czwartek, 24 maja 2012

Z Kigali pozdrowienia dla Ziomali (Ziomalek też coby dyskryminacji nie było)


Gdyby jeszcze jakieś dwa tygodnie temu ktoś mi powiedział,  że będę się w tym momencie znajdował tam, gdzie właśnie teraz jestem, to bym się w czoło postukał… Bo jakim cudem niby? Ja w sercu Czarnego Lądu, tuż pod równikiem, na południowej półkuli? Nie może być!

Życie ma jednak to do siebie, że potrafi nas czasem zaskoczyć:) Od dwóch tygodni nie pracuję już w Turcji. Jako, że od początku na blogu tym całkowicie pomijałem sprawy zawodowe, i tym razem  nie będę się zagłębiał w szczegóły. Odszedłem i tyle. I nagle okazało się, że zamiast robienia objazdów po pięknej Turcji, mam wolne. A co robi Bigos jak ma wolne? Kombinuje, gdzie by tu znów pojechać… Na początek pojechałem do Stambułu do cioci Melehat, czyli tak zwanej mojej „tureckiej mamy” jeszcze z czasów Erasmusa.  Zawsze mi mówiła, że mogę u niej pomieszkać, to w końcu skorzystałem z oferty :) Ze Stambułu musiałem wyjechać po kilku dniach, jako że kończyła mi się wiza. Wybrałem „najpiękniejszą” stolicę Europy, czyli Sofię ;) Tam odwiedziłem kumpla o tajnym pseudonimie Zdravko, z którym również znamy się od czasów stambulsko-studenckich.  No ale wróćmy do rzeczy…

Czemu Kigali i gdzie to w ogóle jest (szczerze powiedziawszy, jeszcze dwa tygodnie temu nie umiałbym zlokalizować tego miasta na mapie)? Odpowiedź prosta, dla niektórych może szokująca. Bo bilet był tani :) A gdzie jest Kigali? A w Ruandzie.  Przerwa na mapkę...


Tak, tak kto oglądał film Hotel Rwanda to kojarzy… Kto nie oglądał to też pewnie od razu ma przed oczami mord dokonany na prawie milionie osób w 1994 roku. Niestety to prawda, ale czas płynie i powoli, powoli leczy rany. W Chorwacji też w tym samym mniej więcej czasie była wojna, a dziś nikt nie boi się tam jeździć... Troszkę zdążyłem poczytać o tym malutkim (ponad 10 x mniejszym od Polski) kraju i stwierdziłem,  że jest to destynacja bezpieczna (znacznie bezpieczniejsza od Salwadoru, czy Gwatemali, gdzie nic złego mi się nie stało), a do tego bardzo ciekawa. O tym jaki jest ten kraj będę pisał na bieżąco, a na razie pierwsze wrażenia…
Na początek o locie… Muszę powiedzieć, że był to jeden z najprzyjemniejszych i najciekawszych (jeśli chodzi o widoki) lotów mojego życia. Przyjemny bo to najlepsze linie w Europie, reklamowane przez drużynę Manchester United. Pyszne jedzenie, piwko, zestaw podróżnika (klapki na oczy, stopery do uszu i skarpety z gumową podeszwą) i miłe stewardessy. A najlepsza z całego lotu była oczywiście cena. 350€ za bilet Stambuł-Kigali-Stambuł to mniej więcej jedna trzecia normalnej ceny… Taka promocja :D Co do widoków to tak… Na początek moje ulubione miasto, czyli Stambuł. Super pogoda, przejrzyste powietrze, tak że było widać wszystko jak na dłoni. Później był zachód słońca, ale nie koniec widoków. W ciemnościach leciałem na dwoma  (te zauważyłem) metropoliami. Pierwszą był z pewnością Kair (byłem to poznałem, Nilu nie podrobisz :) a drugą chyba Chartum w Sudanie, choć tego na sto procent nie wiem. Później leciałem nad ziemią obiecaną rastafarian, czyli Etiopią i miałem okazję podziwiać burzę z samolotu. Potem tylko Kenia, Uganda i po 6 h lotu byłem na miejscu.

W Kigali 20 stopni i środek nocy. Lotnisko malutkie, kameralne. Służby celno/graniczne uśmiechnięte :) Pogranicznikowi pokazałem paszport i promesę wizy załatwioną on-line, a on powiedział mi po polsku dobry wieczór i kazał zapłącić 30$ (oficjalana opłata wizowa, potwierdzona papierkiem, a nie żadna łapówka). Dostałem pieczątkę i już legalnie byłem w Afryce. Odebrałem bagaż i wyszedłem na spotkanie pana Mobimby (który okazał się nie być panem Mobimbą, tylko panem Noah ;) z którym przez internet załatwiłem nocleg na pierwsze 2-3 noce i transport do tegoż noclegu właśnie. Pana Mobimbę, nie będącego panem Mobimbą poznałem po kartce z napisem „Bigos” i z nim udałem się do samochodu, którym zawiózł mnie do swojego domu.  W Rwandzie, jak i na Ukrainie popularne są kwatery,  czyli po prostu pokoje w prywatnych domach wynajmowane podróżnym. Dom ok. Czysto i schludnie. Łazienka ładna, prąd jest, tylko wody nie ma :) Znaczy bieżącej i to teraz. Bo kubeł z wodą w łazience stoi i honduraskim sposobem prysznic wziąć mogłem. I tak to właśnie o 2.35 czasu lokalnego (będącego latem tożsamym z czasem polskim) kończę ten wpis, rozwieszam moskitierę i gaszę świeczkę z IKEI, wyprodukowaną w Polsce, która stała na nocnej szafce w moim pokoju. Ot globalizacja…



DZIEŃ DRUGI

Wpis właściwy będzie później. Teraz tylko kilka zdjęć z Kigali i informacja, że nadal nikt mnie nie zjadł, nie poszlachtował a komary nie dały się we znaki :) Cywilizacja jest tu całkiem całkiem. Kierowcy jeżdżą w miarę przepisowo. Karty sim z internetem a także tanimi połączeniami do Europy, do kupienia na każdym rogu, a co najciekawsze - nie ma plastikowych torebek. Zakazane. Tylko papierowe :) Ekologiczna świadomość na miarę XXI wieku. WIFI też jest. W chwili obecnej piję ruandyjską kawę w kawiarni przy muzeum upamiętniającym ludobójstwo z 1994 roku. Przygnębiające miejsce, porównywalne z Auschwitz...

Na koniec obiecane kilka zdjęć bez większego ładu i składu...

Kigali - widok od strony muzeum ludobójstwa

Inna dzielnica :)

Zwykła szara ulica ;)

A na koniec trochę lokalnej przyrody...


Przyroda cz. 2

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz