czwartek, 28 marca 2013

Droga powrotna i ustęp o zakupach


Brrr... Jeszcze niecały tydzień temu świeciło nade mną ciepłe słońce, trawa się zieleniła, śpiewały ptaki... A tu łup, powrót do Bydgoszczy, mróz -6 C, śnieg i jak na razie żadnych rokowań na poprawę sytuacji. Ale co tam, wystarczy się ubrać i też na mrozie może być fajnie...
Na opisanie powrotu nie potrzebuję zbyt dużo miejsca, jako że na trasie nic wyjątkowego nie zaszło. Mirleft opuściłem po prawie czterech dniach i kolejną noc spędziłem już w oddalonym o godzinę drogi w grand taxi Tiznicie. Miasto okazało się całkiem przyjemnym z bardzo tanim hotelem (50 MAD=20zł) i niewielką medyną (starym miastem ogrodzonym murami). Nie było mi dane długo tam zostać, ponieważ już o 2:30 w nocy musiałem opuścić hotel i udać się do biura CTM, aby wsiąść do autokaru do Fezu. Wcześniej zjadłem pyszny tajin z wielkimi kawałkami ryby, trochę truskawek od obwoźnego sprzedawcy i powędrowałem bez większego celu po medynie. W nocy, gdy poszedłem na autobus miałem okazję po raz pierwszy od 8 lutego zobaczyć deszcz. Popadał chwilę i niezbyt mocno, ale dał mi do zrozumienia, że wyprawa dobiega końca... Przyjechał autokar i po 15h jazdy i odwiedzeniu dworców prawie wszystkich ważnych miast Maroka dotarłem do Fezu.
Fez to największa po Marrakeszu miejska atrakcja Maroka. Ponad milionowe miasto szczyci się największą na świecie medyną, która jest za razem największym obszarem miejskim wyłączonym z ruchu samochodowego (uliczki są po prostu za wąskie) i niezmienionym średniowiecznym miastem zamieszkałym przez największą (około 150 tys.) liczbę ludności. Mimo tych rekordów jakoś mnie tam nie ciągnęło. W Mirleft było bardzo przyjemnie, a do tego z Fezem wiązałem nie najlepsze wspomnienia sprzed 7 lat. Byłem tam wtedy z Kaczorem i nasze wrażenia ograniczyły się do nachalnych sprzedawców, zagmatwanych uliczek, w których się pogubiliśmy i płonących opon przy dworcu autobusowym. Na dzień obecny muszę stwierdzić że sprzedawcy i uliczki pozostały bez zmian. W prawie każdym turystycznym miejscu świata sprzedawcy potrafią być dość natrętni i przebiegli. Doświadczenie podróżnicze sprawia jednak, że uczymy się obcować z takimi osobami i ostatecznie robienie zakupów w miejscu nawet tak turystycznym jak Fez może być wielką przyjemnością. Zasady są proste. Pierwsza i najważniejsza: NIE MUSIMY KUPOWAĆ NIC! Nawet jeśli sprzedawca obraża się, że poświęcił nam czas (bardzo dobrze działający trik marketingowy) i coś mu się za to należy. Druga zasada jest taka – ustalamy w głowie cenę maksymalną jaką jesteśmy w stanie zapłacić, ale absolutnie jej nie ujawniamy. Podajemy cenę niższą (nawet jeśli jest 10x niższa od proponowanej przez sprzedawcę) i czekamy na reakcję. Na ogół jest to aktorskie zdziwienie pomieszane z oburzeniem, ale po nim następuje redukcja ceny początkowej. My ze swojej strony podnosimy naszą ofertę i powoli, powoli dochodzimy do konsensusu. Osobiście nie jestem dobrym negocjatorem i często zakupywałem produkty po wyższej cenie niż taka, którą miałem ochotę zapłacić na początku, zawsze jednak pamiętałem, że ostatecznie to ja podejmuje nieprzymuszoną decyzję i nie mogę mieć żadnych pretensji do sprzedawcy. I to jest trzecia zasada takich zakupów. Czwarta jest taka, że jeśli ktoś zaprowadza nas do danego sklepu, to automatycznie nasza cena końcowa jest zawyżona o prowizję pośrednika. Prosty system.
Ale wróćmy do Fezu... Uliczki jak były zagmatwane, tak pozostały. Jedyna różnica, że niektóre punkty orientacyjne zostały oznakowane i powstało kilka dobrze widocznych szlaków przez medynę. Oczywiście nie byłbym sobą gdybym się mimo wszystko nie pogubił. Ale zgubienie się w takim mieście to raczej przyjemność (o ile nie jest za późno, bo wtedy może być niebezpiecznie).
Co do palących się opon to nic takiego nie zauważyłem. W porównaniu do Gambii, Senegalu i Mauretanii, wszystkie miasta Maroka sprawiły na mnie wrażenie bardzo czystych, zadbanych i bogatych. Może coś się zmieniło przez te 7 lat, a może sprawdza się stare przysłowie, że punkt widzenia zależy od punktu siedzenia (w tej sytuacji – od punktu, z którego wjechałem do Maroka). W 2006 przylecieliśmy z Teneryfy. Teraz wjechałem z Czarnej Afryki...
Także jedyny dzień w Fezie minął mi na długim spacerze z nowego miasta do medyny i z powrotem. W jego trakcie bez większych targów zakupiłem tradycyjne skórzane ciżemki, które służą mi teraz za pacie po domu, a także zobaczyłem słynne na cały świat feskie garbarnie. Skóra jest w nich wytwarzana tymi samymi metodami od setek lat. Używa się tylko naturalnych, rozpuszczanych w wodzie barwników i innych składników typu mocz zwierzęcy i ptasie łajna. Jak łatwo się domyślić zapachy tam panujące do najprzyjemniejszych nie należą, ale zobaczyć warto. Aby to zrobić raczej należy się zdać na jednego z miejscowych „przewodników” których w okolicy tych garbarni jest na pęczki i sami do nas podchodzą.
Ostatnią noc na kontynencie afrykańskim spędziłem w młodzieżowym hostelu w Fezie. Jest to miejsce przyjemne, aczkolwiek panują w nim twarde zasady. Można tam przebywać tylko w określonych godzinach i nie można wychodzić po 22. Na dłuższy pobyt byłoby to może uciążliwe ale na jeden dzień i noc nie przeszkadzało mi wcale. Rano o 6.30 pojechałem zamówioną wieczorem taksówką na lotnisko. Później wszystko poszło z górki – bez problemu zdążyłem na przesiadkę w Düsseldorfie i popołudniu wśród mrozu i śniegu moi kochani rodzice odebrali mnie z lotniska w Bydzi. 

 Tiznit - główny plac i sprzedawca truskawek
 Przejazdem przez Casablankę - tramwaj był dla mnie zaskoczeniem, 7 lat temu go nie było
 Garbarnia skór - Fez
 
 Fez - widok na część medyny
 Fez - widok w kierunku przeciwnym

 Lotnisko w Fezie - żegnaj Afryko!

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz