Piątek, 22.02.2013, Rufisque.
9:45
W Ziguinchor i Cap Skiring mieliśmy dużo czasu i WiFi, ale jakoś nie mogłem się zabrać do napisania
czegokolwiek. Udało mi się natomiast kupić bilety powrotne, także jeśli nic strasznego się nie
wydarzy, to przylecę z Maroka przez Dusseldorf do Bydgoszczy 22 Marca. Wygląda na to, że czeka
mnie jeszcze miesiąc w Afryce i wizyty w 3 krajach (Gambii, Mauretanii i Maroku). Jeśli chodzi o
nasz pobyt w Casamance to był on super. Nie sprawdziły się zapowiedzi znajomych Laya o wojnie
partyzanckiej, napadach i niebezpiecznych drogach. W rzeczywistości ani w Ziguinchor, ani w Cap
Skiring nie widzieliśmy żołnierzy, ani żadnych oznak walki. Miejscowi także zapewniali, że od lat już
region ten jest spokojny. Owszem zdarzają się napady na podróżnych, ale raczej w głębi regionu, a
nie na wybrzeżu i są to napady typowo rabunkowe.
Casamance już na pierwszy rzut oka różni się od Dakaru i jego okolic. Jest zdecydowanie bardziej
zielono i więcej jest tam palm oraz innych drzew, a do tego olbrzymie, nadrzeczne obszary porastają
namorzyny. Ludzie ubierają się nieco inaczej (kobiety w szczególności) i mówią nie tylko w wolof,
ale używają również dialektu diola, którego Laye nie rozumiał. Do tego widać dużo kościołów.
O licznej populacji chrześcijan świadczy oprócz świątyń niezliczona ilość świń na ulicach a także
większa tolerancja do sprzedaży i spożywania alkoholu (głównie w postaci wina palmowego).
Oprócz chrześcijan dość dużą grupę wyznaniową stanowią animiści, czyli wyznawcy lokalnych religii
szamańskich. Widać to po różnego rodzaju „znakach” zostawianych przez tychże. W miejscowości
Kabrouse widzieliśmy nawet „święty las”, do którego postronni nie mieli wstępu.
Łącznie w Casamance spędziliśmy niecałe 6 dni i 5 nocy. W Ziguinchor nocowaliśmy trzy razy w
pensjonacie „Casafrique”, w Cap Skiring – dwa – w namiocie. Naszą podróż skończyłem opisywać
dzień przed przyjazdem Ibrahima – kolegi Laya. Był to nasz ostatni dzień pobytu w Ziguinchor. We
wtorek razem z Ibrahimem pojechaliśmy na dworzec autobusowy i kupiliśmy bilety (!) na 7-osobową
taksówkę/busa (
sept place) do Cap Skiring. Tam zjedliśmy dość drogi obiad (ceny w Cap są średnio
2-3 wyższe niż w Ziguinchor) złożony z mięsa i krewetek i rozpoczęliśmy poszukiwania miejsca na
rozbicie namiotu. Bez większych problemów pozwolono nam na założenie obozowiska przy szopie w
pensjonacie Le Paradise. Za nocleg zapłaciliśy 3000 franków, czyli ok. 20 zł.
Plaża w Cap Skiring robi wrażenie. Jest bardzo szeroka, pokryta jasnym, miękkim piaskiem i ciągnie
się kilometrami. Jak na rozreklamowany senegalski kurort turystów jest tam stosunkowo mało.
Większość stanowią Eurpejscy emeryci (tak przynajmniej wyglądają). Cechą charakterystyczną plaży
w Cap Skiring są wszędobylskie krowy i bezpańskie, aczkolwiek przyjazne psy. W porównaniu do plaży
w Rufisque, ta w Casamance jest sterylnie czysta (żadnych papierowych toreb, butelek, itp.). Jedyną
rzeczą, na jakie musimy uważać są pozostawione przez krowy miny ;)
Drugiego dnia pobytu w Cap postanowiliśmy wyruszyć na długi spacer w kierunku Gwinei Bissau.
Mimo iż granica nie jest tam ani zaznaczona, ani strzeżona, to późniejsze obserwacje pomiarów GPS
pozwoliły nam ustalić, że weszliśmy około 2 km w głąb tego kraju.
Po powrocie miejscowy rastaman – sprzedawca pamiątek zaprowadził nas do lokalnej jadłodajni ,
gdzie zjedliśmy „dla odmiany” trochę ryżu z rybą. Nikt nie pytał nas co chcemy zamówić, gdyż w
menu znajdowała się właśnie ta jedna potrawa. Wracając z obiadu podziwialiśmy romantyczny
widok – około 70cio letnią Europejkę idącą za rękę z dwudziestokilkuletnim Afrykańczykiem. Nie jest
to rzadki widok w okolicy. Równie często można spotkać odwrotną sytuację – białych mężczyzn w
średnim wieku ze swoimi młodymi, ciemnoskórymi dziewczynami. Jak widać miłość wiele imion ma ;)
Wieczorami relaksowaliśmy się w naszym „ośrodku” Le Paradise przy zimnej Gazeli i afrykańskiej
muzyce. Pierwszego dnia udało się nam nawet załapać na pokazy tańców. Charakterystyczną
ich cechą było namiętne kręcenie dużymi pupami przez roześmiane tancerki. Ostatniego dnia w
Casamance (w czwartek) wróciliśmy do Ziguinchor, pożegnaliśmy się z Omarem, od którego kupiliśmy
jeszcze kilka pamiątek i wsiedliśmy na prom do Dakaru. W drodze powrotnej bujało trochę mocniej,
ale nikogo z nas nie dopadła choroba morska. Do Dakaru przybiliśmy około 7.30 rano i od razu
pojechaliśmy z powrotem do Rufisque, gdzie aktualnie się znajdujemy. Wieczorem prawdopodobnie
znów pojedziemy do Thies – odwiedzić rodzinę Laya i pójść do znanego w całym Senegalu klubu.
Sobota, 23 lutego 2013, Rufisque
2 tygodnie w Afryce
Wygląda na to, że znów kilka dni nie będziemy on-line, więc nie mam pojęcia, kiedy uda mi się
opublikować ostatnie posty. Jest sobota i w nocy miną dokładnie 2 tygodnie od naszego przyjazdu
do Senegalu. Z jednej strony czas płynie w Afryce bardzo wolno i nikt się nie spieszy, z drugiej,
nawet się nie obejrzeliśmy jak nam zleciało. Trudno było wszystko tu na bieżąco opisać, dlatego
dziś postaram się nadrobić straty, jednak zacznę od rzeczy najnowszych, czyli od dnia wczorajszego.
Po przypłynięciu z Dakaru prawie cały dzień relaksowaliśmy się w Rufisque. Oprócz zjedzenia
pysznego obiadu jedyną naszą aktywnością było wyjście nad ocean i nagranie kilku ujęć do pewnego
teledysku… Z tym teledyskiem to mieliśmy niezły ubaw. Wymyśleliśmy, że kilka fragmentów
nagramy z senegalską flagą (kupioną w Dakarze) w tle. Na początku trzymaliśmy ją z Piotrsasem, ale
w kolejnych ujęciach postawiliśmy ją na zaimprowizowanym maszcie na falochronie z kamieni nad
wodą. Od razu otoczyła nas masa zaciekawionych dzieci. Część z nich szła za nami kiedy z naszą
flagą wracaliśmy do domu. Biały Bigos trzymał senegalską flagę, a za nim podążało stadko dzieciaków
śpiewających patriotyczne piosenki. Tacy mali powstańcy ;)
Wieczorem, zgodnie z planami udaliśmy się dźagan-dźajem, czyli takim lokalnym busikiem do Thies –
miejsca narodzin Laya. Tam na początku odwiedziliśmy jego rodzinę, a następnie z jednym z kuzynów
ruszyliśmy na podbój miasta nocą ;) Thies to drugie po Dakarze imprezowe miasto Senegalu. Na
początek udaliśmy się do Palais del Arts należącego do znanej senegalskiej piosenkarki, którą udało
się nam spotkać podczas poprzedniej wizyty. Niestety żadnej imprezy nie było, ponieważ kilka dni
wcześniej umarł jeden z członków jej zespołu. Mimo, że klub był otwarty nie było
w nim dużo ludzi a muzyka grała bądź bardzo cicho, bądź wcale. Po wypiciu piwka ruszyliśmy dalej i
dotarliśmy do pewnej dyskoteki. Również i tam nie dane nam było się pobawić… To co się zdarzyło
było co najmniej dziwne. Kiedy podchodziliśmy pod ten klub stało przed nim około 6 taksówek i dość
sporo ludzi. Laye postanowił kupić
cafe touba i zanim ją dostał nagle wszyscy sprzed klubu zaczęli w
panice uciekać – pieszo, motorami i taksówkami (w moment zniknęły wszystkie). Skoro wszyscy to my
też – nie ma co się wyłamywać nawet jak się nie do końca rozumie o co chodzi. A chodziło o policję...
Okazało się, że większość osób które stoją pod dyskoteką nie mają przy sobie dokumentów, za co w
Senegalu grozi grzywna, a akurat pojawili się policjanci w cywilu. Nie odstawaliśmy i też nie mieliśmy
przy sobie papierów, więc nie pozostało nam nic innego jak szybkie ulotnienie się z miejsca zdarzenia.
Hołdując przysłowiu – „do trzech razy sztuka” postanowiliśmy zajć do kolejnego miejscowego klubu i tam zostaliśmy już do końca imprezy czyli do 4 rano. Po raz pierwszy miałem okazję zobaczyć
afrykańską dyskotekę i uważam, że było warto. Od polskiej różni się tym, że większość uczestników
jest czarnoskóra, pije się znacznie mniej (co nie znaczy, że wcale), no i muzyka (choć zróżnicowana)
jest zdecydowanie bardziej afrykańska. Przy kawałkach typu disco-techno nie bawiło się zbyt wiele
osób za to przy typowo senegalskiej muzyce szalał cały parkiet. Na koniec przybyli
grioci (lokalni wędrowni bębniarze grający przy różnych okazjach) i dali świetny pokaz swojego
talentu. Tyle o różnicach – podobieństwa do polskiej imprezy były również. Najbardziej widać je było
w ubiorze – mimo, iż przewijali się tam faceci w typowych afrykańskich strojach, to dominował styl
lans i bauns znany nam z kraju. Wyprawa na dyskotekę w Senegalu to okazja zobaczenia afrykańskich
królowych piękności w stroju reprezentacyjnym, czyli w minispódniczkach, dużych dekoltach i
piętnastocentymetrowych szpilkach. Normalnie na ulicy takie widoki prawie się tu nie zdarzają.
Czas na kilka zdjęc:
Z Ibrahimem - kolega Laya w Ziguinchor
Szamanski znak. Affiniam.
Nasz dom - Cap Skiring
Kwintesencja Senegalu - Cap Skiring
Cap Skiring - plaza
Cap Skiring - plaza
Gdzies w Gwinei Bissau