czwartek, 17 marca 2011

W końcu Nikaragua!

Nigaragua od początku dawała nam znaki, że nie chce nas na swoim terytorium. Piszę w liczbie mogiej, bo od jakiegoś tygodnia podróżuję z Estefanem, Włochem spod Neapolu. Poznaliśmy się w Belen w Hondurasie i stwierdziliśmy, że raźniej, taniej i bezpieczniej jechać we 2. Dziś jesteśmy drugi dzień w Puerto Cabezas w Nikaragui. Niezbyt przyjemne miejsce... Widać dużą biedę i każdy czegoś chce - na ogół 5 cordobas, czyli 0,25 dolara. Niestety musieliśmy tu przyjechać, aby zalegalizować pobyt w Nikaragui. W przeciwieństwie do wszystkich poprzednich granic, które przekraczałem w Ameryce Środkowej, ta okazała się najtrudniejsza.

Po pierwsze, tak jak pisałem wcześniej, musieliśmy wrócić z granicy w Hondurasie, aby w Puerto Lempira otrzymać pieczątkę wyjazdową. Obyło się bez problemu, na luzie. Gość podbił nam paszporty z datą wyjazdu na dzień kolejny (tego samego dnia nie było już transportu na granicę), i dlatego musieliśmy zostać drugi dzień w Puerto Lempira. Z samego rana wsiedliśmy do pickupa na granicę (znów 125 km po wertepach na pace - myślałem, że mi tyłek odpadnie). Słono sobie za te pickupy tu (przynajmniej w Hondurasie) kasują - 15$ od osoby za 125 km. Tak samo łodzie. Niestety nie ma tu innej możliwości podróżowania (oprócz samolotów, które są jeszcze droższe). Ale wróćmy do granicy. Z pickupa trzeba przesiąść się do pirogi i przepłynąć rzekę graniczną - Rio Coco i teoretycznie jest się już w Nikaragui. Teoretycznie, bo trzeba dopełnić jeszcze formalności wjazdowych (w miejscowości Puerto Cabezas oddalonej o 150 km od granicy) i wszystko powinno być ok.

Generalnie na każdej granicy samemu musiałem prosić pograniczników o podstęplowanie mi paszportu. W Nikaragui natomiast na pierwszym posterunku wojskowym wsiadło do naszego pickupa dwóch żołnierzy i powiedzieli, że musimy z nimi jechać do jednostki w Waspam. Tak też zrobiliśmy. Tam przetrzymali nas ze 2h, pozadawali różne pytania i powiedzieli, że następnego dnia (czyli wczoraj) mamy jechać pierwszym autobusem rannym do Puerto Cabezas. Bo w Waspam stempla nie mieli. Wsiedliśmy zatem wczoraj o 6 rano do chickenbusa (przerobionego autobusu szkolnego z USA) i pojechaliśmy 4h drogą przez mękę aż do mostu na rzece Wawa. Most drewniany, wiszący na metalowych, nieco zardzewiałych linach. Nie wytrzyma zbyt wiele, więc pasażerowie zobowiązani są opuścić środek lokomocji, przejść pieszo i poczekać na autobus/ciężarówkę. Ciekawe zjawisko, więc wziąłem kamerę i zacząłem filmować. I tu mój błąd. Zobaczył mnie żołnierz z posterunku przy moście i zawołał. Spytał gdzie jedziemy, a ja, że do Puerto Cabezas po stemple. Powiedziałem też, że w urzędzie imigrcyjnym wiedzą o naszym przyjeździe. A on, że potwierdzi to przez radio... Wszedł na przęsło mostu (na dole nie miał sygnału), wyjął radio i połączył się z dowódcą... Gdy skńczył rozmawiać, powiedział że nie możemy w ten sposób wjechać do Nikaragui, musimy zawrócić do Hondurasu i wjechać "normalnym" przejściem. Tylko, że w naszym przypadku oznaczało to albo samolot, albo 6 kolejnych dni powrotu przez Wybrzeże Moskitów. Wtedy nie miałbym ani chęci, ani kasy, aby wrócić do Nikaragui. Poprosiliśmy zatem żeby zadzwonił jeszcze raz. Poszedł, wrócił i powiedział: negativo. Zacząłem kląć po polsku, a żołnierz na to - żartowałem, łapcie transport i jedźcie do Puerto do immigración! Poczekaliśmy jakąś godzinę aż w końcu przyjechał swojsko wyglądający Kamaz pełem ludzi, owoców i warzyw, i zabrał nas do Puerto Cabezas. Na "dworcu" od razu wzięliśmy taksę do immigración, a tam kolejne przesłuchiwania... A po co, a na jak długo, a kogo znasz w Nikaragui. Coś prawie jak z Czapką na przejściu jordańsko-izraelskim...
Ostatecznie facet skasował od nas po 17$ (7 chyba sam sobie wymyślił...), dał stempel ważny miesiąc i całkowicie zmienił wyraz twarzy, pogodnie życząc nam udanego pobytu w Nikaragui. Taki esbekowaty typ...
Dziś zrobiliśmy sobie dzień przerwy po kilkudniowej eskapadzie. Na tarce (takiej tradycyjnej) wyprałem swoje rzeczy! A teraz czas na nadrobienie internetowych zaległości....

Co działo się jak nie pisałem? W skrócie spróbuję przedstawić przebieg zdarzeń. Ostatni raz większego posta napisałem z Palenque, czyli 15 dni temu. Stamtąd pojechałem nocnym autobusem do chetumal na granicy z Belize i o 7 rano ruszyłem do Belize City. W busiku był tylko jeden Belizyjczyk i 6 turystów. Szybko się skumplowaliśmy. Powymienialiśmy informacje, a i pewnych operacji walutowych z tymi, co chcieli się pozbyć pesos meksykańskich też dokonałem (nawyk z pracy pilota hehe). Przez Belize praktycznie tylko przejechałem nocując na samym południu w miejscowości Punta Gorda. Przez to, że spędziłem w kraju mniej niż 24h, nie musiałem płacić opłaty ekologicznej (3,5$). Opłatę wyjazdową (15$) jednak skasowali ;)
Belize to ciekawy kraj. Różni się znacznie od sąsiadów, bo...

