Brrr...
Jeszcze niecały tydzień temu świeciło nade mną ciepłe słońce,
trawa się zieleniła, śpiewały ptaki... A tu łup, powrót do
Bydgoszczy, mróz -6 C, śnieg i jak na razie żadnych rokowań na
poprawę sytuacji. Ale co tam, wystarczy się ubrać i też na mrozie
może być fajnie...
Na
opisanie powrotu nie potrzebuję zbyt dużo miejsca, jako że na
trasie nic wyjątkowego nie zaszło. Mirleft opuściłem po prawie
czterech dniach i kolejną noc spędziłem już w oddalonym o godzinę
drogi w grand taxi Tiznicie.
Miasto okazało się całkiem przyjemnym z bardzo tanim hotelem (50
MAD=20zł) i niewielką medyną (starym miastem ogrodzonym murami).
Nie było mi dane długo tam zostać, ponieważ już o 2:30 w nocy
musiałem opuścić hotel i udać się do biura CTM, aby wsiąść do
autokaru do Fezu. Wcześniej zjadłem pyszny tajin z
wielkimi kawałkami ryby, trochę
truskawek od obwoźnego sprzedawcy i powędrowałem bez większego
celu po medynie. W nocy, gdy poszedłem na autobus miałem okazję po
raz pierwszy od 8 lutego zobaczyć deszcz. Popadał chwilę i niezbyt
mocno, ale dał mi do zrozumienia, że wyprawa dobiega końca...
Przyjechał autokar i po 15h jazdy i odwiedzeniu dworców prawie
wszystkich ważnych miast Maroka dotarłem do Fezu.
Fez to największa po Marrakeszu miejska atrakcja Maroka. Ponad
milionowe miasto szczyci się największą na świecie medyną, która
jest za razem największym obszarem miejskim wyłączonym z ruchu
samochodowego (uliczki są po prostu za wąskie) i niezmienionym
średniowiecznym miastem zamieszkałym przez największą (około 150
tys.) liczbę ludności. Mimo tych rekordów jakoś mnie tam nie
ciągnęło. W Mirleft było bardzo przyjemnie, a do tego z Fezem
wiązałem nie najlepsze wspomnienia sprzed 7 lat. Byłem tam wtedy z
Kaczorem i nasze wrażenia ograniczyły się do nachalnych
sprzedawców, zagmatwanych uliczek, w których się pogubiliśmy i
płonących opon przy dworcu autobusowym. Na dzień obecny muszę
stwierdzić że sprzedawcy i uliczki pozostały bez zmian. W prawie
każdym turystycznym miejscu świata sprzedawcy potrafią być dość
natrętni i przebiegli. Doświadczenie podróżnicze sprawia jednak,
że uczymy się obcować z takimi osobami i ostatecznie robienie
zakupów w miejscu nawet tak turystycznym jak Fez może być wielką
przyjemnością. Zasady są proste. Pierwsza i najważniejsza: NIE
MUSIMY KUPOWAĆ NIC! Nawet jeśli sprzedawca obraża się, że
poświęcił nam czas (bardzo dobrze działający trik marketingowy)
i coś mu się za to należy. Druga zasada jest taka – ustalamy w
głowie cenę maksymalną jaką jesteśmy w stanie zapłacić, ale
absolutnie jej nie ujawniamy. Podajemy cenę niższą (nawet jeśli
jest 10x niższa od proponowanej przez sprzedawcę) i czekamy na
reakcję. Na ogół jest to aktorskie zdziwienie pomieszane z
oburzeniem, ale po nim następuje redukcja ceny początkowej. My ze
swojej strony podnosimy naszą ofertę i powoli, powoli dochodzimy do
konsensusu. Osobiście nie jestem dobrym negocjatorem i często
zakupywałem produkty po wyższej cenie niż taka, którą miałem
ochotę zapłacić na początku, zawsze jednak pamiętałem, że
ostatecznie to ja podejmuje nieprzymuszoną decyzję i nie mogę mieć
żadnych pretensji do sprzedawcy. I to jest trzecia zasada takich
zakupów. Czwarta jest taka, że jeśli ktoś zaprowadza nas do
danego sklepu, to automatycznie nasza cena końcowa jest zawyżona o
prowizję pośrednika. Prosty system.
Ale wróćmy do Fezu... Uliczki jak były zagmatwane, tak pozostały.
Jedyna różnica, że niektóre punkty orientacyjne zostały
oznakowane i powstało kilka dobrze widocznych szlaków przez medynę.
Oczywiście nie byłbym sobą gdybym się mimo wszystko nie pogubił.
Ale zgubienie się w takim mieście to raczej przyjemność (o ile
nie jest za późno, bo wtedy może być niebezpiecznie).
Co do palących się opon to nic takiego nie zauważyłem. W
porównaniu do Gambii, Senegalu i Mauretanii, wszystkie miasta Maroka
sprawiły na mnie wrażenie bardzo czystych, zadbanych i bogatych.
Może coś się zmieniło przez te 7 lat, a może sprawdza się stare
przysłowie, że punkt widzenia zależy od punktu siedzenia (w tej
sytuacji – od punktu, z którego wjechałem do Maroka). W 2006
przylecieliśmy z Teneryfy. Teraz wjechałem z Czarnej Afryki...
Także jedyny dzień w Fezie minął mi na długim spacerze z nowego
miasta do medyny i z powrotem. W jego trakcie bez większych targów
zakupiłem tradycyjne skórzane ciżemki, które służą mi teraz
za pacie po domu, a także zobaczyłem słynne na cały świat feskie
garbarnie. Skóra jest w nich wytwarzana tymi samymi metodami od
setek lat. Używa się tylko naturalnych, rozpuszczanych w wodzie
barwników i innych składników typu mocz zwierzęcy i ptasie łajna.
Jak łatwo się domyślić zapachy tam panujące do
najprzyjemniejszych nie należą, ale zobaczyć warto. Aby to zrobić
raczej należy się zdać na jednego z miejscowych „przewodników”
których w okolicy tych garbarni jest na pęczki i sami do nas
podchodzą.
Ostatnią noc na kontynencie afrykańskim spędziłem w młodzieżowym
hostelu w Fezie. Jest to miejsce przyjemne, aczkolwiek panują w nim
twarde zasady. Można tam przebywać tylko w określonych godzinach i
nie można wychodzić po 22. Na dłuższy pobyt byłoby to może
uciążliwe ale na jeden dzień i noc nie przeszkadzało mi wcale.
Rano o 6.30 pojechałem zamówioną wieczorem taksówką na lotnisko.
Później wszystko poszło z górki – bez problemu zdążyłem na
przesiadkę w Düsseldorfie i popołudniu wśród mrozu i śniegu moi
kochani rodzice odebrali mnie z lotniska w Bydzi.
Tiznit - główny plac i sprzedawca truskawek
Przejazdem przez Casablankę - tramwaj był dla mnie zaskoczeniem, 7 lat temu go nie było
Garbarnia skór - Fez
Fez - widok na część medyny
Fez - widok w kierunku przeciwnym
Lotnisko w Fezie - żegnaj Afryko!
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz