę się bałem, że to może jakaś powtórka z 1994 roku? W końcu pan w garniturze, niewielkiego wzrostu powiedział mi, że to narodowy dzień sprzątania Rwandy i od 9:00-11:30 wszyscy obywatele muszą w sprzątaniu uczestniczyć. Taki czyn społeczny. Pan stojący obok powiedział że pracuje dla pewnej instytucji związanej z ochroną goryli (chyba jeszcze o tym nie wspomniałem, że w Rwandzie są te olbrzymy). Powiedział, że był w Słowenii na konferencji i tam poznał dziewczynę z Polski, bardzo zainteresowaną Rwandą i chcącą tam pojechać.  Także świat znów okazał się mały :) Najciekawsze w czynie społecznym było to, że niektórzy w nim nie uczestniczyli (choćby wszyscy w garniturach), a ci co brali udział, nie za bardzo garnęli się do pracy. Najbardziej serio woje zajęcie traktowali faceci z kijami i kijkami. Co jakiś czas zdzielili tego czy tamtego i ustawicznie przestawiali ludzi z miejsca na miejsce. Jakby nie patrzeć efektywne to to nie było ;) Przed 11:00 ponownie wpuszczono ludzi na dworzec, a o 11:30 autobusy zaczęły wyjeżdżać. Tutaj tylko taka ciekawostka, że autobusy w Rwandzie zdają się naprawdę punktualne!
Zamiast być rano w Gisenyi nad jeziorem Kivu, byłem po 14:00. Tam poszedłem na spacer tuż pod samą granicę z Demokratyczną Republiką Konga. Imigrantów nie było widać, ale w rzeczywistości w Rwandzie znajdują się obozy dla uchodźców z tego pogrążonego w wojnie domowej Kraju. Z granicy poszedłem na plażę, gdzie akurat kończył się mecz siatkówki plażowej kobiet o kwalifikację olimpijską (FILM). Był to finał pucharu Aryki. Zwyciężył Mauritius. Po ceremonii z tańcami ludowymi na plaży spotkałem Duńczyka – Emila, z którym teraz podróżuję. To właśnie w Gisenyi zatruliśmy się trochę pierwszego wieczora, o czym już wspomniałem. Gisenyi to taki Ruandyjski kurort. Tyle tylko, że nad jeziorem (ale sporym), bo dostępu do morza ten malutki kraj nie posiada.  Jest tam kilka barów i dyskotek, sporo tanich „gospód” oraz lepszych hoteli. Jeden z hoteli posiada własną plażę, Ala ta publiczna również jest OK.

Narodowy Dzień Sprzątania Rwandy

Narodowy Dzień Sprzątania Rwandy cz. 2

Mauritius świętuje zwycięstwo - Gisenyi


30 maja. Poranek.

Czas tak szybko leci, że już prawie tydzień jestem w Afryce. Przy okazji udało mi się zmienić kraj pobytu i od wczoraj jesteśmy z Emilem w Ugandzie :) Ale o tym za chwilę. W Gisenyi posiedzieliśmy dwa dni, a trzeciego ruszyliśmy do pobliskiego miasteczka – Kibuye. Na mapie wygląda, że jest ono bardzo blisko. Gdyby płynąć łodzią byłoby to maks 15 km. Ale droga lądowa wiedzie przez góry, nie jest utwardzona i przejechanie ok. 100 km zajęło nam ponad 5h! Kibuye to też jakby kurorcie nad tym samym jeziorem, jednak znacznie mniejszy i spokojniejszy. Tam wpadliśmy na pomysł, żeby wynająć łódź od rybaków i popłynąć nią na okoliczne wysepki. Rybacy zdziwili się wielce, że do nich przyszliśmy, ale powoli, powoli udało się nam wytłumaczyć, że chcemy tylko łódź bez załogi i damy im za to pieniądze. Zgodzili się i po chwili mieliśmy już swój transport wodny. Jako że była już 16:00 nie mogliśmy sobie pozwolić  na dalszy rejs i podpłynęliśmy tylko na jedną bezludną wysepkę, która okazała się być zamieszkana przez krowę i cielaka :) (FILM)


Doić też umiem, choć tego akurat nie nauczyłem się na Bartodziejach ;)


31 maja 15:00

Z kibuye ruszyliśmy bezpośrednio do Kigali i stamtąd pod granicę Ugandyjską w Gatunie. Pierwszy nocleg spędziliśmy w kultowym hotelu – House of Edirisa w Kabale, już po stronie Ugandyjskiej. Następnego dnia udaliśmy się moto-taksówkami na wybrzeże jeziora Bunyoni, gdzie jeszcze tego samego dnia wynajęliśmy za śmieszne pieniądze dwie łodzie-dłubanki i ruszyliśmy w podróż po jeziorze. Pierwszą noc spędziliśmy w czułnach na wyspie Munanira (FILM). Było niesamowicie. Na początek już po zmroku podpłynął miejscowy i zaczął mówić, że nie mamy prawa tam być. Nie mamy prawa też odpływać bez uiszczenia opłaty jemu jako strażnikowi. Krzyczał groził, w końcu zszedł z łodzi i ugadaliśmy się na 5$. Kiedy je dostał bardzo się ucieszył, po czym przyszedł po jakimś czasie z miejscowym instrumentem i zaczął nam grać i śpiewać. Przygoda warta 5$ :) (FILM)
Pływanie po tym jeziorze jest dość bezpieczne a i okolica spokojna. Jezioro Bunyonyi to wg niektórych źródeł – drugie najgłębsze jezioro w Afryce. Ma 900m głębokości, a lustro wody znajduje się na wys 1900 m n.p.m. Woda jest dość chłodna, ale kąpać się można spokojnie – nie ma krokodyli, hipopotamów, ani partyzantki :) Dookoła jeziora a także na wielu wyspach mieszkają ludzie i wszystkie zbocza pokrywają uprawne tarasy. Co ciekawe nie ma tu ryb, za to występują raki, których można spróbować za niewielkie pieniądze w lokalnych „pensjonatach”. Dużo jest wszelkiego rodzaju ptaków, wśród nich i żurawie afrykańskie. Jednym słowem sielanka po afrykańsku. Szczerze polecam :) 

Właśnie odpoczywamy po obwitym obiedzie na wyspie Itambira. Moglibyśmy tu nocować, ale przygoda niech trwa dalej i po prostu odpoczniemy trochę i popłyniemy dalej. Z ciekawostek – małe ptaszki podjadają cukier trzcinowy z cukiernicy, a do miejsca gdzie siedzimy wszedł Japończyk w długich dredach:) Jest tu trochę muzungu, czyli białych:) PS Dredy okazały się sztuczne :)

Nasz katamaran

 Pionierzy



Żurawie

niedziela, 27 maja 2012

Rwanda FAQ, czyli często zadawane pytania...


Na opisywanie kolejnych dni afrykańskiej przygody przyjdzie jeszcze czas a teraz taki post w którym postaram się odpowiedzieć  na pytania, które sam zadałbym (czasem z przymrużeniem oka) gdybym był czytelnikiem tego bloga…

– Nikt cię nie chciał zjeść?      
– Nie! O przypadkach kanibalizmu w Rwandzie nie słyszałem :)

– Nie boisz się?
– Nie za bardzo, najbardziej boimy się tego czego nie znamy – poczytałem o Rwandzie i
   stwierdziłem, że za dużo mi tu nie grozi…

– Nie jest za gorąco?
– Kigali jest na wysokości ok. 1300 m n.p.m. więc znacznie zmniejsza to panującą tu temperaturę. W nocy śpię pod cienką pościelą w dzień nie jest goręcej niż 30 stopni. W Alanyi, w Turcji, gdzie byłem w pracy a nie na wakacjach bywało znacznie gorzej…

– Jak traktują cię jako białego?
–Myślę że normalnie, ewentualnie jako lokalną atrakcję. Z rasizmem jak na razie się nie spotkałem i bardzo mi przykro z powodu tego, że ja mogę sobie chodzić spokojnie w sercu Afryki a każdy z ciemniejszym odcieniem skóry w naszym kraju jest potencjalnie narażony na bezsensowny atak ze strony rasistowskich debili.

– Jak jedzenie?
– Trudno mi na razie powiedzieć bo mało próbowałem. Omlet z ziemniakami smakował jak omlet z ziemniakami :)

Aktualizacja – 27.05.2011
– najpopularniejsze wydają się być tu otwarte bufety, gdzie płaci się za pełen talerz wybranych potraw, jeśli talerz zwiera mięso/rybę, to płaci się więcej :) Bufety składąją się na ogół z ryżu, gotowanych, bananów, frytek, fasoli czerwonej, szpinaku i różnych innych wynalazków, nie aż tak bardzo egzotycznych (żadnych robaków, małpich mózgów itp.;). Generalnie im bufet droższy, tym większy wybór potraw.

 – jeszcze wczoraj napisałbym , że bezpiecznie jeść wszystko, ale tak nie jest. W jednym z otwartych bufetów struliśmy się z poznanym wczoraj Duńczykiem. W nocy bolały nas głowy i wymiotowaliśmy. Rano było ok. Prawdopodobnie mięsem, bo było bardzo twarde, chyba z jakiejś starej krowy. Dziś w innym miejscu zjadłem opcję bez mięsa :)

– mają bardzo ciekawą herbatę. Jeszcze nie znam jej składu ale jest aromatyzowana, kwaskowa i z gęstym mlekiem, tak że kubek ciężko wypić na raz.

– Jak dziewczyny?
– Ładne mają pupy ;)

– Trzeci świat, to z pewnością jest tanio?
– Problem biednych krajów jest na ogół taki, że zarobki są niewielkie, bezrobocie duże, a ceny normalne. Przykłas: 10km trasy moto-taksówką kosztuje około 6zł. Jak w Bydgoszczy byłyby takie taksówki to trasa z Bartodziejów do Fordonu tyle właśnie tyle by kosztowała. –No tak ale w Rwandzie z pewnością jest tańsza benzyna…
– nie do końca, w przeliczeniu litr benzyny kosztuje tu około 5,8 zł…

-1,5 l wody mineralnej – 4zł!
-otwarty bufet bez mięsa 6,5 zł
-otwarty bufet z dużym wyborem jedzenia (szaszłyki, tilapia (duża ryba słodkowodna) – 25zł
-kanapka z szynką – 1,7zł
-nocleg w tanim hotelu 28-45 zł
-piwo Primus 0,72l – 4,5 zł

Także nie jest tak drogo, ale jest wiele tańszych krajów, gdzie zarobki są wyższe niż w Rwandzie.


– Zaszczepiłeś się na coś?
– Tak jeżdżę po świecie i czasem się szczepię… Mam międzynarodowy certyfikat szczepień z wpisanymi szczepionkami na żółtaczkę typu A i żółtą febrę. Oficjalnie Rwanda wymaga tego drugiego, jednak nikt na granicy nie poprosił mnie o książeczkę.

– A co z malarią?
– Na malarię nie można się zaszczepić. Powinno się brać antymalaryczne leki przepisane przez lekarza. Leki te nigdy nie gwarantują 100% bezpieczeństwa. Kurację powinno zacząć się jeszcze przed wyjazdem do strefy malarycznej. Nie miałem na to za bardzo czasu :) Stosuję sposób sprawdzony na Wybrzeżu Moskitów system: OFF,  Autan, czy tam inny specyfik na komary i używam go obficie po zapadnięciu zmroku. Może się czytelnik zdziwi, ale w moim przypadku to działa. Komary mnie nie tną. A to właśnie one roznoszą to choróbsko. Do tego (przynajmniej w Kigali) są w każdym hotelu/kwaterze moskitiery, dodatkowo nas chroniące.
– Gdzie nocujesz?
– Pierwsze 2 noce spałem u pana Mobimby będącego panem Noah  w prywatnym domu na kwaterze, kolejne 3 w tanich hotelach, których wydaje się być pod dostatkiem. Jak na razie płaciłem po ok. 45zł za noc. Poniżej zdjęcia z tych miejsc.

Pokój w  tanim hotelu w Kigali

 Pokój u pana Mobimby



Łazienka u pana Mobimby :)

Taxi-moto przy granicy z DR Kongo

Lokalne owoce

piątek, 25 maja 2012

Pierwszy właściwy dzień w Ruandzie


Ponownie witam! Chyba to już  tradycją będzie, że wieczorami będę robił wpisy na bloga. Słońce zachodzi punktualnie nie wiem o której ale jak to koło równika bywa, dzień trwa co dzień mniej więcej 12 h:)  Także o ile nie będę tu za dużo imprezował, to każdego wieczora postaram się coś napisać.

Dziś już bardziej kompetentnie niż wczoraj mogę pisać o tym malutkim kraju, jako że dane było mi spędzić w nim cały boży dzień. Dzień minął na oswajaniu się z Afryką i zwiedzaniu Kigali. Jak wrażenia? Super! Podoba mi się.  Ludzie przyjaźni, uśmiechnięci, wcale nie nachalni i nawet ceny rzucają nieturystyczne :) Z resztą, w Kigali masowej turystyki z pewnością nie ma :) Biali przewijają się czasem, ale nie koniecznie muszą to być turyści. W mieście dużo jest misjonarzy, pracowników NGO’sów no i jako że jest to stolica – dyplomatów. Ale osoby które wymieniłem poruszają się raczej samochodami i nawet na moto-taksówkach  za bardzo ich nie widać. Jako biały, czyli umuzungu wzbudzam ogólne zainteresowanie miejscowej ludności. Kiedy szedłem do muzeum ludobójstwa otoczyła mnie chmara dzieciaków – krzyczały umuzungu właśnie, łapały mnie za ręce i trzymając mnie z dumą szły przed siebie. Do nich dołączały kolejne, tak że przed samym muzeum towarzyszyło mi około piętnastu szkrabów :) Inną reakcją z którą się często spotykam to słowa hello rasta wypowiadane z szerokim uśmiechem…

Jak minął pierwszy dzień w kraju tysiąca wzgórz?... Obudziłem się po 5h snu i już spać nie mogłem – czasu marnować nie wolno szczególnie, że dzień trwa 12 h. Pan Noah (albo Mobimba :) wypuścił mnie z domu zamkniętego na klucz i wytłumaczył jak dostać się do centrum. Najprostszy sposób?
 – taxi moto, panie! Wcześniej takie wynalazki widziałem w Iranie i słyszałem o ich istnieniu w Bangkoku. W Rwandzie mają się bardzo dobrze. W przeciwieństwie do Teheranu zabierają tylko jednego pasażera na jeden motor i… dają mu kask! Tego bym nie podejrzewał. Przygoda fajna, przygoda tania – ok. 2 dolary za ok. 25 minutową przejażdżkę.  W centrum, które stanowi kilka wieżowców pokręciłem się tu i tam, zakupiłem prowiant, kartę sim, wymieniłem trochę kasy i przekonałem się że karta visa w niektórych bankomatach działa, a karta master card nie za bardzo.  Następnie korzystając z google maps przeszedłem skrótem przez ciekawą dzielnicę na dworzec autobusowy gdzie wypytałem się o transport do Gisenyi nad jeziorem Kivu. Później udałem się do punktu obowiązkowego każdej wizyty w Kigali, czyli Muzeum Ludobójstwa (Kigali Genocide Memorial Centre). Jak ławo przewidzieć z takiego miejsca nie wychodzi się z uśmiechem. Bardzo dobitna ekspozycja. Zaczyna się dość łagodnie – pokazana jest sytuacja Rwandy przed 1994 rokiem – czasy kolonialne, niepodległość i droga do masakry. Później robi się ostro. Narzędzia użyte do zabijania dorosłych i dzieci, zdjęcia zrobione tuż po masakrze, filmy wideo przedstawiające wywiady z osobami którym udało się przeżyć i na koniec setki zdjęć tych, którym się nie udało. Nawet kilkumiesięcznych dzieci… Porównanie z Oświęcimiem, zawarte w poprzednim wpisie nie było przypadkowe. Ta różnica tylko, że osób pamiętających osobiście Auschwitz jest bardzo niewiele, a osób pamiętających rok 1994 są miliony. O przyczynach i przebiegu tej okropnej masakry pisał tu nie będę. Kto czuje się zainteresowany  pewnością znajdzie bardzo dużo materiałów w Internecie…

