poniedziałek, 18 kwietnia 2011

Zapiski z końca wyprawy

Pewnie to już jeden z ostatnich wpisów dotyczących kończącej się właśnie wyprawy... No niestety wszystko co dobre szybko się kończy... Chętnie zostałbym dłużej w tej części Świata, ale obowiązki wzywają, no i kaska się kończy. Co do wydatków to zmieściłem się mniej więcej w moim limicie. Po powrocie przeanalizuje moje skrupulatne notatki dotyczące każdego wydanego peso i zaprezentuję statystykę. Ot takie badanie.

Anyways, skupmy się na razie na wyprawie, która jeszcze mimo wszystko trwa. Z Tapachuli bez większych problemów dotarłem do San Cristobal de Las Casas. Jest to najbardziej turystyczne miasto stanu Chiapas, słynne z powstania Zapatystów (link dać), którzy 1 stycznia 1994 roku zdobyli je na nieco ponad 30 godzin. Ciekawą miałem tam sytuację, ściśle nawiązującą do tego co pisałem o poznawaniu ludzi podczas podróży. Wysiadłem z autobusu około godziny 5 rano. Było ciemno, więc postanowiłem przeczekać na dworcu do świtu. Wtedy pojawił się inny bagpacker. Jak zwykle. -Cześć, cześć, skąd jesteś, jak długo podróżujesz? Nie będę wchodził w szczegóły. Skończyło się na tym, że po 30 min znajomości zamieszkaliśmy w jednym pokoju, bo kosztowało to prawie tyle samo co dormitorium (pokój wieloosobowy) a dodatkowo nie chcieliśmy budzić śpiących tam ludzi o 6 rano. Śmieszna sytuacja, ponieważ kiedy obudziliśmy się koło 11 po porannej drzemce, rozeszliśmy się i spotkaliśmy się ponownie dopiero koło 1 w nocy. W normalnym życiu takie sytuacje raczej się nie zdarzają, ale podczas podróżowania to nic dziwnego.
San Cristobal de las Casas okazało się bardzo przyjemnym miastem. Co ciekawe, było to jedyne miejsce podczas mojej eskapady, w którym nad ranem robiło się na prawdę zimno. Z dworca autobusowego do hostelu szedłem w bluzie i polarze oraz czapce na głowie. Dobrze, że choć zabrałem ze sobą te rzeczy. W dzień oczywiście robiło się ciepło i krótki rękawek w zupełności wystarczał. San Cristobal to typowy przykład miasta kolonialnego, z wieloma kościołami i uliczkami ze starymi domami. Przyciąga to wszytko wielu turystów i poznanie tam ciekawych osób z zagranicy nie stanowi większego problemu. Jedyny wieczór który tam spędziłem minął na piciu piwka i rozmowach z Argentynką, Francuzem i Meksykaninem. Oprócz tego, że samo miasto jest ciekawe, interesujące są również jego okolice. W odległości około 10 km znajduje się zamieszkałe przez ludność indiańską z plemienia Majów-Totzil miasteczko Chamula. Miejscowi Indianie  chodzą ubrani w tradycyjne stroje i mówią swoim własnym  językiem. Niestety robienie im zdjęć jest surowo zabronione, dlatego próżno ich szukać w mojej galerii. Znaleźć je można natomiast bez problemu w Internecie, choćby na tej stronie (http://home.schule.at/teacher/evelinerochatorrez/hp/englisch/eindex.htm). Największą atrakcją Chamuli jest Iglesia de San Juan Bautista, czyli kościół świętego Jana Chrzciciela. Zrobi on wrażenie, nawet na osobach, dla których zwiedzanie kościołów to najnudniejsza rzecz na świecie… Dlaczego? Otóż nie jest to zwykły kościół. Mimo, iż oficjalnie to świątynia katolicka, nie ma w nim księży. Podłoga wyłożona jest igliwiem, a wierni układają na podłodze jedzenie i napoje (w tym alkohol i koka kolę), modlą się w języku totzil, odpalają kadzidła i odprawiają swoje rytuały. Po obu stronach nawy głównej znajduję się masa świętych figurek (w tym kilkanaście Matek Boskich), do których można modlić się w konkretnych sprawach. Klimat tego miejsca jest niesamowity. Obowiązkowy punkt programu podczas wizyty w San Cristobal.
Ratusz. San Cristobal  de las Casas.

 Kościół San Juan Bautista. Chamula.


Kolejnego dnia wieczorem wyjeżdżałem już autobusem do miasta Meksyk. Wcześniej jednak postanowiłem zobaczyć zespół jaskiń – Grutas de Rancho Nuevo. Zwiedzać można tam 700 metrowy, oświetlony odcinek z wybetonowanym chodnikiem. Nawet warto. Po wyjściu na zewnątrz zobaczyłem tabliczkę informującą o możliwości wynajęcia sobie konia. Całkiem tanio. Na jedną rundę, 15 minut, pół godziny lub godzinę. Postanowiłem spróbować :) Problem w tym, że nigdy wcześniej nie jeździłem konno i nie wiedziałem, czy w tym wypadku zgodzą mi się takowego konika wypożyczyć.  Chłopak, który jako pierwszy podszedł do mnie przy koniach powiedział, że nie mam się czym martwić i że on mnie poinstruuje. Wsiadłem na rumaka a „stajenny” prowadził go za wodze. Już chciałem się spytać, czy mogę spróbować samemu gdy chłopak uprzedził moje pytanie. Poinstruował jak kierować poczciwym, acz jurnym zwierzęciem no i rozpocząłem przygodę ;) Po kilkunastu metrach lekko popędziłem Khamse i stwierdziłem, że coś robię źle. Pomyślałem, że jeszcze kilka minut i odpadnie mi tyłek. Odbijałem się od siodła jak piłka! Zwolniłem i spytałem się, co mam robić? -Używaj nóg. Powiedział Jose i się zaśmiał. Później wszystko było już OK i stwierdziłem, że podoba mi się ta jazda :) Ostanie 10 min mój „opiekun” puścił mnie już całkiem w samopas i poszedł grać w piłkę z kolegami. Z końskiego grzbietu nagrałem krótki filmik.

 Khamse i jego tymczasowy pan.

Jeszcze tego samego dnia wyjechałem z San Cristobal do miasta Meksyk. Podróż nocnym autobusem trwała około 14 godzin i oprócz tego, że wylałem kubek kawy na siebie, siedzenie i nogę pewnej pasażerki, nic się nie wydarzyło. Przez ostatnie dni w mieście postanowiłem zamieszkać w samym centrum w okolicach głównego placu – Zocalo. Tak dla odminy. Pierwszego  z ostatnich trzech dni pojechałem do bardzo oddalonej od centrum dzielnicy Xochimilco słynącej z kolorowych łodzi zabierających pasażerów na rejsy po okolicznych kanałach. Niektóre łodzie przewożą osoby, inne służą za sklepy i bary. Jako że byłem tam sam nie skorzystałem z tej atrakcji – wyszłoby zbyt drogo no i trochę nudno byłoby samemu.
 Xochimilco

