Kesereh Kunda, Gambia, 29 marca 2014
Chyba mogę stwierdzić, że misja się udała!
Po długiej podróży dotarliśmy do Gambii, Skodilak wytrzymał, a ja po roku
niecierpliwego czekania spotkałem się z moją afrykańską księżniczką :) Jest
super! W tym miejscu chciałbym bardzo serdecznie podziękować wszystkim, bez
których wyprawa ta nie byłaby możliwa. Po pierwsze moim kochanym rodzicom,
którzy zawsze mnie wpierali i wspierają. To właśnie oni podarowali mi
Skodilaka, który wcześniej służył im siedem lat. Po drugie, ogromne
podziękowania należą się Panu Włodzimierzowi Bieranowskiemu – właścicielowi
salonu Skody w Bydgoszczy i wszystkim jego pracownikom, którzy bardzo dobrze
przygotowali mi auto do tej trudnej wyprawy. Po trzecie, dziękuję wszystkim,
którzy ofiarowali „dary dla Afryki”, a w szczególności Różiemu, Katnemu i Uli,
Valkyrowi i Natalii, Agacie, Państwu Dłużewskim, Szczepanicie i wszystkim innym
osobom, od których otrzymałem podarunki i wsparcie. Adi! Dzięki za nieustanną
fejsbukową promocję wszystkich moich projektów! Żółwik dla wszystkich
bydgoskich hip-hopowców, których twórczość umilała nam długą jazdę. Na koniec
olbrzymie „dżaradżyf” dla Abdula (czyli Laya), bez którego być może nigdy nie
zainteresowałbym się Afryką i nigdy tu nie trafił. Kto by pomyślał w ten
czerwcowy dzień 2009 roku, kiedy to poznaliśmy się w mieszkaniu Orła (na
Bartodziejach oczywiście!), że za 5 lat wyjadę w sumie już po raz trzeci na
Czarny Kontynent, tym razem nie tylko w celach turystyczno - krajoznawczych, ale z wielką misją i
nadzieją, że się uda! Pierwszy etap za nami, czas na kolejny, któremu pewnie
poświęcę całkiem nowego bloga. Nie będzie to już blog podróżniczy, tylko blog opisujący
perypetie (oj spodziewam się ich wiele) polskiego tubaba (lokalne określenie
„białasów”) w najmniejszym kraju Afryki. Ale to wkrótce. Tymczasem czas na
wspomnienia z ostatnich kilku dni.
Wizyta u rodziny Abdula była bardzo miła. Można powiedzieć, że mieliśmy powtórkę z zeszłego roku. Wszyscy traktowali nas po królewsku, na śniadania jedliśmy bagietki z czekoladą popijane cafe-touba a popołudniami sączyliśmy niezliczone ilości szklaneczek mocnej, zielonej herbaty. Jak już wspomniałem senegalskie służby celne pozwoliły nam tylko na 3 dni pobytu i 27 marca z samego rana opuściliśmy przyjazne Rufique. Do przejechania mieliśmy niecałe 300 km, ale był to jeden z najtrudniejszych etapów naszej podróży. Po kilkudziesięciu kilometrach gładkiego asfaltu nawierzchnia drogi stała się okropna. Było tyle ogromnych dziur, że często bezpieczniejszą opcją okazywała się jazda poboczem. Na niektórych odcinkach asfaltu nie było w ogóle. W takich okolicznościach pokonanie krótkiej trasy trwa wiele godzin (nam zajęło około 6 h). Innym czynnikiem zamieniającym drogę w koszmar była temperatura powietrza. W Rufisque, leżącym nad oceanem nawet w południe da się wytrzymać bez problemu. Gorzej robiło się z każdym kilometrem pokonywanym w głąb lądu. Kiedy termometr mierzący temperaturę przy gruncie wskazywał 43 stopnie zrobiliśmy pierwsze zdjęcie. Kolejne było przy 45 stopniach, a jak zobaczyliśmy 47 byliśmy pewni, że za chwilę przekroczymy magiczną granicę 50 stopni. Całe szczęście, później było tylko coraz mniej. Mam nadzieję, że czytelnicy pamiętają, iż nasza klima nie działa od Sahary Zachodniej. Kiedy w końcu dotarliśmy do granicy, byliśmy całkiem otumanieni! Kolejna granica – kolejne niespodzianki! Senegalczycy puścili nas bez problemu i o dziwo bez pytania o jakiekolwiek opłaty. Zabawa zaczęła się po Gambijskiej stronie. Kiedy poszliśmy po pieczątki musieliśmy obudzić policjanta, który spokojnie drzemał sobie przy swoim biurku. Dostaliśmy stemple na 28 dni pobytu, zostaliśmy poczęstowani atayą (zieloną herbatą) i udaliśmy się do służy celnej zalegalizować Skodilaka. Celnicy powiedzieli, że niezwłocznie musimy udać się do Banjulu (oznaczałoby to trudną i długą przeprawę przez rzekę), aby tam dopełnić formalności. Nie leżało to w naszym interesie, więc musieliśmy obejść to nieprzyjazne nam prawo. 50 EUR (baaaardzo dużo) do kieszeni wysoko postawionego celnika załatwiło sprawę. Dostaliśmy glejt pozwalający przez 10 dni poruszać się po całej Gambii. Mimo otrzymania tej wielkiej sumy pan celnik grzecznie powiedział, że jeszcze tylko służby antynarkotykowe (myślałem, że jak zetnę dredy nie będę miał z nimi do czynienia) sprawdzą nasze auto i możemy jechać dalej. Wszystko ok, bo żadnych narkotyków nie wieźliśmy, ale proszę sobie wyobrazić ile trwa bardzo dokładne sprawdzanie wyładowanego po brzegi samochodu! Aby nie stwarzać pozorów podejrzanych zgodziliśmy się na przeszukanie. Podjechaliśmy na specjalny parking i w miłej atmosferze antynarkotykowcy zaczęli wypakowywać rzeczy ze Skodilaka i drobiazgowo je sprawdzali. Po około dziesięciu minutach obecna tam pani policjantka dotarła do worka z butami. Wyjęła jedną parę i powiedziała, że bardzo się jej podobają. Odrzekłem z uśmiechem:
- Podobają się one Pani? Moim zdaniem ślicznie będzie Pani w nich wyglądała, może chce je Pani jako prezent ode mnie?
Po wypowiedzeniu tych słów na twarzach wszystkich policjantów pojawiły się szerokie uśmiechy. Dwóch panów zapytało, czy może mam też coś dla nich. Zaproponowałem po starym, zablokowany, simlokiem telefonie dla każdego. Przyjęli moją propozycję, pomogli się nam z powrotem spakować i życzyli miłej drogi. Zanim odjechaliśmy wszyscy zdaliśmy sobie sprawę, że w zeszłym roku z Piotrasem zostaliśmy zatrzymani przez mniej więcej te same osoby :) Tym razem jednak, bogatszy o afrykańskie doświadczenia poprowadziłem sprawy po swojemu tak, że na koniec wszyscy byli bardzo zadowoleni, a Emil dostał nawet propozycję randki z panią policjantką!!! Po raz kolejny sprawdziło się moje afrykańskie motto:
- Nie można być tu pewnym niczego, za to wszystko jest możliwe!
Wizyta u rodziny Abdula była bardzo miła. Można powiedzieć, że mieliśmy powtórkę z zeszłego roku. Wszyscy traktowali nas po królewsku, na śniadania jedliśmy bagietki z czekoladą popijane cafe-touba a popołudniami sączyliśmy niezliczone ilości szklaneczek mocnej, zielonej herbaty. Jak już wspomniałem senegalskie służby celne pozwoliły nam tylko na 3 dni pobytu i 27 marca z samego rana opuściliśmy przyjazne Rufique. Do przejechania mieliśmy niecałe 300 km, ale był to jeden z najtrudniejszych etapów naszej podróży. Po kilkudziesięciu kilometrach gładkiego asfaltu nawierzchnia drogi stała się okropna. Było tyle ogromnych dziur, że często bezpieczniejszą opcją okazywała się jazda poboczem. Na niektórych odcinkach asfaltu nie było w ogóle. W takich okolicznościach pokonanie krótkiej trasy trwa wiele godzin (nam zajęło około 6 h). Innym czynnikiem zamieniającym drogę w koszmar była temperatura powietrza. W Rufisque, leżącym nad oceanem nawet w południe da się wytrzymać bez problemu. Gorzej robiło się z każdym kilometrem pokonywanym w głąb lądu. Kiedy termometr mierzący temperaturę przy gruncie wskazywał 43 stopnie zrobiliśmy pierwsze zdjęcie. Kolejne było przy 45 stopniach, a jak zobaczyliśmy 47 byliśmy pewni, że za chwilę przekroczymy magiczną granicę 50 stopni. Całe szczęście, później było tylko coraz mniej. Mam nadzieję, że czytelnicy pamiętają, iż nasza klima nie działa od Sahary Zachodniej. Kiedy w końcu dotarliśmy do granicy, byliśmy całkiem otumanieni! Kolejna granica – kolejne niespodzianki! Senegalczycy puścili nas bez problemu i o dziwo bez pytania o jakiekolwiek opłaty. Zabawa zaczęła się po Gambijskiej stronie. Kiedy poszliśmy po pieczątki musieliśmy obudzić policjanta, który spokojnie drzemał sobie przy swoim biurku. Dostaliśmy stemple na 28 dni pobytu, zostaliśmy poczęstowani atayą (zieloną herbatą) i udaliśmy się do służy celnej zalegalizować Skodilaka. Celnicy powiedzieli, że niezwłocznie musimy udać się do Banjulu (oznaczałoby to trudną i długą przeprawę przez rzekę), aby tam dopełnić formalności. Nie leżało to w naszym interesie, więc musieliśmy obejść to nieprzyjazne nam prawo. 50 EUR (baaaardzo dużo) do kieszeni wysoko postawionego celnika załatwiło sprawę. Dostaliśmy glejt pozwalający przez 10 dni poruszać się po całej Gambii. Mimo otrzymania tej wielkiej sumy pan celnik grzecznie powiedział, że jeszcze tylko służby antynarkotykowe (myślałem, że jak zetnę dredy nie będę miał z nimi do czynienia) sprawdzą nasze auto i możemy jechać dalej. Wszystko ok, bo żadnych narkotyków nie wieźliśmy, ale proszę sobie wyobrazić ile trwa bardzo dokładne sprawdzanie wyładowanego po brzegi samochodu! Aby nie stwarzać pozorów podejrzanych zgodziliśmy się na przeszukanie. Podjechaliśmy na specjalny parking i w miłej atmosferze antynarkotykowcy zaczęli wypakowywać rzeczy ze Skodilaka i drobiazgowo je sprawdzali. Po około dziesięciu minutach obecna tam pani policjantka dotarła do worka z butami. Wyjęła jedną parę i powiedziała, że bardzo się jej podobają. Odrzekłem z uśmiechem:
- Podobają się one Pani? Moim zdaniem ślicznie będzie Pani w nich wyglądała, może chce je Pani jako prezent ode mnie?
Po wypowiedzeniu tych słów na twarzach wszystkich policjantów pojawiły się szerokie uśmiechy. Dwóch panów zapytało, czy może mam też coś dla nich. Zaproponowałem po starym, zablokowany, simlokiem telefonie dla każdego. Przyjęli moją propozycję, pomogli się nam z powrotem spakować i życzyli miłej drogi. Zanim odjechaliśmy wszyscy zdaliśmy sobie sprawę, że w zeszłym roku z Piotrasem zostaliśmy zatrzymani przez mniej więcej te same osoby :) Tym razem jednak, bogatszy o afrykańskie doświadczenia poprowadziłem sprawy po swojemu tak, że na koniec wszyscy byli bardzo zadowoleni, a Emil dostał nawet propozycję randki z panią policjantką!!! Po raz kolejny sprawdziło się moje afrykańskie motto:
- Nie można być tu pewnym niczego, za to wszystko jest możliwe!
Gdy już całkiem wycieńczeni temperaturą
swobodnie wjechaliśmy do Gambii straciliśmy około godziny na spotkanie się z
Sonną. Nie mogliśmy się znaleźć, a ja miałem problemy z telefonami. Koniec
końców odnalazłem czekającą na mnie ukochaną. Razem zabraliśmy się do Skodilaka
i nie przekraczając rzeki ruszyliśmy na wschód – w głąb lądu. Gdy zrobiło się
ciemno postanowiliśmy przenocować w mieście Farafeni, aby kolejnego dnia
dojechać w końcu do Kesereh Kundy – wioski Sonny. Wszystko podczas tej podróży
byłoby super gdyby nie kolejne spotkania z gambijską policją. Na większości
posterunków szło gładko i mogliśmy jechać dalej. Pierwsze kłopoty pojawiły się
zaraz po zjechaniu z promu w mieście Janjanburegh. Zotałem oskarżony o złamanie
prawa – nie miałem zapiętych pasów bezpieczeństwa na wąziutkiej gruntowej
drodze, którą nie dało się jechać szybciej niż 30 km/h. Do wyboru było ok 90 zł
mandatu, albo 45 zł za załatwienie sprawy inaczej. Wybór był prosty. Nie mam tu
żalu do nikogo, bo była to ewidentnie moja wina. Wkurzyłem się za to jakiś czas
później dosłownie kilka kilometrów od naszego celu. Podający się za służbistę
pan policjant poinformował nas, że nie mamy opłaconego podatku drogowego (brak
odpowiedniej naklejki na szybie auta), co stanowi poważne wykroczenie. Znów
zaśmierdziało! Minęliśmy tyle posterunków i nikt nam o tym nie powiedział! Jak
to możliwe? Na nasze dociekliwe pytania pan policjant odpowiedział, że wszyscy
przed nim byli niekompetentni i tylko on dobrze strzeże prawa. Odparłem, że
jeśli to prawda to ja, jako kierowca nie mogę poczuwać się do winy, ponieważ
zostałem wprowadzony w błąd przez niekompetentne służby i chcę zrobić wszystko,
aby sprawy załatwić do końca. Pan policjant zaprosił nas do swojej budki i
zasugerował, że my też możemy mu pomóc. Tym razem nie mieliśmy ochoty dawać
łapówek – w końcu w tym co zrobiliśmy nie było żadnej naszej winy. Udawaliśmy
głupich białych powtarzając cały czas że zostaliśmy wprowadzeni w błąd i teraz
oficjalnie chcemy wszystko załatwić, aby dostać naklejkę. Oznaczało to, że nie
jesteśmy skłonni na jakiekolwiek ustępstwa. Co nastąpiło później było czystą
komedią! Po wielu naradach wśród obecnych na posterunku policjantów i
komicznych (według mnie udawanych, bo prowadzonych po angielsku) rozmowach ze
„sztabem”, ustaliliśmy, że Sonna i jej ciotka, którą wieźliśmy z Janjanburegh
zostaną na posterunku, a my z jednym policjantem pojedziemy do najbliższego
miasta załatwić sprawy. Tam czekaliśmy na „szefa” na komisariacie wyglądającym
jak dom mieszkalny popijając wodę i rozmawiając z obecną tam panią policjantką
po służbie :) W międzyczasie pan policjant, który wszystko zaczął zrozumiał, że
mamy ubezpieczenie na Gambię i zapytał czemu wcześniej mu tego nie pokazaliśmy.
Spokojnie odpowiedziałem, że poprosił tylko o prawo jazdy, więc tylko to mu
pokazałem. W głębi duszy odsapnąłem i pomyślałem:
- I tu cię mamy sługo Babilonu! Pod pretekstem jakiegoś durnego podatku drogowego chciałeś wcisnąć nam ubezpieczenie załatwiane z odpowiednią prowizją przez twojego ziomka! Dokładnie tak samo jak twoi pożałowania godni mauretańscy koledzy po fachu! Takiego wała!!! Figa z makiem!
- I tu cię mamy sługo Babilonu! Pod pretekstem jakiegoś durnego podatku drogowego chciałeś wcisnąć nam ubezpieczenie załatwiane z odpowiednią prowizją przez twojego ziomka! Dokładnie tak samo jak twoi pożałowania godni mauretańscy koledzy po fachu! Takiego wała!!! Figa z makiem!
Humor mi się poprawił, a moje przypuszczenia
okazały się później w 100% słuszne! Czekałem tylko jak pan policjant się przed
nami wytłumaczy, bo gra trwała nadal, jednak to my w tym momencie byliśmy pewni
wygranej. Aby nie stracić twarzy policjant zabrał nas do swojego znajomego,
który przejrzał nasze papiery i stwierdził, że wszystko jest ok (przecież nie
kupimy drugiego ubezpieczenia!), a podatek drogowy należy zapłacić dopiero po 3
miesiącach od wjazdu do Gambii! Policjant na koniec próbował odwrócić kota
ogonem i twierdził, że powinniśmy mu się odwdzięczyć za jego wkład i
poświęcenie. Ha ha ha! Dobre sobie. Udając powagę odpowiedziałem, że nie mogę
się z nim zgodzić, gdyż przez niego moja dziewczyna i jej matka czekają 2h w
40-stopniowym upale kilka kilometrów od swojej wioski, a jego oskarżenie
okazało się przecież niesłuszne! Chyba zrozumiał bo o nic więcej nas nie
prosił, oddał mi moje prawo jazdy, wrócił z nami na posterunek i byliśmy wolni!
Byłem z siebie dumny. Mimo, że straciliśmy 2 godziny nie zapłaciłem ani centa.
Reszta dnia minęła spokojnie.
Leniuchowaliśmy otoczeni chmarą dzieciaków w podcieniach gospodarskich
zabudowań w Kesereh Kundzie. Wieczorem zabito dla nas kurczaka i nie chcąc się
wyróżniać zjedliśmy rękoma pyszną kolację z jednej michy z całą rodziną.
Kolacja taka byłaby bardo droga w Europie, gdyż chyba wszystkie jej składniki
oprócz ryżu pochodziły z Kesereh Kundy. Własny kurczak, własna papka
kukurydziana z własnym mlekiem. Wszystko to w 100% naturalne. Później wpadłem w romantyczny nastrój leżąc z
Sonną pod rozgwieżdżonym niebem, którego nie zakłócało żadne światło (okoliczne
wioski nie mają prądu) i rozmawiając o naszych planach na przyszłość. Mam
wielką nadzieję, że jeśli nam się uda to w przyszłości będę mógł dać przeżyć to
wszystko (bez Sonny oczywiście;) naszym rodakom, którzy wybiorą się na wakacje
do tego maleńkiego kraju. Będzie to wspaniałe przeżycie dla nich, a dla wioski
przypływ niezbędnej gotówki. Takie mam plany!
Kololi, Gambia, 31 marca 2014
Po kilku mile spędzonych dniach na prowincji dojechaliśmy w końcu do naszego celu – wybrzeża atlantyckiego Gambii. Okolica złożona jest z wielu miejscowości, w których toczy się turystyczne życie i potocznie nazywana jest „kombos”. To właśnie tu mamy zamiar osiedlić się z Sonną. Jak na razie korzystamy z gościnności Mariatou – siostry Sonny. Jej mąż – Barry jest Anglikiem i to właśnie on zaprosił nas (Piotrasa i mnie) rok temu do swojego domu. Jakby nie patrzeć, to właśnie dzięki Barremy poznałem Sonnę. Mieszkanie w kombos to marzenie prawie każdego Gambijczyka. Jest to można powiedzieć nieoficjalna stolica tego kraju. Mimo, że większość budynków administracyjnych znajduje się w Banjulu, to właśnie w kombos zlokalizowana jest większość banków, angielskich supermarketów (z cenami przewyższającymi te w Londynie!), ambasad, a także wszystko związane z turystyką. Mamy tu duże, luksusowe hotele, iście europejskie restauracje, kasyna, a także dyskoteki i kluby. Z perspektywy przeciętnego Polaka sytuacja nie wygląda tak wesoło. Oczywiście nie mówię tu o tygodniu lub dwóch wspaniałych wakacji, ale o osiedleniu się na stałe, co mam zamiar uczynić. Najbardziej dają się we znaki powtarzające się codziennie i trwające wiele godzin braki prądu. Hotele posiadają swoje generatory, więc turyści tego nie odczuwają, ale dla zwykłego mieszkańca mogą być one zmorą (do czasu, kiedy się do nich przyzwyczaimy). Inną rzeczą, mogącą irytować na początku jest stosunek miejscowych do tubabów, czyli białych. Nie ma mowy o rasizmie – jestem tu traktowany wręcz po królewsku, jednak wiele osób myśli że każdy biały to worek pieniędzy bez dna. Jeśli będziemy starać się być mili i każdemu, kto o to prosi (a jest tych osób sporo) damy po 5, 10, 15 dalasi (miejscowa waluta) to szybko pozbędziemy się gotówki. Do tego wielu miejscowych stosuje podwójne ceny – niskie dla ziomków, wysokie dla tubabów. Zawsze jednak możemy potrenować nasze zdolności negocjacyjne. Myślę, że najważniejsze dwie cechy które powinniśmy w sobie wytrenować przed przeprowadzeniem się do Afryki to cierpliwość (na wszystko trzeba czekać) i asertywność. Jak na razie radzę sobie z tym całkiem dobrze.
Po kilku mile spędzonych dniach na prowincji dojechaliśmy w końcu do naszego celu – wybrzeża atlantyckiego Gambii. Okolica złożona jest z wielu miejscowości, w których toczy się turystyczne życie i potocznie nazywana jest „kombos”. To właśnie tu mamy zamiar osiedlić się z Sonną. Jak na razie korzystamy z gościnności Mariatou – siostry Sonny. Jej mąż – Barry jest Anglikiem i to właśnie on zaprosił nas (Piotrasa i mnie) rok temu do swojego domu. Jakby nie patrzeć, to właśnie dzięki Barremy poznałem Sonnę. Mieszkanie w kombos to marzenie prawie każdego Gambijczyka. Jest to można powiedzieć nieoficjalna stolica tego kraju. Mimo, że większość budynków administracyjnych znajduje się w Banjulu, to właśnie w kombos zlokalizowana jest większość banków, angielskich supermarketów (z cenami przewyższającymi te w Londynie!), ambasad, a także wszystko związane z turystyką. Mamy tu duże, luksusowe hotele, iście europejskie restauracje, kasyna, a także dyskoteki i kluby. Z perspektywy przeciętnego Polaka sytuacja nie wygląda tak wesoło. Oczywiście nie mówię tu o tygodniu lub dwóch wspaniałych wakacji, ale o osiedleniu się na stałe, co mam zamiar uczynić. Najbardziej dają się we znaki powtarzające się codziennie i trwające wiele godzin braki prądu. Hotele posiadają swoje generatory, więc turyści tego nie odczuwają, ale dla zwykłego mieszkańca mogą być one zmorą (do czasu, kiedy się do nich przyzwyczaimy). Inną rzeczą, mogącą irytować na początku jest stosunek miejscowych do tubabów, czyli białych. Nie ma mowy o rasizmie – jestem tu traktowany wręcz po królewsku, jednak wiele osób myśli że każdy biały to worek pieniędzy bez dna. Jeśli będziemy starać się być mili i każdemu, kto o to prosi (a jest tych osób sporo) damy po 5, 10, 15 dalasi (miejscowa waluta) to szybko pozbędziemy się gotówki. Do tego wielu miejscowych stosuje podwójne ceny – niskie dla ziomków, wysokie dla tubabów. Zawsze jednak możemy potrenować nasze zdolności negocjacyjne. Myślę, że najważniejsze dwie cechy które powinniśmy w sobie wytrenować przed przeprowadzeniem się do Afryki to cierpliwość (na wszystko trzeba czekać) i asertywność. Jak na razie radzę sobie z tym całkiem dobrze.
Brusubi, Gambia, 3 kwietnia 2014
Myślę, że to jeden z ostatnich podróżniczych
wpisów na tym blogu, a przynajmniej na razie. Mam już mieszkanie (a raczej
domek) i czas rozpocząć nowego bloga o życiu polskiego tubaba w Gambii. Z
wynajęciem nie było większego problemu, jako że Sonna i jej rodzina zajęli się
szukaniem miejsca dla nas jeszcze zanim dotarłem do Gambii. Miejsce które
znaleźli bardzo mi się spodobało i długo się nie zastanawiając postanowiłem tu
pozostać. Pierwszy raz w życiu w wynajętym mieszkaniu czuję się jak lord! Domek
(jak wszystkie w Gambii) otoczony jest murem z porozbijanymi butelkami na górze
(dla bezpieczeństwa) co sprawia, że jesteśmy nieco odcięci od całego świata
zewnętrznego w naszej własnej oazie. Do dyspozycji mamy jedną wielką sypialnię
z ogromnym łożem, dwie mniejsze (myślę o wynajmowaniu ich turystom w
przyszłości), salon z telewizorem i lodówką (z powodu częstych braków prądu
służącą głównie do chłodzenia napojów) oraz 2 łazienki. Na zewnątrz niestety
nie ma tyle miejsca - mur przylega dość blisko ścian, a cała powierzchnia jest
wykafelkowana. Całe szczęście, że jest miejsce parkingowe dla Skodilaka, który
tak dobrze nam służył, że na razie nie mam zamiaru się go pozbywać. Jedyne, na
co mogę narzekać to te płytki dookoła domu – ani skrawka ziemi na przydomowy
ogródek, ani na mikro hodowlę kur na domowy użytek... Jak by nie było, ogólnie
mi się podoba.
Dziś rozpoczął się trzeci dzień od naszej
przeprowadzki. Wczoraj zrobiliśmy małą parapetówkę przy świecach (bo oczywiście
nie było prądu) połączoną z moimi urodzinami. Oprócz Sonny i Emila odwiedziła
nas Mariatou (żona Barrego) z dziećmi, przyjaciółka Sonny – Maymuna, trzy
kuzynki i jeszcze dwójka dzieci jednej z nich. Jako pan domu przygotowałem
posiłek z miejscowych produktów (tylko ryż został ugotowany przez Gambijki),
zaopatrzyłem się w tort i skrzynkę napojów niewyskokowych (mało kto z
miejscowych pije w Gambii alkohol). Było całkiem przyjemnie.
Brusubi, Gambia 5 kwietnia 2014
Chyba się już zadomowiłem. Mieszkanie mamy
perfekcyjnie wysprzątane (w 95% przez
Sonnę) i zakupiliśmy trochę sprzętów
niezbędnych do życia: wielkie michy do prania, metalową miskę do serwowania
ryżu, mopa i małego „grilla” na węgiel drzewny. Słowo grill wziąłem w
cudzysłowie, gdyż nie do pichcenia on służy. Rozgrzewamy w nim węgiel drzewny,
na który kładziemy kadziło (mieszanka zapachowa V.I.P.) lub Sonna używa go
do... prasowania! Tak, tak z powodu częstych braków prądu takie żelazka nadal
cieszą się tu powodzeniem. Ewentualnie można zaparzyć na naszym grillu
afrykańską herbatę (importowaną z Chin atayę).
Chyba zbytnio schodzę z tematu podróży.
Oczywiście trudno o nich pisać, ponieważ osiedlam się tu na stałe,, jednak
również w trakcie osiedlania pewien podróżniczy epizod miał miejsce. Wczoraj z
Emilem postanowiliśmy wybrać się na jednodniową wycieczkę na wyspę Ginak zwaną
też „Banana Island”. Na wyspie znajduje się granica między Senegalem i Gambią
oraz 4 wioski. Po 2 po każdej stronie.
Nie wiem skąd nazwa, ponieważ bananowców jest tam jak na lekarstwo.
Obwicie rosną za to konopie nie służące
wbrew pozorom do produkcji sznurków. Czytelnika może zdziwić fakt, że w kraju,
gdzie wszelkie narkotyki są zakazane, a policja antynarkotykowa występuje
często i gęsto, można swobodnie chodzić po plantacji marihuany! Mało, można ten
produkt śmiało tam zakupić i skonsumować na miejscu bez ryzyka bycia
aresztowanym. Jak to możliwe? Wszystkiemu winni szamani! Wiele lat temu uznali
oni, że konopie dają wyspie dobre moce i dzięki nim wszystko dobrze rośnie.
Chcieli zachować ten stan rzeczy i obłożyli wyspę klątwą. Od tej pory nie może
się tam pojawić żaden policjant w mundurze, ani żaden w cywilu, jeśli jego
celem byłaby likwidacja upraw! Jak się przekonaliśmy na własne oczy klątwa
działa! Niestety chyba i nas trochę dotknęła, bo nasza wyprawa z jednodniowej
przekształciła się w dwudniową. Mimo wielkich chęci i zapału kierowcy
land-rovera, którego wynajęliśmy za 40zł nie udało się nam dotrzeć na czas do
Barry, skąd chcieliśmy przepłynąć do Banjulu. Kierowca dał z siebie wszystko.
Pędziliśmy chyba 80 km/h po bezdrożach i nie zatrzymywaliśmy się aby zabrać
innych pasażerów. Niestety, na miejsce dojechaliśmy jakieś 15 min za późno. Nie
pozostało nam nic innego jak przespać się w siermiężnym motelu i poczekać do
rana. Warunki były straszne – śmierdziało w łazience, a całą noc nękały nas
komary (wentylator będący dobrym na nie sposobem, nie działał z braku prądu).
Do tego cały czas martwiłem się o Skodilaka, który pozostał sam w Banjulu na
noc, co zdarzyć się nie powinno. Mimo wszystko nic się nie stało, a ja zyskałem
kontakt do kierowcy, który za rozsądną cenę będzie mógł w każdej chwili
przewieźć mi do 12 osób z Barry do przystani Ginak, skąd płynie się chwilkę na
wyspę. Jeśli kogoś interesuje taka „agroturystyczna” wycieczka to proszę o
kontakt :)
Dziś odrobiłem straty w śnie w ciągu dnia i
teraz w końcu spisuję ostatnie wydarzenia. Lada chwila rozpocznę nowego,
obiecanego bloga.
Ukrop!
Skodilak w Kesereh Kundzie
Kolacyjka.
Parapetówka urodzinowa.
Wyspa Ginak - wycieczka agroturystyczna.