czwartek, 24 maja 2012

Z Kigali pozdrowienia dla Ziomali (Ziomalek też coby dyskryminacji nie było)


Gdyby jeszcze jakieś dwa tygodnie temu ktoś mi powiedział,  że będę się w tym momencie znajdował tam, gdzie właśnie teraz jestem, to bym się w czoło postukał… Bo jakim cudem niby? Ja w sercu Czarnego Lądu, tuż pod równikiem, na południowej półkuli? Nie może być!

Życie ma jednak to do siebie, że potrafi nas czasem zaskoczyć:) Od dwóch tygodni nie pracuję już w Turcji. Jako, że od początku na blogu tym całkowicie pomijałem sprawy zawodowe, i tym razem  nie będę się zagłębiał w szczegóły. Odszedłem i tyle. I nagle okazało się, że zamiast robienia objazdów po pięknej Turcji, mam wolne. A co robi Bigos jak ma wolne? Kombinuje, gdzie by tu znów pojechać… Na początek pojechałem do Stambułu do cioci Melehat, czyli tak zwanej mojej „tureckiej mamy” jeszcze z czasów Erasmusa.  Zawsze mi mówiła, że mogę u niej pomieszkać, to w końcu skorzystałem z oferty :) Ze Stambułu musiałem wyjechać po kilku dniach, jako że kończyła mi się wiza. Wybrałem „najpiękniejszą” stolicę Europy, czyli Sofię ;) Tam odwiedziłem kumpla o tajnym pseudonimie Zdravko, z którym również znamy się od czasów stambulsko-studenckich.  No ale wróćmy do rzeczy…

Czemu Kigali i gdzie to w ogóle jest (szczerze powiedziawszy, jeszcze dwa tygodnie temu nie umiałbym zlokalizować tego miasta na mapie)? Odpowiedź prosta, dla niektórych może szokująca. Bo bilet był tani :) A gdzie jest Kigali? A w Ruandzie.  Przerwa na mapkę...


Tak, tak kto oglądał film Hotel Rwanda to kojarzy… Kto nie oglądał to też pewnie od razu ma przed oczami mord dokonany na prawie milionie osób w 1994 roku. Niestety to prawda, ale czas płynie i powoli, powoli leczy rany. W Chorwacji też w tym samym mniej więcej czasie była wojna, a dziś nikt nie boi się tam jeździć... Troszkę zdążyłem poczytać o tym malutkim (ponad 10 x mniejszym od Polski) kraju i stwierdziłem,  że jest to destynacja bezpieczna (znacznie bezpieczniejsza od Salwadoru, czy Gwatemali, gdzie nic złego mi się nie stało), a do tego bardzo ciekawa. O tym jaki jest ten kraj będę pisał na bieżąco, a na razie pierwsze wrażenia…
Na początek o locie… Muszę powiedzieć, że był to jeden z najprzyjemniejszych i najciekawszych (jeśli chodzi o widoki) lotów mojego życia. Przyjemny bo to najlepsze linie w Europie, reklamowane przez drużynę Manchester United. Pyszne jedzenie, piwko, zestaw podróżnika (klapki na oczy, stopery do uszu i skarpety z gumową podeszwą) i miłe stewardessy. A najlepsza z całego lotu była oczywiście cena. 350€ za bilet Stambuł-Kigali-Stambuł to mniej więcej jedna trzecia normalnej ceny… Taka promocja :D Co do widoków to tak… Na początek moje ulubione miasto, czyli Stambuł. Super pogoda, przejrzyste powietrze, tak że było widać wszystko jak na dłoni. Później był zachód słońca, ale nie koniec widoków. W ciemnościach leciałem na dwoma  (te zauważyłem) metropoliami. Pierwszą był z pewnością Kair (byłem to poznałem, Nilu nie podrobisz :) a drugą chyba Chartum w Sudanie, choć tego na sto procent nie wiem. Później leciałem nad ziemią obiecaną rastafarian, czyli Etiopią i miałem okazję podziwiać burzę z samolotu. Potem tylko Kenia, Uganda i po 6 h lotu byłem na miejscu.

W Kigali 20 stopni i środek nocy. Lotnisko malutkie, kameralne. Służby celno/graniczne uśmiechnięte :) Pogranicznikowi pokazałem paszport i promesę wizy załatwioną on-line, a on powiedział mi po polsku dobry wieczór i kazał zapłącić 30$ (oficjalana opłata wizowa, potwierdzona papierkiem, a nie żadna łapówka). Dostałem pieczątkę i już legalnie byłem w Afryce. Odebrałem bagaż i wyszedłem na spotkanie pana Mobimby (który okazał się nie być panem Mobimbą, tylko panem Noah ;) z którym przez internet załatwiłem nocleg na pierwsze 2-3 noce i transport do tegoż noclegu właśnie. Pana Mobimbę, nie będącego panem Mobimbą poznałem po kartce z napisem „Bigos” i z nim udałem się do samochodu, którym zawiózł mnie do swojego domu.  W Rwandzie, jak i na Ukrainie popularne są kwatery,  czyli po prostu pokoje w prywatnych domach wynajmowane podróżnym. Dom ok. Czysto i schludnie. Łazienka ładna, prąd jest, tylko wody nie ma :) Znaczy bieżącej i to teraz. Bo kubeł z wodą w łazience stoi i honduraskim sposobem prysznic wziąć mogłem. I tak to właśnie o 2.35 czasu lokalnego (będącego latem tożsamym z czasem polskim) kończę ten wpis, rozwieszam moskitierę i gaszę świeczkę z IKEI, wyprodukowaną w Polsce, która stała na nocnej szafce w moim pokoju. Ot globalizacja…



DZIEŃ DRUGI

Wpis właściwy będzie później. Teraz tylko kilka zdjęć z Kigali i informacja, że nadal nikt mnie nie zjadł, nie poszlachtował a komary nie dały się we znaki :) Cywilizacja jest tu całkiem całkiem. Kierowcy jeżdżą w miarę przepisowo. Karty sim z internetem a także tanimi połączeniami do Europy, do kupienia na każdym rogu, a co najciekawsze - nie ma plastikowych torebek. Zakazane. Tylko papierowe :) Ekologiczna świadomość na miarę XXI wieku. WIFI też jest. W chwili obecnej piję ruandyjską kawę w kawiarni przy muzeum upamiętniającym ludobójstwo z 1994 roku. Przygnębiające miejsce, porównywalne z Auschwitz...

Na koniec obiecane kilka zdjęć bez większego ładu i składu...

Kigali - widok od strony muzeum ludobójstwa

Inna dzielnica :)

Zwykła szara ulica ;)

A na koniec trochę lokalnej przyrody...


Przyroda cz. 2

środa, 4 kwietnia 2012

Powrót na Bartodzieje i podsumowane berlińskie dzieje...

Rym niezbyt ładny, ale jest :) Już trzeci dzień jak jestem w domu i czas na podsumowanie wyprawy berlińskiej oraz opisanie pewnej wręcz niemożliwej historii. Że pojechałem, nie żałuję. Zawsze jakieś nowe doświadczenie, poznane miasto, w którym mógłbym już po małym treningu oprowadzać, zmniejszenie oporów w rozmowie po niemiecku no i nowe znajomości. Moi współlokatorzy zapewnili mnie, że mogę w każdej chwili do nich przyjechać i mam w Berku nocleg. Pewnie się kiedyś przyda :)

Ostatnie dni minęły bardzo szybko. Na początek na tydzień przyjechała Czorna, z którą przemieszkałem cały ostatni sezon w Turcji. Zdjęcia z naszych harców zamieściłem już jakiś czas temu w galerii. Oprócz standardowych punktów programu zobaczyliśmy dalekie muzeum lotnictwa i w końcu Górę Diabła - Teufelsberg. Według mnie to najlepsza i najbardziej oryginalna atrakcja Berlina. Wysokie na ponad 80 m wzgórze jest tak naprawdę sztucznym kopcem usypanym z gruzów zniszczonego Berlina. Na jego szczycie przez okres zimnej wojny znajdowała się zbudowana przez amerykańskie NSA stacja nasłuchowa. Zimna wojna się skończyła. Amerykanie i Brytyjczycy wyjechali a budowle rodem z filmów SF pozostały. Obecnie jest to teren prywatny, ale przez dziury w płocie, czy po prostu górą przez płot można się dostać bez większych problemów do środka.

Teufelsberg

Tak mi się to miejsce podobało, że byłem tam dwa razy. Drugi raz z kolejnymi gośćmi, którzy mnie odwiedzili. Mniach i Dybciu przyjechali na 2 dni i to właśnie dzięki nim bezpiecznie dotarłem razem z komputerem do Bydgoszczy. 


Z chłopakami odwiedziliśmy jeszcze jedno słynne, opuszczone miejsce w Berlinie - wesołe miasteczko w Spreeparku. Niestety jest to lokalizacja znacznie bardziej centralna niż Teufelsberg i wchodzenie przez płot jest dość ryzykowne. Dlatego bardzo się zdziwiliśmy, że na miejscu jeździ uruchomiona w tym sezonie kolejka wąskotorowa objeżdżająca cały obiekt. Za 2 € mieliśmy możliwość dostania się całkiem legalnie przez płot i objechania całego terenu bez potrzeby wysiadania z wagoników.



A na koniec obiecana historia z cyklu - takie rzeczy się nie zdarzają. W sobotę, 10 marca około godziny 17:00 w pobliżu przystanku tramwajowego przy ulicy Warszawskiej (Warschauer Strasse), czyli mniej więcej tutaj, gdzie zielona strzałka:



...w wyniku ogólnego roztargnienia i zmęczenia zostawiłem swój aparat razem z torbą i kartami pamięci na ławce, na której chwilę siedziałem. Na ulicy, gdzie pełno ludzi różnego pokroju, tuż przy przystanku tramwajowym i stacji metra. Zorientowałem się po pół godziny i pędem ruszyłem w kierunku tej feralnej ławki. Oczywiście po aparacie nie było śladu. Nerw totalny i wręcz załamanie mnie dopadło. Bo co innego jakby ktoś wyrwał mi ten aparat, wtedy do niego miałbym pretensje, a nie do samego siebie... No ale nic stało się. W niedzielę pojechałem na te targi turystyczne i bez aparatu nie mogłem zrobić żadnych zdjęć. W poniedziałek natomiast poprosiłem Lassego, żeby zadzwonił do biura rzeczy znalezionych i się spytał o ten aparat. I co? Był tam już! Nie mogłem uwierzyć. Takie rzeczy tylko w Niemczech ;) Ktoś oddał aparat wart około 400€!!! Chciałem skontaktować się ze znalazcą, ale nie zostawił żadnych numerów. Za wykup musiałem w biurze 7,5€ zapłacić, ale to nic w porównaniu z potencjalną startą. Od tej pory w Berlinie wszytko się mi już podobało i zaprzestałem szukać pracy :D Aparat mi wystarczył. To tyle. Pozdrawiam z Bydzi!