Następnego dnia – w niedzielę postanowiłem się wybrać do muzeum Lwa Trockiego, mieszczące się w domu, w którym spędził ostatnie lata swojego życia. Tam też został zabity czekanem. Muzeum ciekawe, dużo dowiedziałem się o Trockim, w szczególności z ponad godzinnego filmu wyświetlanego w jednej z sal. Po wizycie ruszyłem w kierunku zabytkowego centrum dzielnicy Coyoacan (w niej właśnie znajdowało się muzeum) i na chwilę zatrzymałem się w sklepie ze świeczkami. Takiego sklepu jeszcze w życiu nie widziałem! 3 sale pełne ręcznie robionych świec. Świece różnych kształtów, rozmiarów i kolorów: gromnice, świece ozdobne a także całe kolekcje tematyczne malowanych świec-figurek: bożonarodzeniowe, mariachi, żółwie ninja i wiele innych. Ceny wysokie jak na Meksyk, ale absolutnie nie zaporowe. Po dokonaniu małych zakupów porozmawiałem chwilę z właścicielem. Okazało się, że biznes założył 50 lat temu jego ojciec, a obecnie firma składa się z 8 osób, w tym tylko dwóch pracowników spoza rodziny. Powiedziałem mu, że trochę już w życiu podróżowałem, ale takie miejsce widziałem po raz pierwszy. Oczywiście pozwolił mi obfotografować swoją kolekcję. Ze sklepu poszedłem na kryte targowisko Coyoacan,  które w niedzielę tętniło życiem. Zjadłem tam przepyszne tortas – jedną z krewetkami, drugą z surimi. Oprócz tego kupiłem trochę dziwnych owoców (między innymi bardzo aromatyczną guajawę-link wiki). Najedzony dotarłem do centrum Coyoacan. Stamtąd udałem się na stację metra, zahaczając po drodze o targ roślinny, gdzie podziwiać można było rośliny ogrodowe, u nas do zdobycia tylko  kwiaciarniach…
 Dom muzeum Leona Trockiego

 Sklep ze świecami. Coyoacan.

I tak proszę Pań i Panów, dotarłem do ostatniego dnia Eskapady Meksykańsko-Środkowoamerykańskiej. Było to już dość dawno temu, bo ten wpis,  zaczęty jeszcze w Meksyku, kończę w Turcji, gdzie po 7 miesiącach wróciłem do pracy :/ Trzeba zarabiać, żeby mieć na kolejne wyprawy. Uzależnienie jest, więc muszę je jakoś finansować :)  Ale wróćmy do dnia ostatniego…
Wylot miałem około 20:00 więc postanowiłem jeszcze coś zobaczyć. Pomyślałem, że dobrze byłoby udać się po raz kolejny do parku Chapultepec, odwiedzić choćby ZOO i zakupić parę pamiątek. Ku mojemu zdziwieniu okazało się, że park w poniedziałki jest zamknięty. Trochę mi to pokomplikowało plany. Dowiedziałem się jednak, że zachodnia część tego ogromnego parku otwarta jest codziennie, więc tamże się udałem.  Niestety żadnych pamiątek nie sprzedawali, ale było za to muzeum techniki. Może nie wielce okazałe, ale za darmo, więc skorzystałem. Najciekawsza  z całej ekspozycji była wystawa poświęcona wynalazkom Leonarda da Vinci. Można było na niej zobaczyć modele jego czołgu, samolotów, czy spadochronów.  Popołudniu wróciłem do hotelu, spakowałem się i pojechałem metrem na lotnisko. Szczerze powiedziawszy wcale nie chciało mi się wracać. Chętnie zostałbym dłużej w Meksyku, bo w końcu przyleciałem właśnie do tego kraju, a spędziłem  nim tylko koło 2tygodni… Trzeba wrócić i tyle. Jedyne co dobre, że jak wylądowałem w Europie – we Frankfurcie, to przywitała mnie tam piękna wiosenna pogoda – 21 stopni w cieniu i piękne słońce. Tak samo było później w Polsce podczas świąt Wielkiej Nocy.
Takim oto sposobem zakończyłem ostatni wpis dotyczący przebiegu mojej eskapady.  Będzie jeszcze jeden, ale taki bardziej „techniczny” o wydatkach, komunikacji, przygotowaniach i przydatnych rzeczach do wzięcia… Z Turcji bloga prowadzić nie będę, bo charakter mojego tu pobytu jest zupełnie inny niż bagpackerskie podróżowanie, a poza tym nie chcę robić konkurencji ;) mojej koleżance Skylar, która bloga o Turcji pisze od lat. Mogę jednak obiecać, że jak tylko rozpocznę kolejną wyprawę (jaskółki coś ćwierkają o Senegalu :D ) to powrócę do blogowania.
 Welcome to Europe.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz