Podróżnik najbardziej lubi poznawać
nowe miejsca, spotykać nowych ludzi, odkrywać nieznane. Z
pewnością. Podczas swoich wojaży jednakże, niejednokrotnie
natrafia na miejsca do których chciałby wrócić. Jeden ma tych
miejsc zaledwie kilka, inny całe mnóstwo. Osobiście chciałbym
wrócić do praktycznie wszystkich miejsc, w których kiedykolwiek
byłem (z wyłączeniem terenów objętych obecnie wojną). Do
jednych bardziej, do innych mniej. Na pierwszym miejscu jest z
pewnością Iran. Tak gościnnego (i niesłusznie owianego złą
sławą) kraju trudno szukać po całym świecie. Wrócić chciałbym
też bardzo do Meksyku i Ameryki Środkowej, a także do Ugandy.
Maroko może nie jest w czołówce moich „destynacji powrotnych”
jednak gdy nadarzyła mi się okazja kolejnej wizyty w tym ciekawym
arabsko – berberyjskim kraju, to bardzo się ucieszyłem... A
dlaczego musiałem jechać do Maroko i o samej transsaharyjskiej
podróży będzie w dzisiejszym wpisie... Na moim innym blogu
(Pegamtu – Perypetie Gambijskiego Tubaba), gdzie opisuję moje
obecne życie w Gambii, napisałem że to właśnie w Rabacie
znajduje się nasza najbliższa placówka dyplomatyczna. Na przełomie
lat (wyjechałem w 2014, a wróciłem w 2015 roku) wybrałem się
tam, aby tradycyjnie powalczyć z biurokracją i zalegalizować mój
gambijski akt ślubu... Ha! Właśnie zdałem sobie sprawę, że
ostatniego posta na tym blogu pisałem jeszcze jako kawaler, a teraz
jestem poważnym żonatym mężczyzną. Więcej o ślubie i mojej
pięknej małżonce napisane jest na Pegamtu.
A teraz wróćmy do tematu... Jako że
przez panikę związaną z epidemią wirusa ebola odwołano loty z
Polski do Gambii nasz tutejszy biznes turystyczny odnotowuje zastój,
uznałem że mam czas aby załatwić nasze małżeńskie formalności.
Gambijski akt ślubu, jakkolwiek ładny by nie był, nie jest
uznawany przez nasze polskie władze. Aby to zmienić trzeba udać
się do najbliższego konsulatu (w naszym przypadku w Maroko!) i tam
go zalegalizować (co wiąże się z wysłaniem dokumentów przez
ambasadę do USC). Brzmi łatwo i przyjemnie, ale w rzeczywistości
tak nie jest... Po pierwsze do Rabatu z Gambii jest ponad 3000 km, a
po drugie załatwienie formalności nie jest wcale takie oczywiste...
Ale od początku...
Zanim wybrałem się na wyprawę
przeanalizowałem dwie możliwości dostania się do Maroko. Pierwsza
opcja to droga lotnicza, druga – lądowa. Ci co mnie znają pewnie
wiedzą, że długo nie musiałem się zastanawiać i wybrałem tę
drugą opcję. Była nieco tańsza no i zdecydowanie bardziej
ciekawa. Przejazd przez Saharę publicznymi środkami transportu
zawsze pozostanie wielką atrakcją dla każdego podróżnika. Mimo,
że trasę tę pokonałem już w ostatnich latach dwa razy, to z
chęcią wybrałem się na tą długą eskapadę ponownie.
Pierwszym krokiem było uzyskanie wiz.
Potrzebne są one Polakom (jak i większości Europejczyków) w
Senegalu i Mauretanii, które leżą na mojej trasie. Na tym etapie
nie napotkałem żadnych niespodzianek ani problemów. Wizy zdobyłem
na miejscu w dwa dni (po jednym dniu na każdą wizę). Jeśli kogoś
ciekawią szczegóły to zapraszam do przestudiowania moich wypocin
(po angielsku) na forum podróżniczym Lonely Planet Thorn Tree.
Z wizami wbitymi do paszportu mogłem już spokojnie ruszyć w trasę. Po wczesnej pobudce, ok 6:30 rano, 10 grudnia opuściłem mój dom w Brusubi w Gambii. Dwoma zbiorowymi taksówkami i busem dotarłem do przystani promowej w Bandżulu. Tam skorzystałem z szybszego środka transportu niż prom, a mianowicie łodzi motorowej. Jako, że po obu stronach rzeki Gambii nie ma żadnej przystani dla łodzi, aby się na nie dostać, jesteśmy zdani na tragarzy, którzy przenoszą nas na barkach. Trzeba uważać, żeby za tą usługę zbytnio nie przepłacić. Nie ma oficjalnych stawek, a rozzuchwaleni tragarze żądają od białych często 100 dalasi (ok 8zł) i więcej. W rzeczywistości 10-25 dalasi to słuszna kwota.
Z wizami wbitymi do paszportu mogłem już spokojnie ruszyć w trasę. Po wczesnej pobudce, ok 6:30 rano, 10 grudnia opuściłem mój dom w Brusubi w Gambii. Dwoma zbiorowymi taksówkami i busem dotarłem do przystani promowej w Bandżulu. Tam skorzystałem z szybszego środka transportu niż prom, a mianowicie łodzi motorowej. Jako, że po obu stronach rzeki Gambii nie ma żadnej przystani dla łodzi, aby się na nie dostać, jesteśmy zdani na tragarzy, którzy przenoszą nas na barkach. Trzeba uważać, żeby za tą usługę zbytnio nie przepłacić. Nie ma oficjalnych stawek, a rozzuchwaleni tragarze żądają od białych często 100 dalasi (ok 8zł) i więcej. W rzeczywistości 10-25 dalasi to słuszna kwota.
Na drugim brzegu zjadłem małe
śniadanie i kolejną zbiorową taksówką dojechałem po około 30
min do posterunku granicznego w miejscowości Amdalai. Formalności
poszły szybko i sprawnie i już po kilku minutach byłem w Senegalu.
Aby załapać tam dalekobieżny środek transportu najlepiej
skorzystać z oferty moto-taksówkarzy, którzy za niewielką opłatą
(około 2zł) zabiorą nas na garage, czyli
dworzec.
Podczas
przejazdu przez Senegal, korzystałem tylko z droższego, ale
szybkiego środka transportu, jakim są zbiorowe taksówki sept-place
(siedem miejsc). To na ogół
zdezelowane peugoty 504 lub 505 w wersji kombi z dodatkowymi trzema
siedzeniami z tyłu. Jak sama nazwa wskazuje – zabierają one
siedmioro pasażerów, a ruszają z dworców wtedy, kiedy są pełne
(no chyba, że zapłacimy za puste miejsca jak nam się bardzo
spieszy). W Gambii te same
auta nazywają się bush-taxi. Jak
na polskie warunki nie jest to zbyt drogi transport. Koszt przejazdu
to mniej więcej 10zł za godzinę jazdy (tak to sobie
wykalkulowałem), a że główne drogi w Senegalu są dobre w godzinę
przejedziemy dość sporo.
Moim
pierwszym miastem docelowym było Kaolack. Nie jest to specjalnie
ciekawe miejsce, ale to właśnie tam czekał na mnie Mawdo Faye,
kuzyn Abdula, z którym po raz pierwszy trafiłem do Senegalu.
Razem z Mawdo kolejnym sept-place ruszyliśmy
w dalszą trasę do świętego
miasta Touba, słynącego z wielkiego meczetu, bractwa muzułmańskiego
założonego przez szejka Amadou Bambę oraz cafe touba,
czyli aromatyzowanej kawy pitej w całym Senegalu oraz ościennych
państwach. Moja wizyta w tym
mieście zbiegła się w czasie z dorocznymi uroczystościami magal,
czyli najważniejszymi dniami dla miasta w roku. Touba była pełna
pielgrzymów z wielu krajów, a także zwierząt, które tam miały
zostać ofiarowane. Oprócz kóz, owiec i bydła co jakiś czas można
było zauważyć sprowadzone z Mauretanii wielbłądy! Na
każdym kroku sprzedawane też były muzułmańskie dewocjonalia,
obok których czasami wisiały koszulki z Che Guevarą. Zestawienie
to było dla mnie tak trafne, jak próba sprzedaży koszulek z
Leninem obok obrazów z Matką Boską, ale w Senegalu nikt z tym nie
miał problemów.
Jako
że Mawdo jak co roku pojechał do Touby na uroczystości magal
właśnie, również i ja
potraktowany zostałem jako pielgrzym! Bycie pielgrzymem w Toubie
podczas magal'u to nie
lada przywilej! Miejscowi mają obowiązek zapewnić pielgrzymom wikt
i opierunek. Co ciekawe, w te dni (w przeciwieństwie do zwyczajnych
dni w roku) to mężczyźni mają tam obowiązek przygotowywania
jedzenia. Jak wiadomo, mężczyźni na całym świecie są lepszymi
kucharzami od kobiet (czekam na komentarze od feministek hehe) więc
jedzonko było przepyszne. Noc
spędziliśmy z Mawdo na dachu domu w namiocie, który prawie dwa
lata temu zostawiłem w Senegalu.
Z Mawdo na bryczce w Toubie.
Koszulki z Bambą i Che Guevarą
Dewocjonalia.
Nocleg na dachu.
Meczet w Toubie.
Po
miłym dniu i nocy spędzonej w Toubie ruszyłem
sam w dalszą drogę. Drugi dzień podróży zakończyłem wieczorem
w stolicy Mauretanii – Nawakszucie, gdzie dotarłem bez większych
problemów. Tam nie
napotkałem nic nowego. Jak zwykle nocowałem w oberży Menata (na
nasze bardziej
to hostelem nazwać należy, ale po francusku to auberge),
a kolację zjadłem w dobrej i niedrogiej marokańskiej restauracji -
Zeituna. Na deser spożyłem
zieloną herbatę i zapaliłem sziszę, czyli fajkę wodną.
W hostelu w
Nawakszucie poznałem Alexa – Katalończyka z Barcelony, który tak
jak ja zmierzał do Maroko. Postanowiliśmy wspólnie kontynuować
podróż, bo jak wiadomo w kupie raźniej.
Trzeciego dnia
pokonaliśmy tylko krótki odcinek (6 godzin w busie) z Nawakszutu do
Nawazibu. Po drodze zatrzymaliśmy się na postoju przy sklepiku i
stacji benzynowej na środku pustyni. Tam wielce się zaskoczyłem,
gdy w lodówce zauważyłem nasze polskie mleko! Nie omieszkałem go
kupić i zrobić sobie zdjęcie. Fotkę wysłałem do firmy, która
to mleko wyprodukowała i po jakimś czasie moje zdjęcie (w nieco
udekorowanej formie) „wisiało” na ich Facebook'u. Także
nieprawda, że nie ma wody na pustyni! Woda jest, a nawet polskie
mleko. Jedyne czego nie ma w Mauretanii z napojów to wszelkiego
rodzaje alkohole, które są praktycznie całkowicie zakazane...
Dzień
czwarty
spędziliśmy razem z Alexem
w podróży do Dakhli, czyli pierwszego dużego (i bardzo przeze mnie
lubianego) miasta po marokańskiej stronie granicy na Saharze
Zachodniej. Tam tradycyjnie
zamówiłem smażone kalmary w przyjemnej i czystej restauracyjce
prowadzonej przez kobiety (których umiejętności kulinarne
dorównują mężczyznom z Touby;))) i
odwiedziłem miejscowy kryty bazar (z przepysznymi daktylami).
Alex postanowił
pozostać jeszcze trochę w Dakhli, a ja kupiłem bilety i piątego
dnia w południe wsiadłem do klimatyzowanego autokaru o europejskim
standardzie i ruszyłem w podróż do Rabatu. Eskapada to nie mała,
bo 27 godzin trwała! Podróż marokańskim autokarem to jednak miła
odmiana po przeładowanych zbiorowych taksówkach. Można w nim
wygodnie wyprostować nogi, rozłożyć siedzenie i całkiem
przyzwoicie się zdrzemnąć.
Polskie mleko na Saharze!
Z towarzyszem podróży - Alexem.
Do Rabatu dotarłem
w poniedziałek 15-go, w grudniu popołudniu. Zamierzałem załatwić
wszystko przed świętami i spokojnie wrócić do żony. Los miał
jednak dla mnie inne plany! Już po pierwszym telefonie do polskiej
ambasady okazało się, że nie będzie łatwo. Zazwoniłem we
wtorek, a umówiono mnie na czwartek... W międzyczasie odwiedziłem
też gambijską placówkę, gdzie podstemplowano mi nasz gambijski
akt ślubu i akt urodzenia Sonny. Byłem pewien, że to wystarczy...
Niestety, w czwartek 18 grudnia miła pani w polskim konsulacie
powiedziała mi, że stemple z ambasady nic dla nich nie znaczą.
Potrzebna była oficjalna legalizacja dokumentów. I wszystko byłoby
super gdyby Gambijczycy wiedzieli (albo choć nie udawali, że nie
wiedzą) co to takiego. Pan pierwszy sekretarz zaklinał się na
początku, że nic poza stemplami dla mnie zrobić nie mogą i to
nasza polska ambasada robi niepotrzebne zamieszenie. W polskiej
ambasadzie z kolei powiedziano mi (w czasie kolejnych wizyt), że bez
legalizacji oni się niczego nie podejmą, bo muszą mieć pewność
że dokumenty są oryginalne... Wędrowałem zatem biedny od Anasza
do Kajfasza z dnia na dzień tracąc nadzieję... W międzyczasie
minęły święta (oczywiście ambasady były w tym czasie zamknięte)
i już szykowałem się do powrotu na tarczy, gdy pojawiła się
iskierka nadziei. Po moich sugestiach, że jestem w stanie zapłacić
ile mi powiedzą byle daliby mi tą legalizację pan pierwszy
sekretarz z gambijskiej ambasady powiedział, że zadzwoni do Gambii
i spyta się czy da się coś załatwić... I rzeczywiście gdy po
raz kolejny go odwiedziłem w poniedziałek 29 grudnia (czyli po 3
tygodniach od mojego przyjazdu), wręczył mi podstęplowane i
podpisane przez ambasadora pismo legalizujące nasz akt ślubu.
Musiałem dokonać też „oficjalnej” (w cudzysłowie, bo nie
dostałem żadnego rachunku) opłaty 500 dirhamów (ok 200 zł), ale
i tak byłem szczęśliwy, że w końcu się coś ruszyło. Nie
czekając na nic prosto z gambijskiej placówki ruszyłem do polskiej
ambasady (w ciągu 3 tygodni w Rabacie nauczyłem się korzystać z
lokalnych autobusów miejskich na użytecznych dla mnie trasach, a w
polskiej ambasadzie obsługiwany byłem bez wcześniejszego umawiania
się). Tam pełen strachu (czy ten papierek wystarczy?) ale także
nadziei po raz kolejny zapukałem do miłej pani z okienka i co???
Sukces!!! Jeszcze nie całkowity, ponieważ ostateczna decyzja o
legalizacji małżeństwa należy do urzędu stanu cywilnego w
Polsce, ale przynajmniej ambasada w końcu przyjęła moje papiery.
Wiązało się to oczywiście z niemałymi opłatami, jednak w tym
wypadku zupełnie oficjalnymi z tabelki i potwierdzonymi rachunkami.
Podczas załatwiania formalności zostałem nawet poczęstowany
darmową kawą!
Ten poniedziałek
był dla mnie jednym z najszczęśliwszych dni w 2014 roku!
Wiedziałem wtedy, że mój wyjazd do Maroko miał sens. Jeśli bym
tego nie załatwił chyba popadłbym w depresję.
Zanim przejdę do opisu drogi powrotnej zatrzymam się jeszcze chwilę w Rabacie... Stolica Maroko nie jest na ogół celem turystycznych wizyt. W porównaniu z historycznymi perełkami takimi jak Marrakesz, Fez czy Meknes, lub z kosmopolityczną Casablancą miasto to nie ma zbyt wiele do zaoferowania. Według mnie warto jednak choć na chwilę zatrzymać się tam podczas pobytu w Maroko. Wbrew pozorom Rabat posiada kilka ciekawych miejsc. Są tam starożytne ruiny, kilka średniowiecznych zabytków i urokliwa medyna (marokańskie stare miasto ogrodzone murem). Latem można tam pooplać się też na szerokich plażach lub skorzystać z lekcji surfingu. Tym, co najbardziej podobało mi się w Rabacie, byli jednak jego mieszkańcy. Dlaczego? W stolicy kraju, pełnej obcokrajowców, urzędników i zagranicznych studentów nikt nie zwaraca na nas uwagi. Możemy spacerować spokojnie po całym mieście i nikt nas nie będzie zaczepiał. Dla tych co byli tylko w Marrakeszu lub Fezie to pewnie zaskakujące wieści. Tak. W Rabacie nie ma żadnych naganiaczy i nachalnych sprzedawców co pozwala poznać Maroko od jego bardzo pozytywnej strony. Dodatkowo dla mieszkających w czarnej Afryce (tak jak ja) Rabat, ze swoimi czystymi ulicami, nowiutkimi bądź odnowionymi budynkami i nowoczesnymi tramwajami, jawił się będzie jak miasto prawie w 100% europejskie (czego z pewnością nie można powiedzieć o stolicy Gambii – Bandżulu). Jeśli interesuje kogoś gdzie mieszkałem podczas swojego pobytu w Rabacie, to z chęcią odpowiadam. W medynie (tak jak w każdym większym marokańskim mieście) jest tam dużo tanich hoteli o dość niskim standardzie. Za dobę płaciłem w jednym z nich około 30 złotych.
Zanim przejdę do opisu drogi powrotnej zatrzymam się jeszcze chwilę w Rabacie... Stolica Maroko nie jest na ogół celem turystycznych wizyt. W porównaniu z historycznymi perełkami takimi jak Marrakesz, Fez czy Meknes, lub z kosmopolityczną Casablancą miasto to nie ma zbyt wiele do zaoferowania. Według mnie warto jednak choć na chwilę zatrzymać się tam podczas pobytu w Maroko. Wbrew pozorom Rabat posiada kilka ciekawych miejsc. Są tam starożytne ruiny, kilka średniowiecznych zabytków i urokliwa medyna (marokańskie stare miasto ogrodzone murem). Latem można tam pooplać się też na szerokich plażach lub skorzystać z lekcji surfingu. Tym, co najbardziej podobało mi się w Rabacie, byli jednak jego mieszkańcy. Dlaczego? W stolicy kraju, pełnej obcokrajowców, urzędników i zagranicznych studentów nikt nie zwaraca na nas uwagi. Możemy spacerować spokojnie po całym mieście i nikt nas nie będzie zaczepiał. Dla tych co byli tylko w Marrakeszu lub Fezie to pewnie zaskakujące wieści. Tak. W Rabacie nie ma żadnych naganiaczy i nachalnych sprzedawców co pozwala poznać Maroko od jego bardzo pozytywnej strony. Dodatkowo dla mieszkających w czarnej Afryce (tak jak ja) Rabat, ze swoimi czystymi ulicami, nowiutkimi bądź odnowionymi budynkami i nowoczesnymi tramwajami, jawił się będzie jak miasto prawie w 100% europejskie (czego z pewnością nie można powiedzieć o stolicy Gambii – Bandżulu). Jeśli interesuje kogoś gdzie mieszkałem podczas swojego pobytu w Rabacie, to z chęcią odpowiadam. W medynie (tak jak w każdym większym marokańskim mieście) jest tam dużo tanich hoteli o dość niskim standardzie. Za dobę płaciłem w jednym z nich około 30 złotych.
Teraz czas na
powrót... Moja trasa trasa przebiegała tak samo jak w stronę
poprzednią. Przemieszczałem się jednak nieco szybciej, choć na
wiele mi się to nie zdało. Kiedy dotarłem w Sylwestra do
Dakhli po nocy tam spędzonej okazało się, że w Nowy Rok nie ma
transportu do Mauretanii (przynajmniej takiego na jaki liczyłem) i
przymusowo musiałem zostać w tym mieście dzień dłużej. Dzień
teń wykorzystałem na wizytę w pustynnej oazie niedaleko kampingu,
w którym nocowałem podczas podróży Skodilakiem z Emilem, a także
na posiłek złożony z pysznej sałatki z ośmiornicy (prawie jak
Radek od robienia łaski) i puszki piwa w restauracji Casa Luis.
"Europejski" Rabat.
Sałatka z ośmiorniczki ;)
2 stycznia
transport na trasie Dakhla – Nawazibu odbywał się już normalnie
i tego dnia w rekordowym czasie (tylko 1h!) pokonałem pełną
niespodzianek granicę marokańsko – mauretańską. W zbiorowej
taksówce, którą jechałem miałem bardzo miłych współpasażerów
i kierowce. Podzielili się ze mną pysznym jedzeniem (marokański
tajin na postoju), a ja odwdzięczyłem się mandarynkami i
daktylmi. Z Nawazibu nie złapałem już żadnego transportu dalej i
musiałem tam nocować. Kolejnego dnia pokonałem kolejny rekord! W
24 godziny przejechałem różnymi środkami transportu z Nawazibu na
północy Mauretanii do Barry w Gambii. Wszystko dzięki temu, że
wieczorem w granicznym mieście Rosso (po senegalskiej stronie
granicy) udało mi się złapać nocne sept-place prosto do
Kaolack (oddalonego o 2,5h od gambijskiej granicy). Podczas tej
dwieięciogodzinnej podróży rozmawiałem z młodym Mauretańczykiem
jadącym z mamą do domu w Gambii. Dowiedziałem się od niego, że
podczas mojej nieobecności (30 stycznia) miała tam miejsce
nieudana próba zamachu stanu. Jak sama nazwa wskazuje organizatorzy
pochodzili ze Stanów (byli Amerykanami o gambijskich korzeniach).
Kilku zamachowców zostało zastrzelonych podczas próby ataku na
pałac prezydencki (w którym akurat prezydenta nie było), a dwóch
uciekło do Senegalu, a następnie do Stanów, gdzie zostali
aresztowani. Bezpośrednim następstwem ataku był (chwilowy) spadek
kursu gambijskiej waluty oraz trwające przez kolejne tygodnie
wzmożone kontrole wojskowe na terenie kraju, a także liczne
protesty ludności przeciwko terroryzmowi. Poza tym nic się nie
zmieniło.
Po niecalym miesiącu od powrotu z mojej wyprawy dowiedziałem się, że była ona w pełni udana. Goniec (nie wiedziałem, że jeszcze taka funkcja istnieje) z Urzędu Miasta przyniós bowiem moim rodzicom w Bydgoszczy nasz (Sonny i mój) akt ślubu. Od tej pory jesteśmy małżeństwem również w świetle polskiego prawa. Na koniec tego wpisu chciałbym serdecznie pozdrowić panią Barbarę El Khourani pracującą w konsulacie w Rabacie! A nóż kiedyś trafi na mojego bloga... Pani ta była dla mnie zawsze bardzo miła (a odwiedzałem konsulat wielokrotnie) i cały czas „kibicowała” mi w pozytywnym załatwieniu mojej sprawy. To że nie mogła nic załatwić bez gambijskiej legalizacji wynikało tylko z przepisów, a nie czyjejś złej woli. Najważniejsze, że w końcu się udało!
Po niecalym miesiącu od powrotu z mojej wyprawy dowiedziałem się, że była ona w pełni udana. Goniec (nie wiedziałem, że jeszcze taka funkcja istnieje) z Urzędu Miasta przyniós bowiem moim rodzicom w Bydgoszczy nasz (Sonny i mój) akt ślubu. Od tej pory jesteśmy małżeństwem również w świetle polskiego prawa. Na koniec tego wpisu chciałbym serdecznie pozdrowić panią Barbarę El Khourani pracującą w konsulacie w Rabacie! A nóż kiedyś trafi na mojego bloga... Pani ta była dla mnie zawsze bardzo miła (a odwiedzałem konsulat wielokrotnie) i cały czas „kibicowała” mi w pozytywnym załatwieniu mojej sprawy. To że nie mogła nic załatwić bez gambijskiej legalizacji wynikało tylko z przepisów, a nie czyjejś złej woli. Najważniejsze, że w końcu się udało!