1) zamieszkuje go ludność głównie czarnoskóra...
2) językiem urzędowym jest angielski.

Pierwsze słowa jakie słyszę wysiadając z autobusu w Belize City (wielkie mi city - ok 60 000 mieszkańców;) to -taxi my friend, a kolejne to - ganja my friend?. O tym, że Belize to taki rasta-kraj przekonuyjemy się dodatkowo patrząc na dworzec autobusowy pomalowany na złoty, zielony i czerwony kolor :) Walutą jest dolar Belize z królową Elżbietą II stanowiący 0,5 USD. Daltego wszelkich operacji można dokonywać w dolarach amerykańskich.

Ciekawy był przejazd przez Belize. Pierw 4h w busiku, póżniej 6h w czikenbusie. Nie miałem pojęcia, że w tym malutkim kraju (troszke większym niż kuj-pom)  można jechać autobusem przez 10h!!! Jadąc z północy na południe widać jak zmienia się krajobraz i ludność. Czarnoskórzy i ustępują miejsca ciemnym Latynosom i Indianom. Słychać mieszanke języków: angielski, hiszpański, dialekt maya i język garifuna). Domki na palach, z biegiem trasy ustępują miejsca krytym liśćmi palmowymi indiańskim chatom. Na pewno warto zatrzymać się na dłużej w Belize. Kraj słynie też z ekoturystyki i łatwo dostępnych szlaków w dżungli. Niestety na to nie miałem już czasu.

O poranku poszedłem do przystani w Punta Gorda aby zdążyć na łódź do Livingston w Gwatemali (25$). Kupiłem bilet i facet powiedział mi, żebym przyszedł odpowiednio wcześniej dokonać formalności imigracyjnych. Wcześniej, to znaczy 15min przed wypłynięciem:) Granica śmiechu warta, trzeba wołać babkę, żeby podstemplowała paszport. Nikt  żadnych  pytań nie zadaje. Luz kompletny.

Na łódce do Livingston poznałem Gwen, Kanadyjkę, z którą spędziłem kolejne 3 dni. W Livinston zamieszkaliśmy w tym samym hostelu (super miejsce, na kolacje za 5$ był cały talerz krewetek!!!) a później postanowiliśmy że razem popłyniemy łodzią w górę Rio Dulce do miejscowości o tej samej nazwie). To właśnie tam mieszkaliśmy w hostelu, do którego dostać się można było tylko łodzią. Właściciel przywozi do hotelu z Rio Dulce i odwozi (przy czekaucie) za darmo, w innych wypadkach należy zapłaćić 3,5$ od osoby za kurs w obie strony lub wziąć darmnowy kajak. Wybraliśmy opcje drugą bo ciekawsza, tylko że zapomniałem o telefonie w kieszeni moich kąpielówek i zorientowałem się jak już za ekranem woda była. Inne ładunki na kajaku nie ucierpiały.

Po 3 dniach Gwen pojechała w kierunku Tikal w Gwatemali, a ja do Hondurasu. Podróż z Gwatemali do Hondurasu trwała cały dzień i wieczorem dotarłem do La Ceiby - maista z którego wyływa się na wysepki - Islas de la Bahia. La Ceiba wieczorem sprawiała niemiłe wrażenie - dużo bezdomnych i ludzi proszących o pieniądze. Rano z poznanymi Niemkami i Belgiem popłynęliśmy promem na wysepkę Utila, z której też coś niecoś napisałem. Super zrelaksowane miejsce, można spobie tam poplażować, ponurkować, pojeździć na rowerze i co tam sobie jeszcze kto zapragnie. Na wysepce prawie wszyscy robią papiery na płetwonurków, ponieważ jest to jedno z najtańszych i najlepszych miejsc na świecie o takowym przeznaczeniu. Nie ma żebraków i bezdomnych bo prom ze stałego lądu kosztuje 23 $ w jedną stronę.

Na Utili spędziłem 2 dni, a trzeciego rano popłynąłem do La Ceiby i stamtąd przez Tocoę dotarłem do Iriony (3,5h odcinek 80km, czikenbusem przez bezdroża) - wrót do Wybrzeża Moskitów. Później były pickupy, łodzie, pickupy, co zilustrują zdjęcie :) Chciałem tylko nadmienić, że nawza Wybrzeże Moskitów pochodzi od plemienia Miskito, które z kolei zawdzięcza swoją nazwę muszkietom. Tak tak, ludność miskito (mieszanka czarnoskórych i miejscowych Indian, mówiąca specyficznym językiem - mieszanką dialektu indiańskiego i języków: hiszpańskiego, francuskiego i angielskiego) przy pomocy muszkietów kupowanych od Anglików nie chciała dać skolonizować się Hiszpanom. Do dziś jest to region autonomiczny (w Nikaragui) i może przez to wojskowi byli tak skrupulatni.

Wracać tą samą drogą już bym nie chciał... Ale wyprawa przez Wybrzeże  Moskitów jest wara świeczki. Może jeszcze opiszę wszystko co tu widziałem dokładniej, tymczasem zabieram się za wrzucanie zdjęć...



1 komentarz:

  1. Bigosik, może dołącz pod każdym postem aplikację z mapką Googla? Będzie nam łatwiej za Tobą nadążać:)

    OdpowiedzUsuń